Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Dziewczyna z Georgii
Idź do strony 1, 2, 3 ... 55, 56, 57  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna -> Nasz ogród / Uroczysko ADY / Ostępy Aderato
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6360
Przeczytał: 21 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 2:24, 21 Lut 2020    Temat postu: Dziewczyna z Georgii

Poniższy tekst jest własnością autorki. Rozpowszechnianie, przetwarzanie i kopiowanie całości lub części powyższego tekstu bez zgody autorki jest niezgodne z prawem. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 04.02.1994 r. Dz.U. Nr 24, poz. 83).


Dziewczyna z Georgii


Savannah, 11 listopada 1864 r.

• Ludzie to już koniec! Uciekajcie! Ratujcie się! Sherman nadciąga! - krzyczał niczym oszalały chudy, może trzydziestoletni mężczyzna. - Atlanta w ogniu! Uciekajcie! Na Boga, uciekajcie!
Wokół przerażonego mężczyzny zaczęli przystawać przechodnie. Jedni w milczeniu przyglądali się krzyczącemu człowiekowi, drudzy rzucali pod jego adresem obraźliwe uwagi, a jeszcze inni, jakby nigdy nic, przechodzili obok. Po chwili mały, pełen zieleni plac, od którego prostopadle odchodziły urokliwe uliczki 1) wypełnił się sporym tłumem gapiów.
• Willie, co ty u licha wygadujesz?! Znowu się spiłeś! - wrzasnął donośnie jeden z gapiów. - Skaranie boskie z tobą, Bradok.
• Od rana nic nie piłem. Mówię wam, że nadciągają! Teraz to już będzie płacz i zgrzytanie zębów! Oni nam piekło na ziemi zgotują, a to wszystko przez tych przeklętych niewolników! Palą Atlantę! Dom po domu! Wszystkich zabijają! Piekło, piekło na ziemi!
• Gdzie Atlanta, a gdzie nasze miasto? - rzucił drugi z gapiów, a inni mu tylko przytaknęli. - Dużo wody upłynie w Savannah River zanim pojawią się tu jankesi, o ile w ogóle się pojawią. Generał Lee i nasi chłopcy na to nie pozwolą.
• Pojawią się i to będzie nasz koniec, ale ja nie zamierzam czekać, aż odbiorą mi życie. Sam to zrobię – powiedział Willie Bradok i wyszarpnął z kieszeni kurtki mały, damski pistolet. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, przyłożył broń do skroni i nacisnął spust. Huk wystrzału i odgłos upadającego ciała zlały się w jedno. Ludzie oszołomieni tym, co się stało stali przez chwilę w milczeniu. Wreszcie, jakaś kobieta krzyknęła przerażona, ktoś zawołał: „lekarza, sprowadźcie lekarza!”, ktoś jeszcze zauważył, że bardziej tu potrzebny grabarz niż doktor. Ludzie zaczęli przekrzykiwać się nawzajem. Powstał ogólny harmider. Wreszcie jakiś starszy, szpakowaty mężczyzna rozepchnął gapiów. Jeden rzut oka wystarczył mu, żeby stwierdzić, że leżący na bruku człowiek nie żyje.
• Doktorze, jemu już nic nie pomoże! - krzyknął jeden z gapiów. - Taki pijak, a ręka mu nie zadrżała.
• Rozsuńcie się! No, już, głusi jesteście?! Z drogi, bo któremu przyłożę! - wrzeszczał, torując sobie drogę gruby, potężny stróż prawa. - Co tu się stało?
• Willie Bradok oszalał i się zastrzelił – odparł ktoś usłużnie. - To było do przewidzenia, szeryfie Till.
• Wreszcie skończył ze sobą, pijanica jeden. – Stwierdził szeryf i zwracając się do lekarza rzekł: - i, co pan powie, doktorze Simpson?
• Samobójstwo – rzekł lekarz. - Miał jakąś rodzinę?
• Jeśli flaszka whiskey to rodzina, to tak, miał – odparł kpiąco szeryf Till.
• Szeryfie, to mimo wszystko człowiek i należy mu się szacunek – zauważył doktor Simpson.
• Jasne, ale wszyscy wiedzą jaki za życia był Willie. Chyba nie myśli doktor, że po śmierci znajdzie u kogokolwiek szacunek – rzekł Till i spoglądając srogim wzrokiem wokół spytał, co tu właściwie zaszło?
• Zaczął wrzeszczeć, jak opętany. Krzyczał, że jankesi idą i że wszystko palą żywym ogniem. Wreszcie wziął się i zastrzelił. W głowie mu się pomieszało, jak nic.
• Co jeszcze mówił? - szeryf uważnie przyglądał się zgromadzonym wokół ludziom.
• Podobno jankesi spalili Atlantę. To możliwe, szeryfie?
• Nie opowiadaj głupot Larry. Słyszałeś, co wczoraj powiedział burmistrz Arnold 2)? Mamy wspaniałych żołnierzy i oni nie dadzą zrobić nam krzywdy. Idźcie już do domu. Nie ma na, co patrzeć.
Ludzie z ociąganiem zaczęli się rozchodzić. Mimo zapewnień, że nic im nie grozi, większość z nich czuła niepokój. Wieści z frontu wcale nie były takie optymistyczne. Mimo to wszyscy ufali, że karta jeszcze się odwróci i to skonfederowane Stany pokonają znienawidzoną Unię.
• Wierzy pan w to, szeryfie? - spytał cicho doktor Simpson.
• A niby w co?
• Że jankesi tu nie przyjdą.
• Musiałbym być niespełna rozumu. – Odparł z rozbrajającą szczerością szeryf i mrużąc powieki dodał: - przyjdą. Przyjdą szybciej niż wszystkim się wydaje.

***

Harry Simpson szedł szybkim, sprężystym krokiem cichą, urokliwą uliczką. Patrząc na niego trudno było uwierzyć, że dobiegał siedemdziesiątki. Średniego wzrostu, wyprostowany, szczupły z daleka mógł uchodzić za mężczyznę w średnim wieku. W Savannah mieszkał niemal od zawsze. Pochodził z zamożnej rodziny, a jego ojciec był szanowanym lekarzem. Z czasem Harry przejął po nim praktykę. Tak, jak ojca, również i jego poważano, i miano do niego zaufanie. Pomocy nigdy nikomu nie odmówił, czy to był bogaty plantator, czy niewolnik, biedna wdowa, czy taki pijaczyna, jak Willie Bradok. Każdy mógł liczyć na jego pomoc. Dla Harry’ego ważny był przede wszystkim pacjent, a to czy był bogaty, czy biedny, czy miał białą, czy czarną skórę było zupełnie bez znaczenia.
Doktor wstrząśnięty tym, czego był świadkiem chciał, jak najszybciej znaleźć się w domu. Ludzie uważali biednego Willie’ego za zwariowanego pijaczka, który prędzej czy później musiał tak właśnie skończyć. Słów Bradoka nie brali poważnie. Chcieli wierzyć, że nic im nie zagraża, ale szeryf Till miał rację, jankesi byli coraz bliżej. Doktor Simpson przyśpieszył kroku. Czekała go poważna rozmowa, której już nie mógł odwlekać. Był najwyższy czas, aby wypełnić przyrzeczenie dane umierającemu przyjacielowi. Gdy o tym pomyślał zwolnił kroku, tak jakby chciał odwlec to, co nieuniknione. Wreszcie minąwszy dwukondygnacyjny budynek przypominający swym kolorem dojrzałą brzoskwinię, stanął przed piętrowym, białym domem o dwuspadowym dachu i okiennicach w kolorze mięty. Drzwi wejściowe ukryte były pod kolumnowym portykiem tworzącym fasadę domu. Na jego tyłach rozciągał się sporych rozmiarów ogród ocieniający drewnianą werandę. Dominowały w nim wciąż jeszcze kwitnące krzewy magnolii i róży cherokee. Rosły tu też trzy stare dęby zasadzone jeszcze przez ojca doktora. Liście wybarwione były już na czerwono, a z gałęzi drzew zwisał malowniczo hiszpański mech 3). Doktor Simpson westchnął ciężko, otworzył drzwi i wszedł do domu. Już od progu poczuł zapach pieczeni, ciasta brzoskwiniowego i kawy. Zdjął kapelusz i kurtkę. Powiesiwszy je na wieszaku poszedł wprost do kuchni, którą niepodzielnie władała jego żona, Ethel. Była to kobieta sześćdziesięcioletnia, o pełnych kształtach i miłej powierzchowności. Ciemne, posiwiałe włosy miała gładko zaczesane do tyłu. Fryzurą tą nie przypominała ówczesnych elegantek, których włosy skręcone w drobne loczki przypominały skaczące sprężynki. Była, prawdziwą matroną, do której po poradę przychodziły niemal wszystkie panie z sąsiedztwa. Czasem też trafiali się ich strapieni mężowie. Potrafiła każdego wysłuchać z ogromną uwagą. Nikogo nie osądzała, a rady dawała niezwykle oszczędnie. Zwykle mawiała: „Jedzenie, picie, sen, miłość cielesna - wszystko z umiarem.”. Tej zasadzie Hipokratesa hołdował jej mąż i ona była jej wierna. Coś w tym musiało być, skoro państwo Simpsonowie przeżyli w zgodzie czterdzieści dwa lata.
• No, nareszcie jesteś. Już zaczęłam się niepokoić – powiedziała na widok męża pani Simpson. - Pieczeń wyschła już na wiór.
• Miałem dzisiaj dużo pacjentów – odparł Harry i swoim zwyczajem pocałował żonę w czoło. Ethel wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zauważyć w twarzy męża dziwne napięcie. Przytrzymała jego dłoń i z troską spytała:
• Co się stało? Bo, przecież coś się stało, prawda?
• Przed tobą nic się nie ukryje – Harry uśmiechnął się i usiadł przy stole. - Pamiętasz, Willie’go Bradoka?
• Oczywiście. Był dobrze zapowiadającym się młodym człowiekiem. Niestety ta afera finansowa spowodowała, że sięgnął dna. Ale dlaczego pytasz?
• Willie Bradok nie żyje.
• W końcu się zapił. To było do przewidzenia – Ethel pokiwała smutno głową.
• Mylisz się, moja droga. Willie popełnił samobójstwo. Niedaleko stąd. Na placu przy posterunku. Był trzeźwy.
• Co ty mówisz! - kobieta z trwogą popatrzyła na męża. - Ale, dlaczego? Znany jest powód.
• Generał Sherman.
• A cóż ten okropny człowiek ma wspólnego z biednym Willie’m?!
• W zasadzie nic. Oczywiście jeśli nie brać pod uwagę tego, że wojska unijne oblegają Atlantę. Miasto płonie i kwestią czasu pozostaje to, że Sherman zawędruje i do nas.
• Myślisz, że to możliwe? - Ethel wystraszona nie na żarty usiadła naprzeciwko męża.
• Co do tego nie mam złudzeń. Zresztą rozmawialiśmy już o tym.
• Mój Boże, to co teraz będzie? Co będzie z Holly?
• Właśnie… Holly – doktor potarł czoło, ciężko westchnął, po czym spytał: - jest w domu?
• A gdzie ma być? Pewnie popłakuje w swoim pokoju. Odkąd zakazałeś jej wychodzić do miasta czas spędza w domu, albo w ogrodzie.
• Wiesz, że zrobiłem to dla jej dobra. Obiecałem Edwardowi, że zatroszczę się o nią.
• Mam rozumieć, że nadszedł czas?
• Owszem.
• Kiedy?
• Dzisiejszej nocy.
• Tak szybko?
• To ostatnia szansa. Zresztą wszystko już załatwiłem z Traskiem.
• Jesteś pewien tego człowieka?
• Tak. Nie zawiedzie. Jest doświadczonym marynarzem. Jego kuter wielokrotnie pokonywał blokadę.
• A jeśli się nie uda?
• Uda się.
• A jej ciotka odezwała się?
• Tak i z radością przyjmie ją pod swój dach.
Na te słowa Ethel cicho załkała. Harry ze współczuciem spojrzał na żonę, po czym wstał od stołu podszedł do niej i otoczył ramieniem.
• Moja biedna, mała dziewczynka – wyszeptała Ethel i znowu załkała.
• Uspokój się moja droga, bo tylko sobie zaszkodzisz. Wiesz, że to jedyna szansa dla Holly. Nie chcę, żeby tu była, gdy wojska Shermana będą niszczyć i łupić nasze piękne miasto.
• Masz rację – odparła Ethel i otarła łzy. Uśmiechając się dzielnie do męża rzekła: - mamy mało czasu. Trzeba ją przygotować do podróży. Spakować ubranie i potrzebne rzeczy. Pójdę na strych po kufer.
• Nie trzeba, Ethel. Holly weźmie tylko mały bagaż podręczny. A ubranie mam już dla niej przygotowane.
• Jak to przygotowane? Co ty mówisz?
• O nic się nie martw, moja droga. A teraz bądź tak dobra i zawołaj Holly.

***


_________________________________________________________

1) Savannah – jedno z najładniejszych miast USA i czwarte, co do wielkości i najstarsze miasto (1733) Georgii. Ma nietypową zabudowę: charakterystyczny dla amerykańskich miast prostopadły układ ulic skupiony jest wokół placów. Pierwotnie Savannah składało się z sześciu kwartałów, a centrum każdego była zieleń. Jest tu ponad dwa tysiące zabytkowych budynków, które prezentują ciekawy przekrój architektoniczny. Większość z nich jest w rękach prywatnych. Co roku w ostatni weekend marca, domy te udostępniane są zwiedzającym. Savannah jest miejscem bohaterskiej śmierci (1779) i pochówku gen. Kazimierza Pułaskiego.

2) Richard Arnold – burmistrz Savannah w latach 1863-1865.

3) Hiszpański mech - to potoczna nazwa oplątwy brodaczkowej, epifitu zwisającego z konarów drzew. Roślina ta ma długie, do 5 metrów, cienkie, zwisające i rozgałęziające się łodygi, okryte srebrzystymi włoskami. Występuje w Ameryce Południowej, Środkowej oraz południowych obszarach Ameryki Północnej. Savannah jest miastem zieleni. Ulice i place obsadzone są drzewami z których malowniczo zwisa oplątwa, która zwykle wzbudza duże zainteresowanie turystów.


Data 11 listopada 1864 r. jest nieprzypadkowa. Tego właśnie dnia gen. Sherman wydał rozkaz spalenia Atlanty. Jednocześnie zapewniam, że opowiadanie to nie będzie w stylu "Przeminęło z wiatrem". Jeśli spodoba się Wam ten fragment postaram się o ciąg dalszy. Smile


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Pią 3:11, 21 Lut 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ewelina
Moderator



Dołączył: 25 Kwi 2017
Posty: 2682
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 20:41, 21 Lut 2020    Temat postu:

Mnie się podoba. Napisane bardzo starannie z dużą dbałością o szczegóły, realia itd. Nawiązanie do "Przeminęło z wiatrem", ale ... są różnice. Mam cichutkie marzenie, żeby treść tego nowego opowiadania była powiązana z naszą ulubioną rodzinką Very Happy Może się uda ...

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6360
Przeczytał: 21 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 20:59, 21 Lut 2020    Temat postu:

Postaram się żeby tak właśnie było. Smile Uprzedzam jednak, że tym razem główną bohaterką opowiadania będzie dziewczyna z Georgii, która powinna wprowadzić sporo zamieszania wśród mieszkańców Ponderosy. Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Senszen
Moderator artystyczny



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 4082
Przeczytał: 31 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 11:57, 23 Lut 2020    Temat postu:

Ojej, ojej, ojej Wesoly

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6360
Przeczytał: 21 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 19:44, 23 Lut 2020    Temat postu:

Dlaczego "ojej"? Shocked

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Senszen
Moderator artystyczny



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 4082
Przeczytał: 31 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 21:03, 23 Lut 2020    Temat postu:

Wyraziłam tylko swoją ekscytację Wesoly

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6360
Przeczytał: 21 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 22:00, 23 Lut 2020    Temat postu:

No, chyba, że tak. Laughing

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6360
Przeczytał: 21 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 0:04, 24 Lut 2020    Temat postu:

Ewelino, zgodnie z Twoim życzeniem opowiadanie obiera kurs na Nevadę Mruga


***

• Jestem wujku. Ciocia powiedziała, że chcesz ze mną rozmawiać. Stało się coś? - spytała ubrana w czarną suknię drobna, rudowłosa dziewczyna, która niemal bezszelestnie weszła do salonu. Doktor Simpson siedział w fotelu i palił fajkę. Musiał nad czymś głęboko rozmyślać, bo dobrą chwilę trwało zanim zauważył kto przed nim stoi. Tymczasem dziewczyna przekrzywiła głowę i z czułością przypatrywała się wujowi. Miała około dwudziestu lat, żywe spojrzenie niezwykle zielonych oczu, jasną cerę z piegami na nosie, tak charakterystyczną dla Irlandczyków i około pięciu stóp i pięćdziesięciu cali wzrostu (1). Na chrzcie dano jej imię Joanna, ale wszyscy mówili do niej Holly. Jej ojciec twierdził, że to dlatego, iż urodziła się w Święta Bożego Narodzenia, a matka, która bezbrzeżnie kochała ojca nie sprzeciwiała się temu, choć wszyscy wokół dziwili się, jak można mówić do dziecka po nazwisku (2), które do tego nie jest jego.
• Jesteś Holly – rzekł wreszcie doktor i uśmiechnął się smutnie. - Proszę usiądź. Muszę powiedzieć ci coś bardzo ważnego.
Holly zaskoczona niesamowitą powagą wuja bez słowa usiadła w drugim fotelu. Gdy zorientowała się, że doktor omija ją wzrokiem poczuła dziwny niepokój. Zaczęła zastanawiać się, co zrobiła nie tak i dlaczego jej ukochany przyszywany wuj jest taki inny, jakby zagniewany, a może zasmucony. Nie miała jednak zbyt wiele czasu, żeby to roztrząsać, bo doktor Simpson powiedział:
• Holly, wiesz dobrze, jak bardzo razem z Ethel cię kochamy. Pan Bóg nie pobłogosławił nam dziećmi, ale dał w zamian Twojego ojca i ciebie. Gdy Edward, którego traktowaliśmy, jak własnego syna tak tragicznie odszedł od nas, całą naszą miłość przelaliśmy na ciebie.
• Wiem wujku i ja was również bardzo kocham – zapewniła wzruszona Holly.
• Gdy twój ojciec umierał złożyłem mu obietnicę, że zatroszczę się o ciebie, i że będziesz miała dobre, bezpieczne życie.
• I takie mam.
• Nie, dziecko. Starałem się, jak mogłem, aby cię ochronić. Teraz jednak jestem bezsilny.
• Czy to ma coś wspólnego z wojną? - spytała cicho dziewczyna.
• Owszem. Armia Shermana zajęła już Atlantę. Miasto ma zostać zrównane z ziemią. Płonie.
• Czy to pewne?
• Tak. Tę informację dostałem dzisiaj rano i to z pewnego źródła.
• Rozumiem – rzekła z ogromną powagą Holly. - Myślisz wujku, że Sherman wkrótce przybędzie do Savannah?
• To kwestia trzech tygodni może miesiąca.
• Z tego wynika, że już wkrótce jankesi zajmą miasto.
• Im chodzi przede wszystkim o port i zrobią wszystko, żeby go zdobyć.
• No dobrze, wujku, ale co ja mam do tego?
• Musisz stąd wyjechać i to jak najszybciej – rzekł stanowczo doktor.
• Wybacz wujku, ale nie rozumiem – Holly spojrzała zdziwiona na doktora. - Miałabym właśnie teraz zostawić ciebie i ciocię? Teraz, gdy każda para rąk będzie potrzebna, aby stawić opór Shermanowi?
• Chcesz z nim walczyć? - spytał Simpson z niedowierzaniem kręcąc głową. - Dziecko, o czym ty mówisz? Tu przyjdą żądni krwi żołdacy. Nawet nie wiesz, co robią z ludnością cywilną, a w szczególności z takimi młodymi dziewczętami, jak ty. Obiecałem twojemu ojcu, że będę ciebie chronił i zamierzam tej obietnicy dotrzymać.
• To twoja obietnica, wujku. Ja nie zamierzam nigdzie stąd się ruszać. Nie zostawię was samych.
• Holly, Ethel i ja jesteśmy już starzy. Nawet, gdybyśmy chcieli uciec, to przez chorobę twojej cioci nie moglibyśmy tego zrobić. To by ją zabiło. Nie martw się Jankesi nic nam nie zrobią…
• Dopiero, co mówiłeś, że żołnierze Shermana są okrutni w stosunku do ludności cywilnej, dlaczego mieliby więc was oszczędzić?
• Bo jestem doktorem. Gdy dojdzie do starcia każda ze stron będzie potrzebować opieki lekarskiej.
• Ja też mogę się przydać. Potrafię opatrzyć i zszyć ranę, nastawić złamaną rękę czy nogę, odebrać poród. Tata i ty, wujku byliście dobrymi nauczycielami.
• To prawda, że jesteś doskonałą asystentką. W innej rzeczywistości mogłabyś zostać lekarzem.
• Podobno niektóre uczelnie przyjmują już kobiety i to na medycynę – rzekła Holly.
• Jeszcze dużo czasu upłynie zanim niewiasty będą mogły kształcić się tak, jak mężczyźni. Nie odbiegajmy jednak od tematu. Tak jak już powiedziałem, musisz wyjechać z Savannah i to nie tylko ze względu na jankesów. W mieście wzrasta niezadowolenie. Ludzie twierdzą, że winę za wojnę ponoszą abolicjoniści i ci którzy im sprzyjają. Boją się i chcą ten strach jakoś rozładować. Może dojść do samosądów.
• Ale, wujku…
• Nie przerywaj mi, dziecko – rzekł Simpson. - Widzisz, śmierć twojego ojca to nie był zwykły wypadek.
• Co mam przez to rozumieć?
• Twojego ojca zabito, bo pomagał zbiegłym niewolnikom.
• Przecież potrącił go rozpędzony furgon. Zabity?! Nie wierzę!
• Holly, wiesz, że byłem przy nim w ostatnich chwilach jego życia. Gdy go znalazłem, obok niego leżała kartka, na której ktoś napisał: „Śmierć zdrajcy. Tak kończą białe świnie pomagające czarnuchom”.
• Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - spytała cicho Holly.
• Nikomu z wyjątkiem Ethel nie powiedziałem. Nawet twojemu ojcu. Odszedł ze świadomością, że to był nieszczęśliwy wypadek.
• Gdzie jest ta kartka?
• Spaliłem ją. Gdybym nagłośnił sprawę, nic dobrego by z tego nie wyszło. Musiałem ciebie chronić.
• Dlatego od tylu dni nie pozwalałeś mi wyjść z domu?
• Tak. Istniało i nadal istnieje duże ryzyko, że również tobie będą chcieli zrobić krzywdę. Teraz, gdy jankesi są coraz bliżej to wielce prawdopodobne.
• Wujku, mój tato był lekarzem. Pomagał ludziom. Wszystkim. Niewolnikom również. Tak, jak ty. Miał odwrócić się do nich plecami? To przecież byli ludzie.
• Masz rację, tylko, że w oczach przeciętnego obywatela twój ojciec sprzeniewierzył się ustalonemu porządkowi publicznemu, którego podstawą jest niewolnictwo. Do tego działał w Kolei Podziemnej (3). Wiedziałaś o tym?
• Domyślałam się – przyznała Holly. - Kiedyś poprosił mnie o pomoc przy ciężko rannym, zbiegłym niewolniku. Ciebie i cioci akurat nie było w domu. Potem kazał mi przysiąc, że nikomu o tym nie powiem, bo za taką pomoc możemy ponieść karę.
• Sama widzisz, że to poważna sprawa. Dlatego jeszcze dzisiaj popłyniesz do Nowego Jorku, a stamtąd pojedziesz do Virginia City w Nevadzie. Spakuj tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Trochę bielizny, jedzenie… takie tam drobiazgi.
• Nie pojadę, wujku. Mowy nie ma – rzekła z uporem w głosie Holly, kręcąc przy tym głową.
• Joanno Holly McCulligen, ja cię nie pytam o zdanie. Ja ci każę jechać.
• Nie mogę zostawić was samych.
• Zostawisz. Statek odpływa o północy. To stara krypa do połowu ryb. Jego szyper to mój dobry znajomy. Nazywa się John Robertson i honorem ręczy za twoją bezpieczną podróż.
• I niby tą krypą mam popłynąć do Nowego Jorku? Przez blokadę (4), tak? Ciekawe? Tę blokadę z trudem pokonują specjalne jednostki, a ty mi mówisz wujku, że stara krypa da jej radę.
• Myślisz, że rząd Konfederacji opiera się tylko na specjalnie wybudowanych do tego celu statkach? Taka krypa, jak ta Robertsona, łatwiej prześlizgnie się przez blokadę. A poza tym popłyniesz nią tylko do Nassau. Tam przesiądziesz się na statek pasażerski do Nowego Jorku, w którym będzie na ciebie czekać twoja ciotka.
• Ciotka?! Chyba nie mówisz o przyrodniej siostrze mojego taty?
• Ależ o niej właśnie – odparł doktor Simpson.
• Ale ja przecież jej nie znam. Nigdy nie widziałam jej na oczy.
• Widziałaś, ale nie pamiętasz. Miałaś wtedy może cztery latka.
• Czyli nie znam jej. Wujku, to niedorzeczne, żeby jechała do zupełnie obcej osoby i to gdzie? Na Dziki Zachód?
• W Nevadzie jest podobno pięknie.
• Wolę Georgię - fuknęła dziewczyna.
• Holly, nie zachowuj się jak rozkapryszone dziecko. Wiesz doskonale, co ci tu grozi. Ja zdania nie zmienię. – Rzekł doktor Simpson i wskazując pakunek leżący na kanapie, dodał: - tu masz ubranie na podróż. Męskie ubranie. Włosy powinnaś dobrze upiąć, tak, żeby zmieściły się pod czapką.
• To może lepiej od razu je zetnę – zaproponowała z ironią Holly. Simpson miał tę uwagę puścić mimo uszu, ale uśmiechnął się i powiedział:
• A wiesz, że to całkiem niezły pomysł. Krótkie włosy mogą wszystkich zmylić.
• Wujek chyba żartuje?
• Mówię całkiem poważnie.
• Mam ściąć włosy? - Holly odruchowo dotknęła pięknych, rudych, kręconych loków.
• Ja również myślę, że to doskonały pomysł – rzekła Ethel, która chwilę wcześniej weszła do salonu. - Włosy mogą cię zdradzić. Trzeba je ściąć, kochanie. Nie martw się, szybko ci odrosną.
• Ależ ciociu – Holly zupełnie zaskoczona nie wiedziała, co powiedzieć. Popatrzyła na dwie najbliższe jej istoty i zrozumiała, że jedyne czego wuj i ciotka dla niej pragną to zapewnić jej bezpieczeństwo. Wiedziała już, że jej sprzeciw jest daremny. Skinęła więc głową i pozwoliła obciąć swoje piękne loki, a potem spakowała najpotrzebniejsze rzeczy. Wuj dał jej na drogę trochę pieniędzy oraz poinformował, że w kancelarii prawniczej, w Nowym Jorku zdeponował swój testament, w którym w przypadku śmierci jego i Ethel czyni ją jedyną ich spadkobierczynią. Wieczorem państwo Simpson i Holly zasiedli do ostatniej przed podróżą kolacji. Cała trójka starała się nie myśleć o czekającym ich rozstaniu. Krótko po jedenastej wieczorem, gdy większość mieszkańców miasta pogrążonych było we śnie, doktor Simpson w towarzystwie rudego, szczuplutkiego chłopaka wchodził na pokład rybackiej krypy, którą dowodził John Robertson.

***

_________________________________________________________

(1) 5’5” wzrostu to 165,10 cm

(2) W czasie, gdy rozgrywa się to opowiadanie Holly (ostrokrzew) było nazwiskiem noszonym przez Anglików lub Irlandczyków. Męskie imiona Holly, Hollie pochodzą od nazwiska, ale w większości przestały być używane poczynając od połowy XX wieku ze względu na wzrost popularności imienia żeńskiego. Holly (warianty Hollie, Holley) została po raz pierwszy użyta jako imię żeńskie w XX wieku, jako tzw. imię „botaniczne” nadawane dziewczętom w odniesieniu do krzewu symbolizującego Boże Narodzenie. Podczas gdy kobieca nazwa jest znana w Stanach Zjednoczonych od lat 30. XX wieku, to wzrost popularności tego imienia nastąpił wraz z filmem „Śniadanie u Tiffaniego” (1961) i jego głównej bohaterce Holly Golightly, granej przez Audrey Hepburn.

(3) Kolej Podziemna (Underground Railroad) – umowny szlak ucieczki amerykańskich zbiegłych niewolników, afroamerykanów, będący w istocie siecią dróg, pomocnych domostw, organizacji i społeczności. W tym przedsięwzięciu brali udział głównie abolicjoniści: zbiegli niewolnicy i wolni, biali Amerykanie. Szlakami Underground Railroad przerzucano ludzi z południa na północ (w dużej mierze, dalej do Kanady), lecz także do Meksyku.

(4) Mowa tu o blokadzie morskiej, a dokładniej o „Planie Anakonda”, jednej ze strategii prowadzenia wojny secesyjnej. Nazwa planu pochodzi od sposobu, w jaki anakondy duszą swoje ofiary. Plan ten przewidywał wygranie wojny przy minimalnych stratach właśnie dzięki blokadzie morskiej oraz kontroli rzeki Missisipi. Blokadę morską stanów Południa ogłoszono już 19 kwietnia 1861 r. Zakończyła się wraz z upadkiem portu Wilmington w Karolinie Północnej w lutym 1865 r. (oficjalnie pod koniec czerwca 1865 r.) Do przebijania się przez blokadę służyły tzw. łamacze blokady. Początkowo używano do tego celu statków prywatnych, potem w portach Anglii budowano specjalnie do Konfederatów szybkie, zwrotne jednostki służące do komunikacji między portami Południa, a Nassau na Bahamach, Hawaną i Bermudami, pośredniczącymi w handlu z Europą.


Tak wyglądał "Plan Anakonda"



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ewelina
Moderator



Dołączył: 25 Kwi 2017
Posty: 2682
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 22:43, 25 Lut 2020    Temat postu:

Abolicjoniści z Południa ... ciekawy motyw. Bardzo ciekawy i niestety, na Południu mało popularny jak widać. Dziewczyna zapowiada się na osóbkę z charakterem. Drobną, niewysoką, ale wygadaną Very Happy Doktor podjął rozsądną decyzję, aby wyprawić ją w bezpieczne miejsce. Młodej, ładnej dziewczynie zagrażają i żołnierze Shermana i i Południowcy nienawidzący abolicjonistów.
Holly ma jechać do Nevady. Mniemam, że trafi na ranczo Cartwrightów. Czuję, że będzie się działo Cool Niecierpliwie czekam na kontynuację Very Happy


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ewelina dnia Sob 10:26, 29 Lut 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6360
Przeczytał: 21 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 23:04, 25 Lut 2020    Temat postu:

Holly nadciąga. Very Happy Postaram się, żeby zburzyła spokój naszych ulubieńców. Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ewelina
Moderator



Dołączył: 25 Kwi 2017
Posty: 2682
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 23:16, 28 Lut 2020    Temat postu:



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6360
Przeczytał: 21 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 13:33, 03 Mar 2020    Temat postu:

Już, już wklejam. Trochę miałam zawirowań, a do tego musiałam zgłębić mechanizm powstawania... huraganu. Nie bardzo mi się to udało Smutny ale oceń sama.


***
Noc była wyjątkowo ciemna. Rybacki kuter odbił od nabrzeża cicho i niemal niezauważalnie. Ruch w porcie był niewielki, a na redzie nie stał ani jeden statek. Szyper John Robertson stał w sterówce zlokalizowanej na dziobie łodzi przypominającej swą konstrukcją łódź ostrygową. Skipiak,*) bo tak nazywano popularne wówczas łodzie, miał szeroki kadłub o niewielkim zanurzeniu i dużym ożaglowaniu niesionym na pojedynczym maszcie. To ożaglowanie pozwalało poruszać się łodzi nawet w bezwietrzną pogodę. Do tego skipiak był niezwykle zwrotny i jak zachodziła taka potrzeba, mógł wykonać zwrot niemal w miejscu. Nic więc dziwnego, że każdy szanujący się rybak miał taki właśnie kuter. John Robertson zjadł zęby na połowach ryb. Na stałe mieszkał w Nassau, ale jego zajęcie wymagało ciągłego przemieszczania się od portu do portu. Gdy zaczęła się wojna domowa, nie zrezygnował z połowów i handlu rybami. Bądź, co bądź było to jego źródło utrzymania. Z czasem, jednak oprócz ryb trudnił się i innym bardziej niebezpiecznym zajęciem. Gdy wojska Unii niczym wąż otoczyły walczące Południe i blokowały wszystkie duże porty, on pokonywał blokady mając pod pokładem towar, który w żaden sposób nie przypominał ryb. Przewoził wszystko, od drobnej broni i amunicji poczynając, przez towary luksusowe i te pierwszej potrzeby, po ludzi, którzy z różnych powodów musieli porzucić swój dom. Często ryzykował życiem, ale też całkiem nieźle przy tym zarabiał. Doktora Simpsona znał od dawna, szanował go i od kiedy ten uratował mu życie, zrobiłby dla niego wszystko. Dlatego, gdy doktor zwrócił się do niego z prośbą o wywiezienie z Savannah jego przyszywanej wnuczki, zgodził się natychmiast i nie przyjął za tę przysługę żadnej zapłaty. Szyper Robertson miał bowiem swoją zasadę: brał pieniądze tylko od tych, których na to było stać. Oprócz panny McCulligen, którą umieścił w maleńkim schowku pod pokładem, wiózł jeszcze czterech mężczyzn. Jeden z nich, Murzyn, był zbiegłym niewolnikiem. Mógł mieć nie więcej, niż piętnaście lat. Przerażony, ale pragnący nad wszystko żyć, leżał zwinięty w kłębek pod zwojem równo złożonych sieci, znajdujących się na rufie łodzi. Jak na razie rejs przebiegał bez zakłóceń. Ciemna noc była sprzymierzeńcem Robertsona i jego ludzi. Wszyscy zachowywali całkowitą ciszę. Światła były wygaszone. Kuter niczym widmo sunął po wyjątkowo spokojnych wodach Oceanu Atlantyckiego. O tej porze roku, a była połowa listopada, można jeszcze było się spodziewać nagłego huraganu, który nie był jakimś nadzwyczajnym zjawiskiem. Rok rocznie szczególnie w okresie od sierpnia do listopada huragany potrafiły pojawiać się u wybrzeży Ameryki Środkowej właściwie znikąd. John Robertson miał nadzieję, że bez problemu dotrze do Nassau. Według jego obliczeń minęli właśnie blokadę i wszystko wskazywało, że i tym razem udało mu się przechytrzyć unionistów. Teraz już kuter mógł zwiększyć prędkość. Robertson na migi przywołał jednego ze swoich ludzi i cicho wydał mu stosowne polecenia. W chwilę później łódź płynęła już znacznie szybciej. Nie przewidując żadnych problemów szyper zapalił fajkę. Zapach dobrego tytoniu rozszedł się wokół. Robertson uśmiechnął się zadowolony i sięgnął po butelkę rumu, i wtedy właśnie pojawił się wyraźny wiatr, jakby wiejący pod prąd. Szyper odstawił butelkę i nie wyjmując fajki z ust zaczął obserwować niebo. Chmury płynęły leniwie. Naraz, zupełnie nieoczekiwanie zaczął padać słaby deszcz. Dziwne podmuchy wiatru towarzyszące opadom zaniepokoiły Robertsona. Zbyt długo pływał, żeby nie wiedzieć, co to oznacza. Nadciągał huragan. Z lewej strony łodzi w oddali wyraźnie widać było formującą się falę wiatrową. Nie była ona jednak tak niebezpieczna, jak ta, na którą właśnie wpłynął kuter. Fala martwa, albo jak nazywają ją żeglarze rozkołys, bywa groźniejsza niż ta wiatrowa. Powoduje znacznie większe przechyły jednostek pływających, a na takich kutrach, jak ten Robertsona może doprowadzić do samoczynnego przerzucenia bomu, o „rzucaniu” rozwiniętymi żaglami nie wspominając. Gdy tak nagle zmieniła się pogoda szyper nie musiał właściwie wydawać poleceń. Jego załoga sama wiedziała, co ma robić. Błyskawicznie zwinięto żagle i sprawdzono mocowanie ładunku. Jeden z marynarzy wyciągnął spod sieci ukrywającego się tam czarnoskórego chłopaka i ruchem dłoni wskazał mu zejście pod pokład. Robertson widząc to skinął z aprobatą głową. Tymczasem deszcz wzmógł się, a podmuchy wiatru przybrały na sile. Niebo całe zaciągnięte, jakby czarną materią zaczęło zmieniać swoją barwę. Na tle jaśniejszych i ciemniejszych smug wraz z pędzącym wiatrem pojawiły się ciemne, poszarpane chmury. Deszcz coraz silniej uderzając o pokład rozkołysanego kutra, przeszedł w silną ulewę znacznie ograniczającą widoczność. Fala wiatrowa, silnie załamując się, rosła w zastraszająco szybkim tempie. Pokryty pianą ocean huczał, a wycie wiatru jeszcze to wrażenie potęgowało.
Tymczasem Holly, która niemal zaraz po wypłynięciu z Savannah, zupełnie nie przejmując się warunkami podróżowania po prostu usnęła, z przerażeniem otworzyła oczy. Z początku nie wiedziała, gdzie jest i co się wokół niej dzieje. Z racji przerażającego snu, w którym gigantycznych rozmiarów potwór, wyjąc okropnie, próbował ją pożreć, pomyślała, że wciąż jeszcze śni. Jednak gdy gwałtowny przechył rzucił nią o ścianę, wiedziała, że nie jest to sen. Wyraźnie słyszała, jak fale z ogromną siłą rozbijają się o burtę łodzi. Pomyślała, że kuter zaraz zatonie, a ona wraz z nim i nikt, zupełnie nikt o tym się nie dowie. Zapragnęła natychmiast opuścić swoją kryjówkę. Z trudem wstała z posłania. Chciała otworzyć drzwi, lecz kolejny przechył zwalił ją z nóg. Poczuła, że ogarnia ją straszliwy lęk. Żywioł, który szalał nad nią w górze nie pozostawił jej żadnych złudzeń. Zaczęła szeptać modlitwę do Anioła Stróża, ale i ona nie przyniosła jej ukojenia. Koszmarny lęk niemal ją sparaliżował. Już kiedyś, go doświadczyła, co prawda w zupełnie innych okolicznościach, ale wiedziała, czego był zapowiedzią. W ułamku sekundy straciła wszelką nadzieję. Gdybyż mogła zapłakać! W myślach próbowała przywołać bezpieczny dom doktorostwa Simpsonów, ale szalejący na zewnątrz żywioł skutecznie jej to uniemożliwił. Na skutki szaleńczego bujania i rzucania łodzią długo nie trzeba było czekać. Gwałtowne mdłości prawie ją obezwładniały. Próbowała głęboko oddychać, ale niewiele to pomogło. Sięgnęła po wiadro i gdy mocno objęła je ramionami choroba morska z całą mocą dała o sobie znać. Holly miała wrażenie, że uchodzi z niej życie. Nigdy dotąd nie przeżyła czegoś takiego. Owszem, dwa razy ojciec zabrał ją na wycieczkę parowcem po Missisipi, ale tak przyjemnego rejsu nie można było porównywać z tym piekłem w jakim się znalazła.
Holly nie wiedziała, jak długo trwało ta szaleńcza, oceaniczna huśtawka. Wreszcie wiatr nieco ucichł, a łodzią już tak nie rzucało. Wyczerpana torsjami i obolała zwinęła się w kłębek na posłaniu i naciągnęła koc na głowę. Było jej wszystko jedno, co się z nią stanie. Chciała tylko zasnąć.

***

• Hej, kawalerze, żyjesz?! - krzyknął głośno Robertson potrząsając ramieniem Holly, po czym dużo ciszej spytał: - panienko, wszystko w porządku? Holly z trudem otworzyła oczy i ze zdziwieniem spojrzała na uśmiechającego się do niej szypra, który tymczasem mówił: - nieźle nami bujało. Huragan zaczepił nas swoim ogonem. Myślał, że pokona moją krypę, ale nie z nią takie numery. Pewnie panna głodna… - tu Robertson przerwał widząc pozieleniałą twarz dziewczyny – o, zdaje się, że nie. No, ale pić to pewnie pannie się chce.
• Tak – przyznała Holly, z trudem wydobywając z siebie głos.
• To zapraszam na pokład. Tylko niech panna nie mówi, że jest panną. Rozumiemy się?
• Tak.
• To chodźmy. Świeże powietrze dobrze pannie zrobi.
• Ale, ja muszę tu posprzątać. Tak strasznie bujało, że... – rzekła z zawstydzeniem Holly.
• Tym proszę się nie martwić. Zaraz, ktoś tu posprząta.
• O nie. Zrobię to sama.
• No, dobrze, ale po posiłku.
• Panie kapitanie…
• Słucham?
• Czy nikomu nic się nie stało?
• Nie, choć załoga jest wyczerpana, a pasażerowie porządnie wystraszeni – odparł szyper w duchu podziwiając dziewczynę, która przede wszystkim martwiła się o innych. Musi mieć dobre serce – pomyślał, a głośno powiedział: - chodźmy. Kubek gorącej kawy dobrze pannie zrobi.
• Kapitanie, mam jeszcze jedno pytanie.
• Niech panna pyta.
• Kiedy będziemy w Nassau?
• Dziś, wieczorem – odparł Robertson. - Nie martw się o nic dziewczyno. Statek do Nowego Jorku masz jutro w południe. Zdążysz odpocząć i nabrać sił po tym diabelskim tańcu. Moja żona już o to zadba. Nie bój się. Nic ci już nie grozi.
• Dziękuję – wyszeptała Holly i popatrzyła na Robertsona z ogromną wdzięcznością.
• Nie ma za co – odparł nieco szorstko wzruszony szyper. - A teraz, moja panno marsz na górę. I pamiętaj jesteś chłopakiem. Jak mam do panny mówić?
• Mam na imię Joanna. Mama mówiła do mnie Jo, więc może… Jo.
• Niech będzie – szyper uśmiechnął się. - Byłem przekonany, że panna nazywa się Holly. Joanna to piękne imię, a Holly...
• Jest męskie – dziewczyna przerwała mu, również uśmiechając się – Owszem, ale tak zwracał się do mnie mój ojciec i bardzo je lubię.
• I wszystko jasne. To, zbieraj się Jo. Dzień zapowiada się piękny. Wszystko, co najgorsze już za nami.
• Oby – odparła, z dziwnym uczuciem niepokoju, Holly.

***

_________________________________________________________
*) Skipiak– łódź rybacka, która od około 1860 r. zastąpiła łódź Sharpie. W połowie XIX w. była to typowa łódź robocza w zatoce Chesapeake oraz na całym Wschodnim Wybrzeżu. Z uwagi na budowę łodzi, dzięki której mogła ona poruszać się nawet przy niewielkim wietrze, była niezwykle popularną łodzią rybacką nie tylko na Wschodnim Wybrzeżu.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Śro 0:37, 04 Mar 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ewelina
Moderator



Dołączył: 25 Kwi 2017
Posty: 2682
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 19:26, 03 Mar 2020    Temat postu:

Fajnie. Kolejny odcinek opowieści o dziewczynie z Georgii. Jedzie, płynie ... a ja nie mogę się doczekać, kiedy Holly dotrze do Wirginia City i potem oczywiście na ranczo Cartwrightów Dziewczyna ma charakter! I do tego jest ładna.
Przepiękny i sugestywny opis huraganu

Na szczęście to groźne zjawisko atmosferyczne nie zatopiło statku, którym podróżowała nasza bohaterka, więc kontynuuje swoją podróż ... Niecierpliwie czekam na kontynuację ... i metę w Ponderosie


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ewelina dnia Wto 22:30, 03 Mar 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6360
Przeczytał: 21 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 0:30, 04 Mar 2020    Temat postu:

Dziękuję za przeczytanie tego fragmentu. Very Happy Holly odpoczywa teraz w Nassau, potem czeka ją podróż do Nowego Jorku, a stamtąd to już prosta droga do Nevady. Za dwa odcinki powinna być w Virginia City.Mruga

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6360
Przeczytał: 21 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 11:46, 05 Mar 2020    Temat postu:

Ewelino, wiem, że Twoja cierpliwość zostanie wystawiona na ciężką próbę, Mruga ale obiecuję, że w następnym odcinku, akcja wreszcie przeniesie się do Nevady Very Happy


Dzień później, dom szypra Robertsona w Nassau


• John, czy ta miła panna nie może u nas zostać na dłużej? - spytała z przejęciem pani Robertson.
• Mary, przecież już ci tłumaczyłem, że w Nowym Jorku czeka na nią przyrodnia siostra jej ojca. To rodzina.
• A jaka tam rodzina – kobieta ze zniecierpliwieniem wzruszyła ramionami. – Panna Holly mówiła mi, że właściwie nie zna ciotki. Do tego ta podróż do Nevady. Toż to jakieś szaleństwo. Uważam, że panna Holly powinna u nas przeczekać tę wojenną zawieruchę. Przecież wojna musi się kiedyś skończyć. Wtedy zawieziesz ją do Savannah, do jej domu.
• Jeśli jeszcze ten dom będzie miała – zauważył, ciężko wzdychając Robertson. - Mary, masz rację, kiedyś ta wojna się skończy, ale zanim miasta powstaną z ruin upłynie sporo czasu. Poza tym panna McCulligen ucieka nie tylko przed żołdakami Shermana, ale też przed swoimi.
• Co ty mówisz? - pani Robertson nie była w stanie ukryć ogromnego zaskoczenia. - A to niby dlaczego?
• Jej ojciec pomagał zbiegłym niewolnikom. Za to został zamordowany. To samo grozi i jej.
• Nie wiedziałam. To zmienia postać rzeczy. Masz rację, mój drogi. Holly powinna wyjechać i to, jak najdalej od Georgii.
• Cieszę się, że to zrozumiałaś.
• Mimo wszystko, szkoda, że nie może z nami zamieszkać. Dawno nie widziałam, tak serdecznej i uczynnej panny.
• Owszem – zaśmiał się John - serdecznej, uczynnej, o języku ostrym, jak brzytwa. Żebyś widziała, jak zbeształa Jerry’ego, za to, że popchnął murzyńskiego chłopca.
• Jerry’ego? Twojego pomocnika? I dobrze. Na pewno mu się należało.
• Fakt – odparł John i spoglądając spod oka na żonę spytał: - Mary, a co byś powiedziała, gdybyśmy przygarnęli tego dzieciaka?
• Mówisz, o tym czarnym chłopcu?
• Tak, o Eliaszu. Ma piętnaście lat i jest zupełnie sam na świecie. Jeśli mu nie pomożemy, to on nie przeżyje. Dajmy mu przynajmniej szansę. Niech wie, że nie wszyscy biali są źli.
Mary podeszła do męża i oparła dłonie o jego tors. Z czułością spoglądając mu w oczy rzekła:
• Czy mówiłam ci już, jak bardzo cię kocham?
• Mam przez to rozumieć, że zgadzasz się?
• Musisz pytać?
• Nie muszę. Och, pani Robertson sam Bóg chyba mi panią zesłał.
• Dałbyś spokój – fuknęła Mary i trzepnąwszy go w ramię dodała: - to grzech tak mówić. To po prostu nie uchodzi.
• Nie widzę w tym nic złego – John zaśmiał się. - No, dobrze moja droga, śniadanie już gotowe?
• Tak, jest już na stole.
• A panna Holly już wstała?
• Owszem i to bladym świtem. Siedziała z Eliaszem przed domem i gadali sobie w najlepsze. To złota dziewczyna. Eli był w nią wpatrzony, jak w obrazek. Naprawdę, szkoda, że nie może z nami zostać.
• Mary, już sobie to wyjaśniliśmy. Zawołaj pannę Holly, a ja pójdę po Eliasza. Najwyższa pora siadać do śniadania. Niewiele czasu zostało do wyjścia. Statek nie będzie czekał na pannę McCulligen.
W tym momencie do kuchni weszła Holly. Wyglądała zupełnie inaczej niż dwa dni wcześniej, gdy pod osłoną nocy wsiadała na łajbę Robertsona. Miała na sobie prostą, czarną suknię podróżną, którą jako jedyną zabrała ze sobą. Krótko ostrzyżone rude włosy ukryła w czarnej siateczce, co dodało jest elegancji. John i Mary spoglądali na nią, jak zaczarowani. Nie wierzyli, że ta umorusana panna przebrana za chłopaka, która dzień wcześniej zjawiła się w ich domu, zmieniła się w prawdziwą damę.
• Jestem już. - Rzekła Holly i nieco speszona reakcją Robertsonów uśmiechnęła się niepewnie, po czym spytała: - czy coś się stało?
• Nie, nie – zapewniła Mary. – Tylko panienka, jest taka śliczna, jak z obrazka.
• Ja? - parsknęła Holly i pokręciła z niedowierzaniem głową. - Rudzielec z piegami? Och, pani Robertson to miłe, co pani mówi, ale spójrzmy prawdzie w oczy: rude wcale nie jest piękne.
• A, co tam panienka wie – mruknęła Mary. - No, John, powiedz coś.
• Najwyższa pora na śniadanie.
W dwie godziny później, po wzruszającym pożegnaniu z żoną szypra i równie emocjonalnym z młodziutkim Eliaszem, panna McCulligen w towarzystwie Johna Robertsona udała się do portu na spotkanie z nowym wyzwaniem. Podróż statkiem pasażerskim w kajucie drugiej klasy w porównaniu z tym, co przeżyła Holly na łodzi Robertsona miała okazać miłą wycieczką. Ocean był wyjątkowo spokojny i cały rejs do Nowego Jorku, nie licząc chrapiącej i na wszystko narzekającej współlokatorki Holly, przebiegł bez problemów. Dziewczyna większość czasu spędzała na górnym pokładzie. Raczej stroniła od towarzystwa, a na zainteresowanie, szczególnie ze strony mężczyzn, odpowiadała grzecznie, acz stanowczo, dając przy tym do zrozumienia, że nie szuka żadnych znajomości. Wkrótce też dano jej spokój, uznając ją za pogrążoną w żałobie, co zresztą nie mijało się z prawdą, bowiem od tragicznej śmierci jej ojca minęło zaledwie kilka miesięcy. Holly, prawdę mówiąc, zadowolona była z takiego obrotu sprawy. Nie miała nastroju, żeby prowadzić błahe konwersacje z nieznajomymi ludźmi. Wolała rozmyślać o tym, co spotkało ją w życiu. Mimo dwudziestu lat nosiła w swoim młodziutkim sercu dużo bólu. Na zewnątrz wydawała się miłą, beztroską dziewczyną, jednak tak naprawdę była pokaleczona, jak pisklę, które wypadło z gniazda. W przeddzień przypłynięcia do Nowego Jorku, tuż po kolacji, Holly wybrała się na krótki spacer po pokładzie. Mimo zimnego wiatru, podobnie, jak inni pasażerowie, chciała zobaczyć zachodzące słońce, którego promienie odbijające się w wodzie tworzyły wręcz nieziemskie zjawisko. Czerwona kula, dostojnie i powoli chyliła się ku Oceanowi. Holly wpatrując się we wspaniałe widowisko, cichutko wyszeptała:
• Braxtonie, gdziekolwiek jesteś, wiedz, że cię kocham i nigdy nie przestanę.
Gdy tarcza słońca utonęła w wodach Oceanu, Holly, przyłożywszy dłoń do ust, przymknęła oczy. Po chwili łzy wytoczyły się spod jej powiek. Pozwoliła im płynąć. Było już zupełnie ciemno, gdy wróciła do kajuty. Jej współpasażerka, ciężko wzdychając, upychała ubrania w przepastnym kufrze. Widać było, że pakowanie nie szło jej najlepiej. Holly, która nie licząc stroju podróżnego, miała jedynie trochę bielizny, kilka drobiazgów, Biblię matki oraz męskie ubranie, w którym przypłynęła do Nassau, a które pani Robertson poleciła jej zabrać, twierdząc, że może jeszcze jej się przydać, z ledwie ukrywanym rozbawieniem śledziła poczynania swojej współlokatorki. Jakoś jej nie współczuła. Zresztą dama ta, była z tych, co nie dają się lubić. Holly nie zważając na nią przygotowała się do snu, a następnie wsunąwszy się pod koc, ułożyła się w wąskiej koi twarzą do ściany. Jej myśli krążyły wokół Savannah i doktorostwa Simpsonów. Martwiła się o nich i zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś ich zobaczy. Potem zaczęła rozmyślać o prawie nieznanej ciotce Emily. Prawdę mówiąc trochę obawiała się spotkania z nią, ale sytuacja w jakiej się znalazła nie pozostawiła żadnego wyboru. Miała tylko nadzieję, że po przybyciu do Nowego Jorku szybko rozpozna ciotkę. Podobno, tak, jak ona miała rude włosy, znak szczególny rodziny McCulligenów. Holly nie potrafiła zrozumieć, jak przyrodnia siostra jej ojca, panna z dobrego domu, mogła rzucić wygodne życie w Nowym Jorku i pojechać na podbój Dzikiego Zachodu. Tuż przed zaśnięciem pomyślała, że ciotka Emily, decydując się na taki krok, musiała być albo bardzo zdeterminowana, albo szalona. Jej ojciec, a dziadek Holly nigdy nie wybaczył córce wyjazdu do Nevady, którą nazwał najbardziej barbarzyńską krainą pod słońcem. Holly, co prawda daleka była od tak stanowczego stwierdzenia, ale wiedziała, że jej ukochanej Georgii, żadna ziemia nie dorówna.

***

Nowy Jork, South Street Seaport, listopad 1864 r.

Holly McCulligen odetchnęła z prawdziwą ulgą, gdy poczuła upragniony grunt pod stopami. Morskich podróży miała serdecznie dosyć i obiecała sobie, że szybko na żaden statek nie wsiądzie. Nowojorski port z imponującym nabrzeżem wydał jej się niezwykle przytłaczający. Wokół panował ogromny ruch i hałas. Pasażerowie, którzy dopiero co opuścili pokład parowca wzywali tragarzy, albo głośno nawoływali oczekujących ich bliskich lub znajomych. Holly po zejściu z trapu przystanęła rozglądając się w poszukiwaniu ciotki. Niestety, żadnej rudowłosej kobiety nie dostrzegła. Nie przejęła się tym zbytnio, bo przecież zawsze istniała możliwość, że ciotka po prostu się spóźni. Po upływie kwadransa poczuła jednak niepokój. Z nabrzeża zniknęli prawie wszyscy pasażerowie parowca, którym przypłynęła. Stojąc samotnie zaczęła na siebie zwracać uwagę. Postanowiła więc wydostać się z portu. Mocno schwyciwszy swą torbę podróżną ruszyła w ślad za starszą parą, po którą przybył spóźniony syn. Wtedy właśnie usłyszała, jak ktoś wykrzykuje jej nazwisko. Przystanęła i zobaczyła kobietę w średnim wieku, więcej niż korpulentną z przekrzywionym śmiesznie kapeluszem, do tego ciężko oddychającą, co zapewne spowodowane była biegiem lub szybkim marszem. Za nią podążał szczupły, wysoki niczym tyczka, około pięćdziesięcioletni mężczyzna.
• Panna McCulligen? Joanna McCulligen? - wydyszała kobieta, ocierając spoconą twarz delikatną, jak mgiełka chusteczką.
• Tak. Ciocia? - Holly zrobiła zdziwioną minę, bo nie tak wyobrażała sobie siostrę swego ojca.
• Nie – odparła kobieta. - Nazywam się Helen Fallon i jestem przyjaciółką Emily Toliver, pani cioci.
• Miło mi, pani Fallon.
• Panno, nie jestem zamężna – sprostowała Helen. - Przepraszam za moje spóźnienie, ale Nowy Jork to prawdziwy moloch. W mieście, w którym żyje ponad milion ludzi*) trudno się poruszać i nigdy nie wiadomo, czy zdąży się na czas. Jeszcze raz bardzo przepraszam.
• Nic się nie stało panno Fallon, choć nie ukrywam, że spodziewałam się ujrzeć moją ciocię. Miała z wujem czekać tu na mnie. Czy coś się stało?
• Niestety, pani wuj Ralph miał poważny wypadek.
• O mój Boże! - krzyknęła Holly. - Czy to coś poważnego?
• Koń go zrzucił. Ma złamaną nogę, połamane żebra, a do tego wstrząśnienie mózgu. Rozumie pani, panno McCulligen, że w tej sytuacji Emily nie mogła zostawić męża samego.
• To zrozumiałe – odparła Holly. - Biedna ciocia. Co ona musi teraz przeżywać.
• Faktycznie, sytuacja nie do po zazdroszczenia – przyznała Helen – ale Emily przede wszystkim martwi się o panią. Dlatego poprosiła mnie, żebym zaopiekowała się jej jedyną bratanicą. Ustaliłyśmy że zatrzyma się pani u mnie do czasu, gdy Ralph będzie na siłach przyjechać po panią.
• Szybko to raczej nie nastąpi – zauważyła z niewielką dozą sarkazmu Holly.
• Owszem, to mogą być dwa, a nawet trzy miesiące, ale proszę się nie martwić. Z radością będę panią gościć w swoim domu.
• To miłe, ale nie chciałabym robić pani kłopotu.
• A jaki tam kłopot. - Helen machnęła ręką. - Mam duży dom, w którym mieszkam tylko z mamą. Jestem przekonana, że pani obecność wniesie do niego powiew radości. Odpocznie pani, nabierze sił, zwiedzi Nowy Jork, bo chyba jeszcze pani tu nie była, prawda? A poza tym Święta Bożego Narodzenia to magiczny czas, a Nowy Rok to dopiero wydarzenie! Nikt nie potrafi się bawić tak jak Nowojorczycy. Tak więc nie ma o czym mówić, zostaje pani u mnie i już. A teraz jedźmy do domu. Na pewno jest pani głodna i zmęczona. Ależ z pani chudzinka – Helen westchnęła i zwróciwszy się do stojącego za jej plecami mężczyzny rzekła: - Gideonie, weź torbę panny McCulligen.
• Jak pani sobie życzy – mężczyzna skinął głową.
• Ależ nie ma potrzeby – powiedziała Holly. - Torba nie jest ciężka.
• Moja droga, nie wypada, żebyś niosła torbę, nawet jeśli, jak powiadasz, nie jest ciężka. Gideon jest od tego. Pracuje dla mnie. Jest moim stangretem – rzekła Helen, a w jej głosie dało się słyszeć, jakby nutkę lekceważenia. I to Holly bardzo się nie spodobało. Zawsze liczyło się dla niej tak zwane pierwsze wrażenie, a to jeśli chodzi o pannę Fallon było, mówiąc delikatnie, mieszane. Przyjaciółka ciotki wydawała się być osobą miłą, jednak w jej sposobie bycia było coś irytującego, coś, co na dłużą metę mogłoby być nie do zniesienia. Holly nie zważając na pannę Fallon wyciągnęła do mężczyzny dłoń i uśmiechnąwszy się powiedziała:
• Miło mi pana poznać, panie Gideonie. Jestem Holly i dziękuję panu za pomoc.
• Och, panienko, to nic takiego. – Odparł mężczyzna i onieśmielony jej serdecznością dodał: - Witamy w Nowym Jorku.
• No, dość tych grzeczności – rzekła ze zniecierpliwieniem Helen. - Gideonie, na co czekasz? Bierz torbę i prowadź nas do powozu. Mama na pewno czeka już z obiadem, a wiesz, jak bardzo nie lubi spóźnień. No, szybciej, na co czekasz? Powiedz tym ludziom idącym przed nami, żeby nas przepuścili. Nie zamierzam się za nimi wlec.
Jeśli Holly miała jeszcze jakieś wątpliwości, co do przyjaciółki ciotki, to te, po wypowiedzianych dopiero co uwagach, rozwiały się, jak sen jakiś złoty. Dziewczyna w ułamku sekundy podjęła decyzję: ani jednego dnia w domu panny Fallon. Skoro wujostwo nie mogło po nią przyjechać, to ona pojedzie do nich. Ojciec zawsze jej powtarzał, że jest niespokojnym duchem i teraz ten „duch” dał o sobie znać. Holly uśmiechnęła się nieznacznie na myśl o czekającej ją przygodzie i niemal natychmiast w jej głowie pojawił się plan, do którego świetnie pasowało męskie ubranie, spoczywające na dnie torby niesionej przez Gideona.

***

• A któż to widział takie brewerie?! Pannie rozum odjęło?! - krzyczała oburzona Helen. - Sama w taką podróż i to w męskim przebraniu?!
• Wolałabym w sukni, ale męski strój da mi poczucie bezpieczeństwa – odparła ze stoickim spokojem Helen.
• No, ale jak to?! Panna z dobrego domu ma jechać sama pociągiem? A potem dyliżansem, bo przecież do Virginia City pociąg jeszcze nie dochodzi. Nie wiadomo, na kogo panna natrafi. A jak to będą jacyś bandyci? Co wtedy powiem biednej Emily?
• Może pani jechać ze mną – zażartowała Holly.
• Ja? - na twarzy Helen pojawiło się zaskoczenie, które natychmiast ustąpiło miejsca oburzeniu: - nigdy. To jest niedorzeczność. Nie pozwalam i już.
• Panno Fallon, proszę mi wierzyć, że bardzo doceniam to, co pani dla mnie zrobiła, ale wybaczy pani, niczego mi pani nie zabroni. Ja już podjęłam decyzję. Czy to się pani podoba, czy nie, pojadę do Nevady.
• Ale, jak? Sama i to zimą. Im dalej na zachód tym będzie gorzej. Na pociąg mogą napaść Indianie, albo bandy renegatów. I to ciebie nie przeraża, dziewczyno?
• Nie – odparła Holly, a w myślach dodała: nie bardziej niż pobyt pod twoim dachem.
• No, ale przecież idą Święta i w ogóle.
• Właśnie, idą Święta i chcę je spędzić z wujostwem. Ciocia Emily mnie potrzebuje.
Po tych słowach zapadła chwila ciszy. Panna Fallon wyglądała tak, jakby sama ze sobą się mocowała. Wreszcie rzekła:
• Widzę, że nikt, ani nic nie przekona panny do zmiany decyzji. Skoro tak, to proszę pozwolić sobie pomóc w przygotowaniach do podróży.
• Na to mogę się zgodzić.
• Dobre i to – odparła Helen i kręcąc głową dodała: - jakbym widziała Emily. Jest panna tak samo uparta, jak ona.

***
________________________________________________________
*) W 1800 r. Nowy Jork liczył około 60 tys. mieszkańców. Już wówczas był największym miastem USA. Dla porównania inne miasta np. Boston, Charleston, czy Baltimore liczyły zaledwie po 24 tys. ludności. W 1860 r. liczba mieszkańców Nowego Jorku przekroczyła milion.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Czw 12:01, 05 Mar 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna -> Nasz ogród / Uroczysko ADY / Ostępy Aderato Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3 ... 55, 56, 57  Następny
Strona 1 z 57

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin