|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 7585
Przeczytał: 11 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 23:52, 18 Sty 2023 Temat postu: |
|
|
Dziękuję za komentarz. Mosze faktycznie zasłużył sobie na to, co go spotkało, natomiast Sara i Josele mają ogromną szansę na zmianę dotychczasowego życia. Kolejny odcinek w pisaniu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 7585
Przeczytał: 11 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 13:08, 20 Sty 2023 Temat postu: |
|
|
Ten odcinek jest nieco krótszy, ponieważ wymagał ode mnie sprawdzenia kilku faktów. Miłej lektury.
***
Na następny dzień nie mówiono o niczym innym tylko o pożarze na Golden Street i znalezionych w pogorzelisku zwłokach. Ludzie jednogłośnie uznali, że musiał to być podpalacz i spekulowali, jaki mógłby mieć interes, w podłożeniu ognia pod najbiedniejszą część kahału. Pojawiła się też plotka, że terenem tym zainteresowany jest ktoś niezwykle bogaty, ktoś kto uznał, że jest to idealne miejsce pod budowę dwóch fabryk. Wydawało się to wielce prawdopodobne, choćby z uwagi na płynącą wzdłuż ulicy wąską, ale głęboką rzeczkę, która z powodzeniem mogła zaopatrywać owe fabryki w wodę. Każdy oczywiście miał swoją wersję wypadków, jednak najwięcej na ten temat miała do powiedzenia żona smolarza. Wraz z nastaniem dnia wróciła jej odwaga i znowu zaczęła atakować Sarę Rosenkranz, oskarżając ją o niemoralne prowadzenie się. Nieboszczyka nazwała wzgardzonym fatygantem, który w odwecie postanowił spalić dom wiarołomnej kochanki. Posunęła się nawet do tego, że oskarżyła Sarę o zabicie mężczyzny i podłożenie ognia, aby w ten sposób zatrzeć ślady okropnej zbrodni. Na efekty jej bredzenia nie trzeba było długo czekać i tak Sarą zainteresował się marshal Jack Knox, który z ramienia policji stanowej miał zająć się sprawą pożaru na Golden Street. Stóż prawa był młodym, całkiem przystojnym mężczyzną. Pochodził ze Wschodniego Wybrzeża, a dokładniej z miasteczka Eastport w stanie Maine w regionie Nowej Anglii. Miasteczko to, założone w 1798 roku było najbardziej wysuniętym na wschód miastem Stanów Zjednoczonych na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego i jak łatwo się domyślić większość jego mieszkańców, w tym ojciec i bracia Knoxa, parało się rybołówstwem. Tego samego oczekiwano i od Jacka. On jednak nie zamierzał poświęcić się tej profesji. Za rybami nie przepadał, chyba, że na talerzu, naprawa sieci przyprawiała go o rozpacz, zwłaszcza, że za źle wykonaną pracę ojciec często łoił mu skórę. Wreszcie, gdy Jack osiągnął poważny wiek lat piętnastu, uznał, że jest na tyle dorosły, aby decydować o sobie. Którejś letniej nocy uciekł z domu w poszukiwaniu przygód i swojego miejsca na ziemi. Nasłuchawszy się mniej lub bardziej prawdopodobnych historii o Dzikim Zachodzie zapragnął go zobaczyć. Święcie wierzył, że tam właśnie czeka na niego szczęśliwy los. Niestety, już wkrótce przekonał się i to bardzo boleśnie, że bycie dorosłym nie jest wcale takie proste, jak mu się zdawało. Mimo to nie zrezygnował ze swoich marzeń. Droga na Zachód trwała miesiącami. Często bywał głodny, co skłoniło go do kradzieży jedzenia, kilka razy wdał się w bójki, ale też imał się różnych zajęć, żeby zarobić choć kilka dolarów na utrzymanie i dalszą podróż. Wreszcie po długiej, wyczerpującej wędrówce dotarł do Kalifornii i to dokładnie w momencie, w którym wybuchła gorączka złota. Był rok 1848, gdy niejaki John Marshall, budowniczy tartaku na rzeką American, zauważył świecący mały samorodek złota. Jack miał wówczas prawie siedemnaście lat. Trudy podróżowania zahartowały go i chłopak wyglądał na dużo starszego. Oczywiście gorączka złota dotknęła i jego. Jack, jak wielu jemu podobnych był pewien, że znajdzie złoto. Nawet udało mu się wypłukać z rzeki Mokelumne*) nieco złotego piasku, z którego już następnego dnia został okradziony. Jakby tego było mało, pobito go i zabrano mu sprzęt niezbędny do poszukiwania złota. Inny na jego miejscu pewnie by się załamał, ale nie Jack, który pochodził przecież z Nowej Anglii, gdzie ludzie są twardzi i niezłomni. Chłopak postanowił odszukać tych, którzy go napadli, odebrać, co swoje i wymierzyć im sprawiedliwość. Może wydawać się to dziwne, ale udało mu się to. Gdy oddał w ręce szeryfa trójkę spętanych złoczyńców, ten ze zdumienia przecierał oczy. Szybko jednak zorientował się, że młody człowiek ma zadatki na świetnego stróża prawa i tak zamiast poszukiwaczem złota Jack stał się stróżem prawa. Najpierw był zastępcą szeryfa, potem szeryfem w trzech czy czterech miasteczkach Zachodu, by wreszcie trafić do Nevady, a tam do tworzącej się policji stanowej. Dał się przy tym poznać z jak najlepszej strony. Był na wskroś uczciwy i do upadłego walczył z bezprawiem, czego dowody w postaci blizn po postrzałach nosił na swoim ciele. Cóż tu dużo mówić, był po prostu najlepszy, nic więc dziwnego, że szybko awansował na stanowisko marshala stanowego.
Jack Knox, gdy wraz ze wschodem słońca, przybył na w połowie spaloną Golden Street, wiedział, że czeka go niełatwe zadanie. Sprawa dotyczyła bowiem terenu będącego własnością gminy żydowskiej, na którym nawet w takiej sytuacji goj, choćby i stróż prawa, nie był mile widziany. Zresztą już na początku dał mu to do zrozumienia rabin, który próbował wyperswadować mu konieczność prowadzenia jakiegokolwiek śledztwa, wmawiając mu, że pożar powstał przez nieuwagę i zwykłe zaprószenie ognia. Marshal czuł przez skórę, że rabin coś kręci. Obejrzawszy zarzewie ognia i zwęglone zwłoki nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z podpaleniem. Rozmiar pożaru, który strawił ulicę był na tyle duży, że nie mógł być przypadkiem. Do tego miniona noc była niemal bezwietrzna, a nieboszczyk, trzymający w przykurczonej przez ogień dłoni popękaną i brudną od sadzy butelkę, zdawał się potwierdzać pierwsze wnioski wysnute przez Knoxa. Jack zresztą dokładnie go sobie obejrzał, wykluczając udział osób trzecich. Patrząc na ułożenie spalonego ciała doszedł do kolejnego wniosku, że przyczyną zgonu nie był ogień. Najprawdopodobniej podpalacz próbując uciec z miejsca zbrodni potknął się i upadając uderzył skronią o kamień. Wielce prawdopodobne było też to, że zanim dosięgły go płomienie już nie żył. To jednak miał potwierdzić lekarz, specjalnie zatrudniony przez policję stanową do takich właśnie przypadków.
Wyrobiwszy sobie ogólne zdanie na temat przyczyny pożaru, Knox zaczął przesłuchiwać świadków. Ludzie, z jednym wyjątkiem antypatycznej kobiety, która wciąż przechwalała się, że jest żoną smolarza, niezbyt chętnie zeznawali. Kilku z nich musiał nawet postraszyć konsekwencjami, jakie czekają ich za odmowę składania zeznań. Mimo to świadkowie pożaru nie byli zbytnio rozmowni i gdyby nie pomoc Abrama Berkowitza dochodzenie Jacka stanęłoby w martwym punkcie. To dzięki niemu wyrobił sobie zdanie na temat żony smolarza, którego nawiasem mówiąc również przesłuchał, a na koniec udzielił mu rady, jak powinien postępować z żoną, aby w przyszłości nie mieć z nią problemów. Jeszcze tego samego dnia wieczorem smolarz skorzystał z tych rad. Wrzaski i lamenty żony smolarza długo niosły się po okolicy, ale jak miała pokazać przyszłość, rady marshala okazały się słuszne.
Abram Berkowitz chętnie pomagał Knoxowi i prawdę mówiąc nie robił tego bezinteresownie. Jack wkrótce zorientował się, że mężczyzna coś przed nim ukrywa. Przeprowadził z nim więc rozmowę w cztery oczy i Abram przyznał się, że pomagając mu śledztwie chciał ochronić dwie osoby i tak już bardzo pokrzywdzone przez los. Wręcz błagał go, aby dał spokój Sarze i Josele, i ręczył za ich niewinność. Jack wysłuchawszy Abrama, powiedział mu wprost, że musi ich przesłuchać, bo to jest konieczne dla wyjaśnienia sprawy, a i oczyszczenia ich z zarzutów, w które za sprawą smolarzowej, wierzyli już niemal wszyscy mieszkańcy Golden Street. Jednocześnie obiecał, że w stosunku do Sary i jej syna będzie bardzo taktowany. Dodał, że jeśli faktycznie nie mają nic na sumieniu, to nie muszą się niczego obawiać. Abram przyjął to z ogromną ulgą i jeszcze tego samego dnia wczesnym popołudniem zaprowadził go do domu Goldblumów, gdzie przebywała pani Rozenkrantz z synem. Przesłuchanie, a właściwie rozmowa wiele wyjaśniła marshalowi i potwierdziła, że miał nosa co do rabina Apfelbauma, który zachowywał się tak, jakby nie chciał wyjaśnienia sprawy. Postanowił go później przycisnąć, gdyż jego zdaniem, rabbi pozujący na dobrotliwego, nie był z nim szczery. Tymczasem pożegnał się z panią Rozenkranz zapewniając, że przynajmniej na tym etapie śledztwa nie będzie jej niepokoił. Dodatkowe zeznania Abrama, Joe Cartwrighta, pani Goldblum oraz zatrudnionych u niej osób dały Jackowi sporo materiału do przemyśleń. W trzy dni później, po dość nieprzyjemnej rozmowie z rabinem, Knox był niemal pewien, jak wyglądał przebieg zdarzeń, które doprowadziły do tragicznego w skutkach pożaru. Marshal nie miał przy tym wątpliwości, że Sara i Josele nie mieli nic wspólnego z podpaleniem, za to bez wątpienia byli celem podpalacza, którego tożsamość została potwierdzona. Okazał się jest nim, tak jak przypuszczano, Mosze Levy. Wskazywał na to znaleziony przy nim złoty zegarek z dewizką oraz srebrna papierośnica z inicjałami M.L. Pantofel, który jakimś cudem nie spłonął wraz z jego właścicielem też dowodził, że był to właśnie Mosze. Szewc Schwimmer, który nie był szczególnie zadowolony z faktu, że w jego obuwiu chodził przestępca, chętnie opowiedział ile to miał problemów z Mosze Levy’m nim ten zaakceptował fason trzewików. Dodał też, że Levy zażądał, aby jego nazwisko zostało wytłoczone większą czcionką niż logotyp firmy Schwimmera. Na to żądanie poczciwego szewca niemal trafił szlag i z wymuszonym uśmiechem obiecał, że żądaniu Levy’ego stanie się zadość. I stało się. Do wytłoczenia nazwiska klienta wybrał największą z możliwych czcionek. W języku hebrajskim zapis nazwiska Levy ograniczał się do trzech symboli: לוי. Schwimmer rozzłoszczony arogancją klienta dodał jeszcze trzy, ledwie widoczne litery:נאַר, co w wolnym tłumaczeniu oznaczało „dureń”.
W tydzień później ogłoszono, że sprawcą pożaru bez żadnego wątpienia był Mosze Levy, znany ogółowi, jako bardzo dobrze zapowiadający się młody człowiek, pochodzący ze znanej i ogólnie szanowanej rodziny. Podano też, że nikt nie przyłożył ręki do jego śmierci, która była niczym innym, jak nieszczęśliwym wypadkiem. Ponieważ jedyny podejrzany nie żył, sprawa została oficjalnie zamknięta. Powodów działania Levy’go, ze względu na jego pogrążonych w bólu rodziców, nie podano do publicznej wiadomości. Złośliwi twierdzili, że chodziło tu bardziej o dobro rabina Apfelbauma niż zrozpaczonych państwa Levy.
***
______________________________________________________________
*) Mokelumne – rzeka w Stanach Zjednoczonych, w stanie Kalifornia o długości 129 kilometrów. Swój bieg rozpoczyna w góach Sierra Nevada, a uchodzi do rzeki San Joaquin w delcie Sacramento i San Joaquin.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ewelina
Moderator
Dołączył: 25 Kwi 2017
Posty: 2682
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 16:03, 20 Sty 2023 Temat postu: |
|
|
Cytat: | Każdy oczywiście miał swoją wersję wypadków, jednak najwięcej na ten temat miała do powiedzenia żona smolarza. Wraz z nastaniem dnia wróciła jej odwaga i znowu zaczęła atakować Sarę Rosenkranz, oskarżając ją o niemoralne prowadzenie się. Nieboszczyka nazwała wzgardzonym fatygantem, który w odwecie postanowił spalić dom wiarołomnej kochanki. Posunęła się nawet do tego, że oskarżyła Sarę o zabicie mężczyzny i podłożenie ognia, aby w ten sposób zatrzeć ślady okropnej zbrodni. Na efekty jej bredzenia nie trzeba było długo czekać i tak Sarą zainteresował się marshal Jack Knox, który z ramienia policji stanowej miał zająć się sprawą pożaru na Golden Street. |
Wredna baba znów podjudza ludzi przeciw Sarze
Cytat: | Gdy oddał w ręce szeryfa trójkę spętanych złoczyńców, ten ze zdumienia przecierał oczy. Szybko jednak zorientował się, że młody człowiek ma zadatki na świetnego stróża prawa i tak zamiast poszukiwaczem złota Jack stał się stróżem prawa. Najpierw był zastępcą szeryfa, potem szeryfem w trzech czy czterech miasteczkach Zachodu, by wreszcie trafić do Nevady, a tam do tworzącej się policji stanowej. Dał się przy tym poznać z jak najlepszej strony. Był na wskroś uczciwy i do upadłego walczył z bezprawiem, czego dowody w postaci blizn po postrzałach nosił na swoim ciele. Cóż tu dużo mówić, był po prostu najlepszy, nic więc dziwnego, że szybko awansował na stanowisko marshala stanowego. |
Wygląda na to, że śledztwo poprowadzi kompetentny i uczciwy policjant
Cytat: | Sprawa dotyczyła bowiem terenu będącego własnością gminy żydowskiej, na którym nawet w takiej sytuacji goj, choćby i stróż prawa, nie był mile widziany. Zresztą już na początku dał mu to do zrozumienia rabin, który próbował wyperswadować mu konieczność prowadzenia jakiegokolwiek śledztwa, wmawiając mu, że pożar powstał przez nieuwagę i zwykłe zaprószenie ognia. Marshal czuł przez skórę, że rabin coś kręci. Obejrzawszy zarzewie ognia i zwęglone zwłoki nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z podpaleniem. Rozmiar pożaru, który strawił ulicę był na tyle duży, że nie mógł być przypadkiem. Do tego miniona noc była niemal bezwietrzna, a nieboszczyk, trzymający w przykurczonej przez ogień dłoni popękaną i brudną od sadzy butelkę, zdawał się potwierdzać pierwsze wnioski wysnute przez Knoxa. Jack zresztą dokładnie go sobie obejrzał, wykluczając udział osób trzecich. Patrząc na ułożenie spalonego ciała doszedł do kolejnego wniosku, że przyczyną zgonu nie był ogień. Najprawdopodobniej podpalacz próbując uciec z miejsca zbrodni potknął się i upadając uderzył skronią o kamień. Wielce prawdopodobne było też to, że zanim dosięgły go płomienie już nie żył. To jednak miał potwierdzić lekarz, specjalnie zatrudniony przez policję stanową do takich właśnie przypadków. |
Pierwsze spostrzeżenia wskazują na jego spostrzegawczość
Cytat: | … Knox zaczął przesłuchiwać świadków. Ludzie, z jednym wyjątkiem antypatycznej kobiety, która wciąż przechwalała się, że jest żoną smolarza, niezbyt chętnie zeznawali. Kilku z nich musiał nawet postraszyć konsekwencjami, jakie czekają ich za odmowę składania zeznań. Mimo to świadkowie pożaru nie byli zbytnio rozmowni i gdyby nie pomoc Abrama Berkowitza dochodzenie Jacka stanęłoby w martwym punkcie. To dzięki niemu wyrobił sobie zdanie na temat żony smolarza, którego nawiasem mówiąc również przesłuchał, a na koniec udzielił mu rady, jak powinien postępować z żoną, aby w przyszłości nie mieć z nią problemów. |
I znów baba chciała oczernić Sarę
Cytat: | Jeszcze tego samego dnia wieczorem smolarz skorzystał z tych rad. Wrzaski i lamenty żony smolarza długo niosły się po okolicy, ale jak miała pokazać przyszłość, rady marshala okazały się słuszne. |
Rada okazała się bardzo skuteczna
Cytat: | Przesłuchanie, a właściwie rozmowa wiele wyjaśniła marshalowi i potwierdziła, że miał nosa co do rabina Apfelbauma, który zachowywał się tak, jakby nie chciał wyjaśnienia sprawy. Postanowił go później przycisnąć, gdyż jego zdaniem, rabbi pozujący na dobrotliwego, nie był z nim szczery. Tymczasem pożegnał się z panią Rozenkranz zapewniając, że przynajmniej na tym etapie śledztwa nie będzie jej niepokoił. Dodatkowe zeznania Abrama, Joe Cartwrighta, pani Goldblum oraz zatrudnionych u niej osób dały Jackowi sporo materiału do przemyśleń. W trzy dni później, po dość nieprzyjemnej rozmowie z rabinem, Knox był niemal pewien, jak wyglądał przebieg zdarzeń, które doprowadziły do tragicznego w skutkach pożaru. |
Potwierdziło się pierwsze wrażenie z rozmowy z rabinem
Cytat: | Marshal nie miał przy tym wątpliwości, że Sara i Josele nie mieli nic wspólnego z podpaleniem, za to bez wątpienia byli celem podpalacza, którego tożsamość została potwierdzona. Okazał się jest nim, tak jak przypuszczano, Mosze Levy. Wskazywał na to znaleziony przy nim złoty zegarek z dewizką oraz srebrna papierośnica z inicjałami M.L. Pantofel, który jakimś cudem nie spłonął wraz z jego właścicielem też dowodził, że był to właśnie Mosze. Szewc Schwimmer, który nie był szczególnie zadowolony z faktu, że w jego obuwiu chodził przestępca, chętnie opowiedział ile to miał problemów z Mosze Levy’m nim ten zaakceptował fason trzewików. |
Ustalił tożsamość podpalacza
Cytat: | W tydzień później ogłoszono, że sprawcą pożaru bez żadnego wątpienia był Mosze Levy, znany ogółowi, jako bardzo dobrze zapowiadający się młody człowiek, pochodzący ze znanej i ogólnie szanowanej rodziny. Podano też, że nikt nie przyłożył ręki do jego śmierci, która była niczym innym, jak nieszczęśliwym wypadkiem. Ponieważ jedyny podejrzany nie żył, sprawa została oficjalnie zamknięta. Powodów działania Levy’go, ze względu na jego pogrążonych w bólu rodziców, nie podano do publicznej wiadomości. Złośliwi twierdzili, że chodziło tu bardziej o dobro rabina Apfelbauma niż zrozpaczonych państwa Levy. |
Mam nadzieję, że śledztwo tylko oficjalnie zostało zamknięte
Kolejna część opowiadania. Ustalono tożsamość podpalacza, ale nie ustalono przyczyn, które skłoniły go do tego czynu. To mogłoby być bardzo interesujące. Ludzie jednak domyślają się związku rabina Apfelbama z Mosze’m. Nieboszczyk nie był tu lubiany. Nawet szewc, który robił dla niego buty narzekał na jego wygórowane żądania i kaprysy. No i wredna smolarzowa. Znów napuszczała ludzi na biedną Sarę, oskarżając ją o romans z Mosze’m. Sugerowała, że Sara zabiła wiarołomnego kochanka i potem podpaliła dom, żeby zatrzeć ślady zbrodni. Na szczęście policjant prowadzący śledztwo poznał się na niej, a raczej na wiarygodności jej zeznań i przesłuchując jej męża smolarza poradził mu jak może rozwiązać problemy z żoną. Smolarz chętnie skorzystał z tej rady i choć jestem zwykle przeciwna przemocy domowej, to w tym wypadku nie potępiam męża. Gadanina jego żony mogła skończyć się bardzo źle dla Sary i Josele. Pobiciem, a nawet śmiercią. Zobaczymy, czy matactwa rabina wyjdą na jaw … bo nie sądzę, żeby Jack Konox tak łatwo odpuścił śledztwo. Mimo formalnego zamknięcia sprawy. Czekam na kontynuację … niecierpliwie czekam.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 7585
Przeczytał: 11 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 21:40, 20 Sty 2023 Temat postu: |
|
|
Bardzo dziękuję za komentarz. To już prawie koniec wątku dziejącego się w Carson City. Jeszcze jeden odcinek i przenosimy się do Ponderosy.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 7585
Przeczytał: 11 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 12:12, 25 Sty 2023 Temat postu: |
|
|
Zgodnie z zapowiedzią ostatni, dłuższy odcinek z akcją w Carson City. Po nim Joe wróci do Ponderosy.
***
Przez wiele jeszcze dni temat pożaru i jego sprawcy był w centrum uwagi i to nie tylko gminy żydowskiej. Całe Carson City trzęsło się od domysłów i plotek. Snuto najbardziej fantastyczne przypuszczenia, co do powodów podłożenia ognia, który był widoczny w całym mieście. Sensacja goniła sensację, a prasa, żywiąca się takimi historiami, nie miała żadnych oporów opisując ze szczegółami przebieg tragicznych w skutkach wypadków. Oczywiście ta cała, specjalnie podgrzewana atmosfera, godziła wprost w rodzinę Mosze Levy’ego. Jego najbliżsi nie pokazywali się ludziom na oczy, a jeśli już musieli wyjść z domu, przemykali chyłkiem do powozu, który ze szczelnie zamkniętymi i zaciemnionymi oknami wyglądał niczym karawan. Rodzice Moszego byli zrozpaczeni. Cały ich świat legł w gruzach. Wszystkie nadzieje dotyczące najstarszego syna przepadły, a oni już na zawsze mieli nosić piętno, tych którzy spłodzili przestępcę. Jakby tego było mało, nie mogli dokonać pochówku syna, tak, jak to nakazywała Tora, czyli w dniu jego śmierci. Ze względu na wciąż trwające dochodzenie czas ten się wydłużał, a na pytanie skierowane do marshala Knoxa, kiedy będą mogli pochować syna, otrzymali enigmatyczną odpowiedź – kiedy przyjdzie pora. Wreszcie po oględzinach, jakich dokonał doktor specjalnie sprowadzony spoza kahału i spisaniu odpowiedniego protokołu stwierdzającego przyczyny zgonu, szczątki Moszego zostały wydane rodzinie i ojciec zmarłego mógł rozpocząć przygotowania do ceremonii pogrzebowej. I tu spotkały go ogromne problemy, ponieważ nikt, zważywszy na okoliczności w jakich Mosze stracił życie, nie chciał się tego podjąć. Dopiero za wstawiennictwem rabina Apfelbauma, a i za sowitą opłatą wniesioną przez pana Levy’ego znalazł się szomer 1) i tak skompletowano chewra kadisza, czyli „święte stowarzyszenie”, którego rolą było przygotowanie zmarłego do pochówku. Członkiem takiej specjalnej grupy religijnych osób mógł zostać tylko Żyd o nieskazitelnej opinii. Czyż można więc było się dziwić, że nikt, jakoś nie chciał udzielić ostatniej posługi człowiekowi, który chciał pozbawić życia innych ludzi.
Pogrzeb Mosze Levy’ego odbył się w cztery dni po opisanych wcześniej wypadkach i to w ścisłym gronie rodzinnym. Obawiano się gapiów, którzy faktycznie towarzyszyli konduktowi do samej bramy kirkutu. Przed bramą głos zabrał rabin Apfelbaum i nakazał ludziom uszanować ból rodziny i rozejść się. Ciekawscy, a szczególnie dziennikarze nie zamierzali zastosować się do żądań rabina. Dopiero, gdy z pomocą przyszła mu natura w postaci gwałtownego deszczu, ludzie rozpierzchli się i można było dokończyć ceremonię pogrzebową.
***
- Nadal nie wierzę, że Mosze był do tego zdolny. Znałem go od małego chłopca – powiedział powoli i całkiem wyraźnie Aaron Goldblum, który z pomocą Abrama i Joego usiadł w fotelu przysuniętym specjalnie dla niego do kominka, w którym wesoło trzaskał ogień. Mężczyzna z dnia na dzień czuł się lepiej. Zaczął już nawet chodzić, na razie z pomocą innych i bardzo powoli. Doktor Silberman, zadowolony z postępów pacjenta, stwierdził, że jeśli w takim tempie będzie zdrowiał, to po udarze zostaną co najwyżej niewielkie ślady. Tymczasem zalecał mu dużo wypoczynku - na co Aaron z politowaniem pokręcił głową, bowiem wypoczynku przez ostatnie dni miał wyjątkowo dużo - oraz wyjazd do ciepłych źródeł, w których kąpiel czyniła cuda.
- Bywa, że nie znamy najbliższych nam ludzi – stwierdził Joe – i nie wiemy, co siedzi im w głowie.
- Pewnych ich zachowań nie sposób przewidzieć – dodał Abram.
- Macie rację, chłopcy – odparł Aaron – ale nie mogę uwolnić się od myśli, że gdybym nie wyrzucił Moszego, to może nie doszłoby do tego całego nieszczęścia.
- Obawiam się, że jednak by doszło – westchnął Abram – może nie aż do tak tragicznego, ale by doszło. Mosze chciał za wszelką cenę odnieść sukces i pokazać wszystkim, że jest najlepszy. Miał przerost ambicji i tylko jeden cel – bogactwo. Może taki cel sam w sobie nie jest zły, ale osiągnięcie go na skróty już tak.
- To nigdy nie popłaca – zauważył Joe.
- Pewnie, ale Mosze nie przyjmował tego do wiadomości i szedł, nomen omen, po trupach. Ludzi traktował przedmiotowo i wykorzystywał w obrzydliwy sposób. Nie miał z tym najmniejszego problemu.
- Nie wiem, jak mogłem tego nie zauważyć – rzekł kręcąc głową Aaron. - Żal mi Davida Levy’ego. Tak wielkie nadzieje pokładał w synu. Robił dla niego wszystko.
- Może dlatego doszło do tego nieszczęścia – zasugerował Joe.
- Co masz na myśli? - spytał Abram.
- Rodzice powinni kochać swoje dzieci, ale nie bezkrytycznie. Dawać wszystko, to znaczy co? Jeśli miłość to w porządku, ale spełnianie wszystkich zachcianek i uleganie we wszystkim świadczy o słabości rodziców, a przecież oni powinni być dla swoich dzieci wzorem.
- Mądre słowa – stwierdził Aaron i żartobliwie dodał: - jakbyś nie był gojem.
- Skąd ci się wzięły takie przemyślenia? - zaciekawił się Abram.
- Czy ja wiem – Joe wzruszył ramionami. - Jestem najmłodszy z braci i wiem, że mój tato ma do mnie słabość. Przyznaję, czasem to wykorzystuje, ale naprawdę w błahych sprawach. Nigdy niczego nie żądałem, nie stawiałem ultimatum. Zresztą gdybym to zrobił tata dałby mi do wiwatu. Zawsze wpajał braciom i mnie, że mamy tak żyć, żeby nie krzywdzić innych, i żeby stając rano przed lustrem móc spojrzeć sobie w twarz. Tata ceni honor i uczciwość. Ciężką pracą doszedł do tego, co ma. Nikt nie może mu zarzucić, że cokolwiek zdobył nieuczciwością. Praca, pokora do ziemi i szacunek dla ludzi to wartości, które tata nam wpoił. Zdradzić je, to tak jak zdradzić całą rodzinę.
- Pięknie powiedziane. Twój ojciec wychował ciebie na dobrego człowieka – rzekł Aaron pokiwawszy głową.
- To prawda. Moich braci również.
- Wszystkich?
- Wszystkich – odparł Joe i domyślając się, o co tak naprawdę chciał zapytać Aaron, dodał: - najlepszym z nas jest Adam. Trochę mnie to wkurza i bywam o niego zazdrosny, ale muszę przyznać, że mój najstarszy brat, jest wspaniałym człowiekiem. Nie wierzę, że to powiedziałem, ale to prawda.
- Czyżby był chodzącym ideałem?
- Bez przesady. Ma swoje wady. Jest uparty, stanowczy i lubi postawić na swoim, czy bardzo mnie wkurza – odparł Joe.
- To raczej poczytywałbym za zalety – wtrącił Abram.
- Racja. Takie cechy charakteryzują ludzi sukcesu – rzekł Aaron.
- To w takim razie mój brat Adam jest człowiekiem sukcesu, nie zmienia to jednak faktu, że czasem bywa nieznośny. Mówiłem już, że mój tato trzy raz został wdowcem i wychowywał nas sam. Adam, jako najstarszy pomagał mu w tym i zapewniam, że był od niego gorszy.
- Widocznie czuł się za ciebie odpowiedzialny. Troszczył się – wtrącił Abram.
- Być może, ale moje „siedzenie” miało inne zdanie – Joe skrzywił się na wspomnienie lania, jakie, będąc chłopcem, dostał od Adama, gdy zachował się niestosownie wobec nauczycielki, jednak zaraz roześmiał i przyznał: - tak, troszczył się, ale w bardzo szorstki sposób.
- Kochacie się – stwierdził bardziej niż spytał Aaron.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale tak – odparł Joe. - Nie wyobrażam sobie życia bez Adama i Hossa. Możemy się kłócić i sprzeczać, ale gdy trzeba, jeden za drugiego wskoczyłby do ukropu.
- Tak… w rodzinie siła. Sam się o tym przekonałem – rzekł Aaron. - Bez żony i mojego syna nie wróciłbym do zdrowia. Oni sprawili, że zachciało mi się żyć. A wiesz dlaczego? Są przy mnie i mimo mojego trudnego charakteru, opiekują się mną. I nie chcą nic w zamian. Abram miał pełne prawo, aby mnie nienawidzić, a jednak dał mi szansę.
- Ależ panie Goldblum… - zaczął Abram, ale pod wpływem spojrzenia Aarona w połowie karcącym, a w połowie serdecznym, poprawił się mówiąc: - tate, przecież to nic takiego. Każdy na moim miejscu tak właśnie by się zachował.
- Doprawdy? - spytał z powątpiewaniem w głosie Aaron.
- Mosze na pewno, nie. Był wyzuty z sumienia – rzucił Joe, po czym zorientowawszy się, że palnął głupstwo, powiedział: - przepraszam, nie powinienem tak mówić o zmarłym.
- Nie przepraszaj – odparł Aaron. – Jest prawdą, co o nim powiedziałeś. On kochał tylko siebie. Szkoda mi jego rodziców. To dobrzy ludzie. Niestety, czasem za nasze wybory muszą płacić najbliżsi.
- I tak się stało w przypadku rodziny Mosze Levy’ego – westchnął Joe.
- Nie lubiłem go – przyznał Abram – ale, dziwne, trochę mi go żal.
- A dlaczegóż to?
- Przegrał swoje życie. Chciał dużo i szybko, i za to zapłacił – odparł Abram.
Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Nagle, gdzieś z głębi domu dobiegł ich dźwięk dzwonka do drzwi i równoczesne natarczywe pukanie.
- A kogóż to niesie? Nie mam ochoty na wizyty – powiedział ze zniecierpliwieniem Aaron.
- Zaraz sprawdzę – Abram poderwał się z miejsca – jeśli to nic ważnego, odprawię gościa.
Niestety, odprawić gościa nie było sposobu, bowiem był to rabin Apfelbaum, który doszedł do wniosku, że w obliczu minionych wypadków oraz z uwagi na coraz lepszy stan zdrowia Aarona, wskazanym jest jak najszybciej naprawić stosunki z bądź co bądź najbogatszym członkiem kahału. Wszedłszy do salonu z rozpostartymi ramionami, jak człowiek, który dawno nie widział drogiego mu przyjaciela, rzekł:
- Nawet nie wiesz mój drogi Aaronie, jak bardzo cieszę się, że tak błyskawicznie wracasz do zdrowia.
- Nie, nie wiem, ale mam nadzieję, że nie sprawiłem tobie, rabbi tym faktem zawodu – odparł Goldblum. Przez chwilę wydawało się, że rabin się zmieszał. Jednak przełknąwszy szybko tę niemiłą dla niego uwagę, rzekł:
- A cóż ty mówisz, mój przyjacielu. Zawód? Jaki tam zawód? Widać, że z pomocą bożej łaski pokonałeś chorobę.
- Jeszcze nie całkiem, ale faktycznie dzięki Jahwe, ale też mojej rodzinie i doktorowi Silbermanowi jestem na najlepszej ku temu drodze – odparł Aaron i wskazawszy krzesło, które w międzyczasie przysunął Abram, powiedział: - proszę, rabbi usiądź i wybacz, że nie wstałem, żeby ciebie powitać. Jestem jeszcze słaby.
- To zrozumiałe. Chory ma swoje prawa. Nie przejmuj się tym.
- W takim razie, co rabbi ciebie do mnie sprowadza?
- Troska o twoje zdrowie.
- A tak konkretniej? - spytał wprost Aaron. Apfelbaum drgnął nieprzyjemnie zaskoczony. Nie spodziewał się tak otwartego postawienia sprawy. Uświadomił sobie, że po raz kolejny nie docenił Goldbluma. Uśmiechnąwszy się, zaczął:
- No, wiesz…
- Przejdź rabbi do konkretów – przerwał mu Aaron – tak byłoby najlepiej.
- Dobrze. Skoro tak sobie życzysz, ale to rozmowa w cztery oczy - odparł znacząco patrząc na Abrama i Joego. Ci zaczęli się podnosić ze swych miejsc z zamiarem opuszczenia salonu, ale Aaron stanowczo powiedział:
- Zostańcie.
Mężczyźni natychmiast usiedli, a Apfelbaum niezadowolony z takiego obrotu sprawy, rzekł:
- Wolałbym jednak porozmawiać z tobą przyjacielu sam na sam.
- Ale ja nie mam przed tym panami, żadnych tajemnic. Mów rabbi.
Rabin Apfelbaum, poczuł się jak w potrzasku. Miał wrażenie, że Goldblum chce go upokorzyć. Do tego zupełnie nie okazywał mu szacunku. Kpił sobie z niego w żywe oczy i to przy tych dwóch chłystkach. Też znalazł sobie towarzystwo, jeden gołodupiec, drugi goj, pomyślał czując się urażony zachowaniem gospodarza. Przełknąwszy jednak zniewagę, jak gdyby nigdy nic, powiedział:
- Wybieram się do cadyka Elimelecha Lurie.
- To przekaż mu moje wyrazy najgłębszego szacunku.
- Nie omieszkam – zapewnił rabin. - Cadyk obecnie przebywa w Nowym Jorku i zmuszony jestem do niego pojechać.
- To daleka droga – zauważył Aaron – widać sprawa musi być niecierpiąca zwłoki, skoro chcesz, tam jechać i to teraz, gdy po tych tragicznych wydarzeniach wszyscy potrzebują twojego wsparcia.
- Przyznaje, robię to z ciężkim sercem, ale sprawa naprawdę jest ważna. Przede wszystkim muszę zawieść cadykowi pidionoth...2)
- No to faktycznie sprawa jest ważna – zauważył z sarkazmem Aaron, na co Joe zareagował ironicznym uśmieszkiem. Nie uszło to uwadze rabina, który spojrzał nienawistnie na Cartwrighta. Tymczasem Goldblum spytał: - Czyżby cadyk nie miał za co wrócić do Carson City?
- Skąd takie podejrzenie? Oczywiście, że ma. Zresztą cadyk Lurie nie ma głowy do takich spraw. Od tego ma sztab ludzi, a naszym obowiązkiem jest przekazać o czasie każdą ofiarę. Przecież wiesz, że cadyk musi przemieszczać się w możliwie najlepszych warunkach, a komfortowa salonka dużo kosztuje.
- Wiem i to bardzo dużo, ale o ile sobie przypominam cadyk, jeszcze przed moją chorobą, otrzymał od naszego kahału ofiarę za którą można byłoby dwukrotnie pokonać trasę Carson City – Nowy Jork i to nie jedną, a dwoma salonkami.
- Czyżbyś żałował tych kilku drobnych dolarów na tak szczytny cel.
- Kilku dolarów? A wiesz rabbi, że za te pieniądze można byłoby wybudować jadłodajnię dla najuboższych i jeszcze pomóc tym, co w pożarze stracili cały dorobek życia.
- Po prawdzie wiele nie mieli.
- Mimo to powinniśmy im pomóc. Pidionoth dla cadyka może poczekać, biedota z Golden Street, nie. Idzie zima. Jak myślisz rabbi, gdzie się podzieją?
- Współczuję im, ale cóż ja mogę – rabin rozłożył dłonie. - Mam jedynie dobre słowo i z tym do nich poszedłem. Aaronie, żal mi tych ludzi, ale muszą radzić sobie sami.
- Dobrym słowem się nie ogrzeją. Potrzebna im konkretna pomoc.
- Być może, ale nie teraz. Może później, po powrocie cadyka. Ja teraz nic nie mogę. Muszę jechać do Nowego Jorku.
- Nie wierzę, doprawdy nie wierzę, że mogłeś rabbi powiedzieć coś takiego. Ci ludzie potrzebują pomocy, a ty ich zostawiasz na pastwę losu.
- Co takiego? Jak śmiesz stawiać mi taki zarzut? Gdybyś nie był chory, nie puściłbym twoich słów płazem. Co się z tobą dzieje, Aaronie? - Apfelbaum wyglądał na głęboko wstrząśniętego.
- Nic złego. Choroba głowy, paradoksalnie rozjaśniła mi umysł – odparł ze spokojem Goldblum.
- Właśnie widzę – rabin pokręcił z niedowierzaniem głową. - Ona ciebie zmieniła i to nie do poznania.
- Owszem, ale też otworzyła mi oczy na to, co w życiu naprawdę jest istotne. Nie przeczę, że cadykowi należy się głęboki szacunek, jak również ustalone datki, jednak nie teraz, gdy tylu ludzi jest w potrzebie. Po za tym dziwi mnie, że tak bardzo upierasz się przy tym wyjeździe. Pidionoth można przecież wręczyć cadykowi, gdy wróci do miasta. Myślę, że nie zrobi mu to różnicy, a jeśli przy tym dowie się co było powodem opóźnienia będzie z ciebie, rabbi, kontent.
- Drogi Aaronie być może masz rację, ale wolałbym abyś nie stawiał mojej osoby w złym świetle i to przy obcych personach – rzekł rabin z trudem powstrzymując złość.
- To nie są, jak raczyłeś zauważyć, obce persony. Abrama znasz, a pan Joseph Cartwright jest przyjacielem domu.
- Doprawdy? - rabin obrzucił Joego nieprzyjaznym spojrzeniem. Wciąż jeszcze pamiętał swoje z nim pierwsze spotkanie. - Widocznie musiał oddać ci jakieś znamienite usługi – zauważył kąśliwie.
- Owszem, panu Cartwrightowi, ja i moja żona dużo zawdzięczamy.
- Szlachetny goj – rabin uśmiechnął się ironicznie – to nie zdarza się często.
- Czy pan coś sugeruje? - spytał Joe, spojrzawszy wyzywająco na Apfelbauma.
- Ależ nie – zapewnił rabin i z wyższością dodał: - wy młodzi za bardzo się gorączkujecie. Czasem warto posłuchać starszych, a nie stroszyć piórka niczym kogut w kurniku.
Joe w jednej chwili zrobił się blady ze złości. Czuł, że za moment wybuchnie. Zauważył to Abram i natychmiast postanowił zmienić temat rozmowy.
- Proszę wybaczyć rabbi, ale pan Goldblum jest już zmęczony, czy mógłby pan więc wyjawić nam, o co mu chodzi? - spytał.
- Widzę, Aaronie, że twój sekretarz zrobił się bezczelny. Na twoim miejscu głęboko bym się nad tym zastanowił.
- Nie muszę. Ufam mu, dlatego w jego ręce przekazałem kierowanie większością moich interesów. Dlatego rabbi, nie dziw się pytaniu Abrama i racz mu odpowiedzieć.
- Zadziwiające – mruknął rabin z niedowierzaniem kręcąc głową - ale skoro tak stawiasz sprawę, to powiem, muszę jechać do cadyka w sprawie państwa Levy. Ludzie po tej historii z Mosze nie dają im żyć. Jedyna nadzieja w cadyku. Jeśli on powie wszystkim, że nie godzi się nękać rodziny złamanej bólem i wstydem, posłuchają. Słowa cadyka są jak wyrocznia, jak objawienie.
- A ty rabbi nie możesz przemówić ludziom do rozumu? Potrzeba do tego aż cadyka?
- Mnie nie posłuchają – odparł szybko, a przez to szczerze Apfelbaum. Joe tymczasem cicho mruknął:
- Czemu mnie to nie dziwi?
Słowa te dosłyszał Abram i kopnął Cartwrighta w kostkę, mówiąc:
- To doprawdy przykre, ale jak pan Goldblum może tobie, rabbi pomóc?
- Mówiłem już. Potrzebne są pieniądze na pidionoth. Bez nich nic nie zdziałam. Wszyscy starsi kahału są tego samego zdania, co ja i wszyscy już złożyli ofiarę. Pozostałeś tylko ty Aaronie. Liczę, że nie odmówisz nam datku i to wysokiego datku.
- Odmówię – odparł bezceremonialnie Aaron.
- Nie wierzę własnym uszom! Nie chcesz pomóc Levy’m?! Czyżbyś nie miał dla nich żadnego współczucia?!
- Współczuję im, ale tym, co przez ich chciwego syna stracili wszystko, bardziej i to im wolę pomóc. Dlatego nie dostaniesz ode mnie ani centa. Skończyło się rozdawnictwo pieniędzy. Abram w moim imieniu założył fundację, która będzie pomagać biednym. Rozumiesz, więc rabbi, że z powodu tak szczytnego zobowiązania nie mogę przekazać datku, żadnego datku.
- To niebywałe! Ty jesteś meszuge!3) Tobie udar zagotował mózg! - krzyknął zrywając się z krzesła rabin – ale chory nie chory, jeszcze mnie popamiętasz!
- Niech pan nie grozi, bo i tak nic nie wskóra! - Abram zerwał się z miejsca i stanął twarzą w twarz z rabinem. Było coś takiego w spojrzeniu Berkowitza, że Apfelbaum cofnął się i ciężko opadł na krzesło. Gdzieś już widział taki sam błysk w oczach. Spojrzał na Aarona, który nic nie mówiąc patrzył na niego spod przymrużonych powiek. Rabin poczuł, jak zimny pot zalewa mu czoło. To niemożliwe – pomyślał i znowu spojrzał na Abrama. Był niemal pewien, że oczy młodego mężczyzny są oczami starego Goldbluma.
- Co tu się dzieje? Kim ty właściwie jesteś, że śmiesz zwracać się do mnie w tak bezczelny sposób? Posada sekretarza u Aarona Goldbluma nie daje ci takiego prawa. Zważ na swoje słowa, chłopcze! Ja jestem rabinem, a ty jesteś nikim i jeśli zechcę zgniotę ciebie, ot tak, jak robaka!
- Dosyć – rzekł cichym acz stanowczym głosem Aaron. - Nie będziesz rabbi, obrażał mojego syna.
- Co? Co? Jak? - Apfelbaum ze zdumienia zrobił wielkie oczy i wyglądał tak, jakby za chwilę miał szlag go trafić. - Co ty mówisz, Aaronie? Ten, ten grinhorn 4)miałby być twoim synem?!
- Jest moim synem – odparł z dumą Goldblum - moim niedawno odnalezionym synem. Synem uznanym przeze mnie wobec prawa i moim dziedzicem. Dlatego radziłbym ci rabbi, nie obrażać go.
- To szczyt wszystkiego! - krzyknął rabin. - Jak możesz przyznawać się do tego mamzera?! I skąd masz pewność, że to owoc twoich lędźwi?! Chcesz oddać cały majątek w ręce tego… tego… - tu Apfelbaumowi zabrakło słów i zamachawszy rękami wrzasnął: - jesteś meszuge! Meszuge i tyle!Nie zważając na zdenerwowanie rabina, Goldblum wciąż spokojnym głosem odparł:
- O mój majątek się nie martw. Mój syn dziedziczy po mnie, tylko trzecia jego część. Pozostałe dwie przeznaczone są dla mojego wnuka...
- Kolejny mamzer!
- Oraz żony – dokończył Aaron, ignorując kąśliwe słowa wypowiedziane przez Apfelbauma.
- Dla tej jałowej kobiety, co nie potrafiła dać ci więcej niż jedno dziecko i do tego córkę. Córkę, która sprzeniewierzyła się wierze ojców! Co oddała się innowiercy! Hańba!!! – wrzasnął rabin.
- Hańbą jest to, że ty Apfelbaum jesteś naszym rabinem! Wara ci od mojej rodziny! Od mojej żony!Wara ci od mojej zmarłej córki! I wiedz, że jestem z niej dumny! - odparł podnosząc głos Aaron, po czym zwróciwszy się do Abrama dużo spokojniejszym głosem, powiedział: - synu, odprowadź naszego gościa do drzwi i dobrze je za nim zamknij.
- Dobrze, tate – Abram skinął głową – będzie tak, jak sobie życzysz.
- Nie wierzę – mruknął wyraźnie oszołomiony rabin. - Mosze mówił mi, że ty Aaronie jesteś fałszywy i przebiegły, jak lis. Nie chciałem mu wierzyć, ale jak widać miał rację.
- Może to pan taki jest, ale nie mój tate – rzekł Abram. – I na przyszłość radzę panu, rabbi zważać na słowa. Lepiej żebym nie usłyszał niczego złego pod adresem moich bliskich, bo nie daruję. A teraz z cały szacunkiem, zapraszam do wyjścia. Mój tate musi odpocząć.
Apfelbaum chciał coś na to odpowiedzieć, ale nie wiedział co. Patrzył tępo przed siebie, jakby zupełnie nie rozumiejąc, co wokół niego się dzieje. Otrzeźwił go dopiero głos Joego, który z udawaną troską spytał:
- Wszystko w porządku? Może pomóc?
- Obejdzie się – warknął rabin wstając z krzesła. Chwiejnym krokiem ruszył do drzwi. Za nim podążył Abram. W chwilę później w salonie pojawiła się zaniepokojona podniesionymi głosami pani Estera. Spojrzawszy na męża, zagadnęła:
- Czego chciał rabin?
- Jak zwykle pieniędzy – odparł Aaron machnąwszy przy tym lekceważąco zdrową dłonią i dodał: - przegoniłem go, a właściwie razem z Abramem go przegoniliśmy.
- Co takiego? - Estera z niedowierzaniem spojrzała na męża. - I, co teraz będzie?
- Kolacja – odparł niemal radośnie Goldblum. – Zrobiłem się bardzo głodny.
- I ciebie to bawi? – spytała ze zgrozą Estera.
- Tak. I powiem ci coś jeszcze kochana żono, zabawę mieliśmy naprawdę przednią.
***
______________________________________________________________
1)Szomer – osoba, która aż do pochówku czuwa przy zwłokach. Jej zadaniem jest strzeżenie ciała i odmawianie psalmów z biblijnej księgi psalmów.
2)Pidionoth – ofiara na podróż cadyka
3)Meszuge – obłąkany, wariat, niespełna rozumu, człowiek ekscentryczny.
4) Grinhorn ( גרינהאָרן ) - żółtodziób
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Śro 12:24, 25 Sty 2023, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ewelina
Moderator
Dołączył: 25 Kwi 2017
Posty: 2682
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 13:41, 27 Sty 2023 Temat postu: |
|
|
Cytat: | Mosze chciał za wszelką cenę odnieść sukces i pokazać wszystkim, że jest najlepszy. Miał przerost ambicji i tylko jeden cel – bogactwo. Może taki cel sam w sobie nie jest zły, ale osiągnięcie go na skróty już tak.
- To nigdy nie popłaca – zauważył Joe.
- Pewnie, ale Mosze nie przyjmował tego do wiadomości i szedł, nomen omen, po trupach. Ludzi traktował przedmiotowo i wykorzystywał w obrzydliwy sposób. Nie miał z tym najmniejszego problemu. |
Abram dobrze znał Mosze’go
Cytat: | - Żal mi Davida Levy’ego. Tak wielkie nadzieje pokładał w synu. Robił dla niego wszystko.
- Może dlatego doszło do tego nieszczęścia – zasugerował Joe.
- Co masz na myśli? - spytał Abram.
- Rodzice powinni kochać swoje dzieci, ale nie bezkrytycznie. Dawać wszystko, to znaczy co? Jeśli miłość to w porządku, ale spełnianie wszystkich zachcianek i uleganie we wszystkim świadczy o słabości rodziców, a przecież oni powinni być dla swoich dzieci wzorem.
- Mądre słowa – stwierdził Aaron i żartobliwie dodał: - jakbyś nie był gojem. |
Faktycznie, jak na Joe, to wyjątkowo celne słowa
Cytat: | Jestem najmłodszy z braci i wiem, że mój tato ma do mnie słabość. Przyznaję, czasem to wykorzystuje, ale naprawdę w błahych sprawach. Nigdy niczego nie żądałem, nie stawiałem ultimatum. Zresztą gdybym to zrobił tata dałby mi do wiwatu. Zawsze wpajał braciom i mnie, że mamy tak żyć, żeby nie krzywdzić innych, i żeby stając rano przed lustrem móc spojrzeć sobie w twarz. Tata ceni honor i uczciwość. Ciężką pracą doszedł do tego, co ma. Nikt nie może mu zarzucić, że cokolwiek zdobył nieuczciwością. Praca, pokora do ziemi i szacunek dla ludzi to wartości, które tata nam wpoił. Zdradzić je, to tak jak zdradzić całą rodzinę.
- Pięknie powiedziane. Twój ojciec wychował ciebie na dobrego człowieka – rzekł Aaron pokiwawszy głową.
- To prawda. Moich braci również.
- Wszystkich?
- Wszystkich – odparł Joe i domyślając się, o co tak naprawdę chciał zapytać Aaron, dodał: - najlepszym z nas jest Adam. Trochę mnie to wkurza i bywam o niego zazdrosny, ale muszę przyznać, że mój najstarszy brat, jest wspaniałym człowiekiem. Nie wierzę, że to powiedziałem, ale to prawda. |
Tak, Ben dobrze wychował synów
Cytat: | Ma swoje wady. Jest uparty, stanowczy i lubi postawić na swoim, czy bardzo mnie wkurza – odparł Joe.
- To raczej poczytywałbym za zalety – wtrącił Abram.
- Racja. Takie cechy charakteryzują ludzi sukcesu – rzekł Aaron.
- To w takim razie mój brat Adam jest człowiekiem sukcesu, nie zmienia to jednak faktu, że czasem bywa nieznośny. Mówiłem już, że mój tato trzy raz został wdowcem i wychowywał nas sam. Adam, jako najstarszy pomagał mu w tym i zapewniam, że był od niego gorszy.
- Widocznie czuł się za ciebie odpowiedzialny. Troszczył się – wtrącił Abram.
- Być może, ale moje „siedzenie” miało inne zdanie – Joe skrzywił się na wspomnienie lania, jakie, będąc chłopcem, dostał od Adama, gdy zachował się niestosownie wobec nauczycielki, jednak zaraz roześmiał i przyznał: - tak, troszczył się, ale w bardzo szorstki sposób. |
Na szczęście Joe docenił wysiłki Adama, żeby uczynić z niego dobrego człowieka
Cytat: | - Nie wyobrażam sobie życia bez Adama i Hossa. Możemy się kłócić i sprzeczać, ale gdy trzeba, jeden za drugiego wskoczyłby do ukropu.
- Tak… w rodzinie siła. Sam się o tym przekonałem – rzekł Aaron. - Bez żony i mojego syna nie wróciłbym do zdrowia. Oni sprawili, że zachciało mi się żyć. A wiesz dlaczego? Są przy mnie i mimo mojego trudnego charakteru, opiekują się mną. I nie chcą nic w zamian. Abram miał pełne prawo, aby mnie nienawidzić, a jednak dał mi szansę. |
Aaron również zaczyna doceniać rolę rodziny
Cytat: | - W takim razie, co rabbi ciebie do mnie sprowadza?
- Troska o twoje zdrowie.
- A tak konkretniej? - spytał wprost Aaron. Apfelbaum drgnął nieprzyjemnie zaskoczony. Nie spodziewał się tak otwartego postawienia sprawy. Uświadomił sobie, że po raz kolejny nie docenił Goldbluma. Uśmiechnąwszy się, zaczął:
- No, wiesz…
- Przejdź rabbi do konkretów – przerwał mu Aaron – tak byłoby najlepiej. |
Chyba tak łatwo nie będzie. To już nie ten Goldblum, który go słuchał
Cytat: | - To daleka droga – zauważył Aaron – widać sprawa musi być niecierpiąca zwłoki, skoro chcesz, tam jechać i to teraz, gdy po tych tragicznych wydarzeniach wszyscy potrzebują twojego wsparcia.
- Przyznaje, robię to z ciężkim sercem, ale sprawa naprawdę jest ważna. Przede wszystkim muszę zawieść cadykowi pidionoth...2)
- No to faktycznie sprawa jest ważna – zauważył z sarkazmem Aaron, na co Joe zareagował ironicznym uśmieszkiem. Nie uszło to uwadze rabina, który spojrzał nienawistnie na Cartwrighta. |
Ciekawe, czy tylko o to chodzi?
Cytat: | Zresztą cadyk Lurie nie ma głowy do takich spraw. Od tego ma sztab ludzi, a naszym obowiązkiem jest przekazać o czasie każdą ofiarę. Przecież wiesz, że cadyk musi przemieszczać się w możliwie najlepszych warunkach, a komfortowa salonka dużo kosztuje.
- Wiem i to bardzo dużo, ale o ile sobie przypominam cadyk, jeszcze przed moją chorobą, otrzymał od naszego kahału ofiarę za którą można byłoby dwukrotnie pokonać trasę Carson City – Nowy Jork i to nie jedną, a dwoma salonkami. |
Goldblum realnie ocenia sytuację
Cytat: | Pidionoth dla cadyka może poczekać, biedota z Golden Street, nie. Idzie zima. Jak myślisz rabbi, gdzie się podzieją?
- Współczuję im, ale cóż ja mogę – rabin rozłożył dłonie. - Mam jedynie dobre słowo i z tym do nich poszedłem. Aaronie, żal mi tych ludzi, ale muszą radzić sobie sami.
- Dobrym słowem się nie ogrzeją. Potrzebna im konkretna pomoc.
- Być może, ale nie teraz. Może później, po powrocie cadyka. Ja teraz nic nie mogę. Muszę jechać do Nowego Jorku.
- Nie wierzę, doprawdy nie wierzę, że mogłeś rabbi powiedzieć coś takiego. Ci ludzie potrzebują pomocy, a ty ich zostawiasz na pastwę losu.
- Co takiego? Jak śmiesz stawiać mi taki zarzut? Gdybyś nie był chory, nie puściłbym twoich słów płazem. Co się z tobą dzieje, Aaronie? - Apfelbaum wyglądał na głęboko wstrząśniętego.
- Nic złego. Choroba głowy, paradoksalnie rozjaśniła mi umysł – odparł ze spokojem Goldblum. |
Goldblum ma rację, rabin powinien wspierać swoich wiernych, a nie opuszczać ich
Cytat: | Nie przeczę, że cadykowi należy się głęboki szacunek, jak również ustalone datki, jednak nie teraz, gdy tylu ludzi jest w potrzebie. Po za tym dziwi mnie, że tak bardzo upierasz się przy tym wyjeździe. Pidionoth można przecież wręczyć cadykowi, gdy wróci do miasta. Myślę, że nie zrobi mu to różnicy, a jeśli przy tym dowie się co było powodem opóźnienia będzie z ciebie, rabbi, kontent. |
Ciekawe, czy cadyk rzeczywiście będzie zadowolony?
Cytat: | - Widzę, Aaronie, że twój sekretarz zrobił się bezczelny. Na twoim miejscu głęboko bym się nad tym zastanowił.
- Nie muszę. Ufam mu, dlatego w jego ręce przekazałem kierowanie większością moich interesów. Dlatego rabbi, nie dziw się pytaniu Abrama i racz mu odpowiedzieć.
- Zadziwiające – mruknął rabin z niedowierzaniem kręcąc głową - ale skoro tak stawiasz sprawę, to powiem, muszę jechać do cadyka w sprawie państwa Levy. Ludzie po tej historii z Mosze nie dają im żyć. Jedyna nadzieja w cadyku. Jeśli on powie wszystkim, że nie godzi się nękać rodziny złamanej bólem i wstydem, posłuchają. Słowa cadyka są jak wyrocznia, jak objawienie.
- A ty rabbi nie możesz przemówić ludziom do rozumu? Potrzeba do tego aż cadyka? |
Chyba rabin nie cieszy się wielkim poważaniem
Cytat: | - Mówiłem już. Potrzebne są pieniądze na pidionoth. Bez nich nic nie zdziałam. Wszyscy starsi kahału są tego samego zdania, co ja i wszyscy już złożyli ofiarę. Pozostałeś tylko ty Aaronie. Liczę, że nie odmówisz nam datku i to wysokiego datku.
- Odmówię – odparł bezceremonialnie Aaron.
- Nie wierzę własnym uszom! Nie chcesz pomóc Levy’m?! Czyżbyś nie miał dla nich żadnego współczucia?!
- Współczuję im, ale tym, co przez ich chciwego syna stracili wszystko, bardziej i to im wolę pomóc. Dlatego nie dostaniesz ode mnie ani centa. Skończyło się rozdawnictwo pieniędzy. |
Dobrze powiedziane
Cytat: | - Co tu się dzieje? Kim ty właściwie jesteś, że śmiesz zwracać się do mnie w tak bezczelny sposób?
Posada sekretarza u Aarona Goldbluma nie daje ci takiego prawa. Zważ na swoje słowa, chłopcze! Ja jestem rabinem, a ty jesteś nikim i jeśli zechcę zgniotę ciebie, ot tak, jak robaka!
- Dosyć – rzekł cichym acz stanowczym głosem Aaron. - Nie będziesz rabbi, obrażał mojego syna.
- Co? Co? Jak? - Apfelbaum ze zdumienia zrobił wielkie oczy i wyglądał tak, jakby za chwilę miał szlag go trafić. - Co ty mówisz, Aaronie? Ten, ten grinhorn 4)miałby być twoim synem?!
- Jest moim synem – odparł z dumą Goldblum - moim niedawno odnalezionym synem. Synem uznanym przeze mnie wobec prawa i moim dziedzicem. Dlatego radziłbym ci rabbi, nie obrażać go.
- To szczyt wszystkiego! - krzyknął rabin. - Jak możesz przyznawać się do tego mamzera?! I skąd masz pewność, że to owoc twoich lędźwi?! Chcesz oddać cały majątek w ręce tego… tego… - tu Apfelbaumowi zabrakło słów i zamachawszy rękami wrzasnął: - jesteś meszuge! Meszuge i tyle! |
A to niespodzianka
Cytat: | Nie zważając na zdenerwowanie rabina, Goldblum wciąż spokojnym głosem odparł:
- O mój majątek się nie martw. Mój syn dziedziczy po mnie, tylko trzecia jego część. Pozostałe dwie przeznaczone są dla mojego wnuka...
- Kolejny mamzer!
- Oraz żony – dokończył Aaron, ignorując kąśliwe słowa wypowiedziane przez Apfelbauma.
- Dla tej jałowej kobiety, co nie potrafiła dać ci więcej niż jedno dziecko i do tego córkę. Córkę, która sprzeniewierzyła się wierze ojców! Co oddała się innowiercy! Hańba!!! – wrzasnął rabin.
- Hańbą jest to, że ty Apfelbaum jesteś naszym rabinem! Wara ci od mojej rodziny! - od mojej żony! Wara ci od mojej zmarłej córki! I wiedz, że jestem z niej dumny! - odparł podnosząc głos Aaron, po czym zwróciwszy się do Abrama dużo spokojniejszym głosem, powiedział: - synu, odprowadź naszego gościa do drzwi i dobrze je za nim zamknij. |
Mądra decyzja
Cytat: | - Czego chciał rabin?
- Jak zwykle pieniędzy – odparł Aaron machnąwszy przy tym lekceważąco zdrową dłonią i dodał: - przegoniłem go, a właściwie razem z Abramem go przegoniliśmy.
- Co takiego? - Estera z niedowierzaniem spojrzała na męża. - I, co teraz będzie?
- Kolacja – odparł niemal radośnie Goldblum. – Zrobiłem się bardzo głodny.
- I ciebie to bawi? – spytała ze zgrozą Estera.
- Tak. I powiem ci coś jeszcze kochana żono, zabawę mieliśmy naprawdę przednią. |
Rabinowi nie było do śmiechu
Kolejna część opowiadania. Dynamiczna, z elementami humoru. Goldblum bardzo się zmienił, teraz ma zamiar zająć się dobroczynnością, pomagać poszkodowanym przez los. Ciekawe, że rabin nie wspiera go w tym zbożnym celu. On chce jedynie pieniędzy na podróż dla cadyka. Nie obchodzi go los ludzi poszkodowanych przez pożar. No i chyba musi pożegnać się z marzeniami o przejęciu majątku Goldbluma i jego rezydencji. Goldbluma dzielnie wspierają jego syn Abram, żona Estera i Joe. Właściwie to oni wyrzucają rabina za drzwi. W dodatku Goldblum nie ma wyrzutów sumienia, ale wydaje się bardzo rozbawiony tą sytuacją. On przeczuwał, że wizyty rabina podyktowane były nie tyle troską o jego zdrowie, co o pieniądze. Rabin jest bardzo zaskoczony zmianą decyzji Goldbluma, zaskoczony wiadomością, że Abram jest znanym synem Goldbluma i tym, że bankier pogodził się z żoną i wybaczył córce. Cóż, u niego nastąpiły zmiany na lepsze. I dobrze. Czekam na dalszy ciąg opowiadania …
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 7585
Przeczytał: 11 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 20:46, 27 Sty 2023 Temat postu: |
|
|
Dziękuję bardzo za ciekawy komentarz. Przyznam się, że, co do tej przemiany Goldbluma miałam wątpliwości. Zastanawiałam się, czy aż tak radykalna zmiana jest możliwa, ale wreszcie doszłam do wniosku, że w takim opowiadaniu wszystko może się zdarzyć. Czy w życiu też? Tu już miałabym wątpliwości... chociaż może ktoś kiedyś taki się zdarzył.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 7585
Przeczytał: 11 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Nie 21:41, 29 Sty 2023 Temat postu: |
|
|
***
Tydzień później.
Rabin Apfelbaum, wściekły na Aarona Goldbluma za otwartą krytykę jego osoby, udał się do Nowego Jorku z mocnym postanowieniem zniszczenia podłego finansisty. Odpowiednie przedstawienie sprawy cadykowi miało mu w tym pomóc. Pal licho pieniądze Goldbluma, teraz gra toczyła się o jego, rabina autorytet, a ten jakoś dziwnie zaczął podupadać. Gdy rozeszło się w jaki sposób został potraktowany przez Aarona, odczuł, że ludzie już nie szanowali go, jak dawniej. Musiał znosić kpiące uśmieszki, odwracanie głowy na jego widok, a nawet przechodzenie co poniektórych na drugą stronę ulicy. To wszystko, stało się, jak sądził, za sprawą Goldbluma. Zamierzał więc odpłacić mu pięknym za nadobne. Uznał, że najlepszym sposobem będzie oskarżenie Aarona o brak moralności i rozwiązłość, w wyniku której spłodził mamzera. Przy okazji miało dostać się Abramowi oraz pani Esterze, która nie wiedzieć czemu nagle stał się lojalną, kochającą małżonką takiego bezwstydnika. Zadowolony ze swojej inteligencji i przebiegłości wszystko to przedstawił radzie starszych kahału. Był pewny, że potępią takiego grzesznika, że odwrócą się od tej zapowietrzonej rodziny i tu czekała go niespodzianka, bowiem przedstawiciele rady nie wyglądali na szczególnie zszokowanych informacją o nieślubnym synu Goldbluma. Czyżby ten szczwany lis ubiegł go i poinformował ich o Abramie. Wiele wskazywało na to, że właśnie tak było. Rabin nie mógł odmówić Aaronowi odwagi i sprytu. Na wyjawienie tajemnicy mogącej pogrążyć go w oczach innych, mógł sobie pozwolić tylko człowiek bardzo bogaty i ustosunkowany, a przecież Aaron mimo swojej choroby nadal takim pozostawał. Rabinowi, nawet przez chwilę, nie przyszło do głowy, że bywają sytuacje, w których ludzie dokonują przewartościowania swojego życia, a tym samym ulegają całkowitej przemianie.
Aaron jeszcze tego samego dnia po wizycie rabina zaprosił starszych kahału i uprzedzając ruch Apfelbauma o wszystkim im opowiedział. Ze skruchą przyznał się do popełnienia grzechu nieczystości, którego owocem był Abram. Jednocześnie powiedział, że, owszem, żałuje, że dopuścił się zdrady, ale dodał też, że nie wstydzi się swojego potomka, którego w świetle prawa uznał za swojego prawowitego syna. Długo mówił o szlachetności Abrama, o tym, jak bezinteresownie opiekował się nim w chorobie. Wreszcie z prawdziwym wzruszeniem wyznał, że był wielce niesprawiedliwym wobec swej żony, która okazała mu niesamowitą wręcz wspaniałomyślność, wybaczając zdradę i akceptując jego syna, jak własnego. Trzeba przyznać, że właśnie to wzbudziło podziw starszych kahału. Potem Aaron sprytnie skierował rozmowę na temat dobroczynności. Szczególnie pomoc obiecana pogorzelcom wywarła na nich duże wrażenie. Tym ostatecznie przekonał ich do siebie. Czyż można więc dziwić się, że rabin w tym starciu z Goldblumem nie miał szans. Tyle tylko, że Apfelbaum zupełnie tego nie dostrzegał. Był rozżalony i zawiedziony postawą ludzi, którzy tak jawnie okazali brak szacunku swojemu mistrzowi, nauczycielowi Tory i tłumaczowi prawa żydowskiego. W takiej sytuacji nie pozostało mu nic innego, jak udać się do Nowego Jorku, do cadyka. Żegnało, go niewiele osób, a ci którzy przyszli sprawiali wrażenie, jakby chcieli, żeby sobie, jak najszybciej pojechał. Należy przy tym zauważyć, że znalazło się wielu krytyków rabina Apfelbauma, ale jak często to bywa uaktywnili się oni dopiero po jego wyjeździe z miasta. Tymczasem dzięki inicjatywie Goldblumów większość mieszkańców gminy zaangażowała się w pomoc pogorzelcom. Zgodnie pochwalono pomysł odbudowania Golden Street i stworzenia tam jadłodajni dla najbiedniejszych. Oczywiście, pojawiło się kilku sceptyków twierdzących, że ten pomysł nie ma najmniejszych szans realizacji. Już wkrótce mieli przekonać się, jak bardzo się mylili. Aaron Goldblum i jego rodzina stali się największym filantropami w Carson City. Każdy, kto zwrócił się do nich z prośbą o pomoc, pomoc taką otrzymywał.
Joe Cartwright z niedowierzaniem, ale i podziwem obserwował zmianę, jak zaszła w Aaronie Goldblumie. To już nie był ten sam człowiek, który wywoływał w jego najstarszym bracie odrazę i nienawiść. Okazało się, że Aaron potrafił być człowiekiem miłym, serdecznym i dowcipnym. Synek Sary Rosenkranz wprost za nim przepadał. Goldblum również polubił bystrego i ciekawskiego chłopca. Być może Josele przypominał mu wnuka… kto wie. Abram Berkowitz, teraz już Abram Goldblum zajmował się większością interesów ojca, oczywiście pod bacznym jego okiem. Pani Estera będąc z natury kobietą niezwykle szlachetną, ale też niezwykle spostrzegawczą, szybko zorientowała się, że Abram jest wartościowym młodym człowiekiem, który honor stawiał na pierwszym miejscu. Widać było, że kochał ludzi, a i oni odwdzięczali mu się tym samym, szczególnie zaś jedna osoba, której stał się niezwykle bliski, i która mogła jedynie o nim marzyć. Sara Rosenkrantz, trochę wbrew sobie zaczęła zakochiwać się w Abramie. Wiedziała, że ta miłość nie ma żadnej przyszłości, wszak wciąż była mężatką. Do tego we własnej ocenie była nikim, podczas gdy on był synem najbogatszego człowieka w ich gminie i daleko, daleko poza nią. Ta niska samoocena nie pozwoliła jej dostrzec, jakimi czułymi spojrzeniami obdarzał ją Abram. Za to dla innych stało się jasne, że Sara była dla niego kimś więcej niż tylko osobą zatrudnioną w domu jego ojca.
Czas płynął szybko i wreszcie Mały Joe uznał, że już najwyższa pora wracać do domu. Z żalem pożegnał rodzinę Goldblumów i nowych znajomych w osobach pani Hajfec i jej synów, Sary Rosenkranz i małego Josele, marshala Jacka Knoxa oraz pewnego smolarza z Golden Street, który za radą wspomnianego stróża prawa tak spacyfikował swoją pyskatą małżonkę, że ta stała się najlepszą żoną pod słońcem.
Gdy dyliżans ruszył w drogę do Virginia City Joe Cartwright uświadomił sobie, że będzie mu brakować nowych przyjaciół, ich zwyczajów i pysznej kuchni. Jednak w chwilę później jego umysł zajęło coś zupełnie innego, a wcześniejsze refleksje zeszły na bardzo daleki plan. Naprzeciw niego siedziała bowiem niezwykle urodziwa panna i przypatrywała mu się spod lekko przymrużonych powiek. Towarzyszyła jej starsza, może czterdziestoletnia kobieta, zapewne jej matka. Oprócz nich nie było innych pasażerów i Joe obiecywał sobie niezwykle miłą podróż.
***
Virginia City. Następnego dnia.
- Dziadziu nudzi mi się – rzekł Matthew Cartwright siedzący na schodkach przed wejściem do biura telegrafu, będącego jednocześnie stacją dyliżansów. Wraz z dziadkiem Benem czekali na przyjazd Małego Joe, ale dyliżans z Carson City miał opóźnienie, co samo w sobie nie byłoby takie dziwne, gdyby nie to że sięgało już ponad godzinę.
- Wiem Matti, że jesteś znudzony, ale jeszcze trochę cierpliwości – rzekł Ben z trudem ukrywając zdenerwowanie. - Dyliżans na pewno zaraz przyjedzie.
- Powtarzasz to już czwarty raz, dziadziu – zauważył chłopiec.
- Masz rację – Ben westchnął i uśmiechnął się. - Pewnie jesteś głodny? - zapytał.
- Nie, ale trochę mi zimno.
- To czemu wcześniej nie powiedziałeś?
- Myślałem, że dyliżans ze stryjkiem Joe przyjedzie punktualnie.
- Ja też miałem taką nadzieję. Wiesz co, chyba powinniśmy napić się czegoś ciepłego. Nie wiadomo, jak długo przyjdzie nam jeszcze czekać. Co ty na to?
- Chętnie, bo chce mi się pić.
- Mnie też – odparł Ben, a w myślach dodał, że najchętniej napiłby się teraz whiskey. - To może wejdziemy do restauracji hotelowej. Usiądziemy sobie przy samym oknie, to będziemy widzieć, nadjeżdżający dyliżans – i wyciągając do chłopca dłoń, dodał: - chodź zamówimy sobie gorącą czekoladę.
Matthew natychmiast poprawił się humor. Uwielbiał gorącą czekoladę i za filiżankę tego wspaniałego, aromatycznego napoju oddałby wszystko. Schwycił więc dłoń dziadka i ochoczo podążył z nim w kierunku Hotelu International. Nie uszli nawet połowy drogi, gdy u wylotu głównej ulicy miasta ukazał się tak długo oczekiwany dyliżans. Ben i Matt natychmiast zawrócili. Gdy podbiegli do dyliżansu, drzwiczki pojazdu stanęły otworem i pojawił się w nich Joe, który na widok ojca i bratanka uśmiechnął się szeroko. Natychmiast wpadł w ich ramiona.
- No, synu długo kazałeś na siebie czekać – rzekł Ben, mocno ściskając Josepha.
- To prawda stryjku. Już mieliśmy iść na czekoladę. – Rzucił Matt i niewinne zapytał: - pójdziemy?
- Ja chętnie – odparł Joe – jestem głodny i zziębnięty.
- To dlaczego zdjąłeś kurtkę? – Ben dopiero teraz zauważył, że Joe jest w samej koszuli.
- Zaszły pewne okoliczności… - zaczął Joe, ale nie dane było mu powiedzieć jakie, gdyż woźnica właśnie zeskoczył z kozła z wściekłością krzycząc:
- Dobre sobie! Okoliczności! Akurat! Napadli na nas i tyle!!!
- Co takiego?! Kto?!
- Nie uwierzysz tato, gdy ci powiem – westchnął Joe.
- Spróbuj – zachęcił Ben.
- Jak to kto?! Baby! - wrzasnął woźnica wyręczając Małego Joe w odpowiedzi – dwie wstrętne baby! Udawały prawdziwe damy z Carson City, a okazały się zwykłymi złodziejkami! Gdzie jest szeryf?! Muszę mu to natychmiast zgłosić!
- Jestem, jestem! Co się stało? Dlaczego przyjechaliście z takim opóźnieniem? - spytał szeryf Roy Coffee, który właśnie pojawił się zaintrygowany krzykami woźnicy.
- Bo nas baby napadły! Wszystko zabrały te diablice wcielone!!!
- Właśnie widzę – odparł Roy i wskazując na czerwone kalesony woźnicy z uśmiechem zauważył: - tobie to nawet spodnie ściągnęły.
- Nie ma z czego się śmiać – odparł tocząc wściekłym spojrzeniem mężczyzna – obrobiły nas do czysta! Zabrały cały bagaż, przesyłki pocztowe, worek z pieniędzmi i moje stare portki, o strzelbie nie wspominając. Po co im moje portki, u licha?!
- Może jako trofeum – zasugerował Joe, po czym żałosnym głosem dodał: - a mnie pozbawiły pasa z rewolwerem, kurtki, kapelusza i całej gotówki.
- Ciesz się, że zostawiły ci spodnie bo inaczej paradowałbyś w samych gatkach – warknął woźnica, na co szeryf Coffee i Ben nie byli w stanie powstrzymać uśmiechu, a Matthew zakrywając dłonią usta zachichotał. Joe utkwił w nich spojrzenie pełne wyrzutu, a Ben nieco skołowany relacją woźnicy rzekł:
- Ale zaraz, spokojnie. Powiedzcie, jak to możliwe, że dwie, słabe kobiety was okradły?!
- Słabe?! Taa… słabe. Niech pan lepiej spyta swojego syna, dlaczego do tego doszło – poradził woźnica i celując w Joe palcem, krzyknął: – to wszystko jego wina!
- Chwileczkę, ja też zostałem napadnięty i ze wszystkiego ograbiony! - Joe nie krył oburzenia.
- Tak, ale najpierw robiłeś do nich słodkie oczy, szczególnie do tej młodej. Na każdym postoju obskakiwałeś pannicę, jakby była jakimś cudem świata.
- Bo była.
- Dobra, była ładna, nawet bardzo ładna, ale ty przez nią dostałeś małpiego rozumu i straciłeś czujność. Uśpiły cię, jak maleńkie dziecko.
- A ciebie to nie? - spytał Joe, któremu coraz mniej podobały się zarzuty woźnicy, zwłaszcza, że wokół dyliżansu zaczął gromadzić się tłumek ciekawskich. - Nie musiałeś jeść ich ciasta. Pamiętasz, jak ci smakowało?
- Owszem smakowało, ale niby skąd miałem wiedzieć, że jest nafaszerowane środkiem nasennym?
- Jakbyś nie był taki łakomy… - zaczął Joe.
- Ty też jadłeś.
- Ale nie tyle, co ty. Nie mogłem cię dobudzić i przez to całe to opóźnienie.
- A idź do diabła!!! - wrzasnął po raz enty wściekły do granic możliwości woźnica.
- Zamiast do diabła zapraszam do mojego biura. Nie ma tu co robić sensacji. – Rzekł szeryf i zwracając się do gapiów, rzucił: - a wy rozejdźcie się. Przedstawienie skończone.
***
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ewelina
Moderator
Dołączył: 25 Kwi 2017
Posty: 2682
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pon 21:33, 30 Sty 2023 Temat postu: |
|
|
Cytat: | Rabin Apfelbaum, wściekły na Aarona Goldbluma za otwartą krytykę jego osoby, udał się do Nowego Jorku z mocnym postanowieniem zniszczenia podłego finansisty. Odpowiednie przedstawienie sprawy cadykowi miało mu w tym pomóc. Pal licho pieniądze Goldbluma, teraz gra toczyła się o jego, rabina autorytet, a ten jakoś dziwnie zaczął podupadać. Gdy rozeszło się w jaki sposób został potraktowany przez Aarona, odczuł, że ludzie już nie szanowali go, jak dawniej. Musiał znosić kpiące uśmieszki, odwracanie głowy na jego widok, a nawet przechodzenie co poniektórych na drugą stronę ulicy. To wszystko, stało się, jak sądził, za sprawą Goldbluma. Zamierzał więc odpłacić mu pięknym za nadobne. |
Rabin chyba nie powinien ulegać uczuciu zemsty
Cytat: | Uznał, że najlepszym sposobem będzie oskarżenie Aarona o brak moralności i rozwiązłość, w wyniku której spłodził mamzera. Przy okazji miało dostać się Abramowi oraz pani Esterze, która nie wiedzieć czemu nagle stał się lojalną, kochającą małżonką takiego bezwstydnika. Zadowolony ze swojej inteligencji i przebiegłości wszystko to przedstawił radzie starszych kahału. |
Chyba długo o tym myślał, ale na szczęście pomylił się
Cytat: | Był pewny, że potępią takiego grzesznika, że odwrócą się od tej zapowietrzonej rodziny i tu czekała go niespodzianka, bowiem przedstawiciele rady nie wyglądali na szczególnie zszokowanych informacją o nieślubnym synu Goldbluma. Czyżby ten szczwany lis ubiegł go i poinformował ich o Abramie. Wiele wskazywało na to, że właśnie tak było (…)
Aaron jeszcze tego samego dnia po wizycie rabina zaprosił starszych kahału i uprzedzając ruch Apfelbauma o wszystkim im opowiedział. Ze skruchą przyznał się do popełnienia grzechu nieczystości, którego owocem był Abram. Jednocześnie powiedział, że, owszem, żałuje, że dopuścił się zdrady, ale dodał też, że nie wstydzi się swojego potomka, którego w świetle prawa uznał za swojego prawowitego syna. Długo mówił o szlachetności Abrama, o tym, jak bezinteresownie opiekował się nim w chorobie. Wreszcie z prawdziwym wzruszeniem wyznał, że był wielce niesprawiedliwym wobec swej żony, która okazała mu niesamowitą wręcz wspaniałomyślność, wybaczając zdradę i akceptując jego syna, jak własnego. Trzeba przyznać, że właśnie to wzbudziło podziw starszych kahału. Potem Aaron sprytnie skierował rozmowę na temat dobroczynności. Szczególnie pomoc obiecana pogorzelcom wywarła na nich duże wrażenie. Tym ostatecznie przekonał ich do siebie. Czyż można więc dziwić się, że rabin w tym starciu z Goldblumem nie miał szans. |
Goldblum okazał się sprytniejszy i doskonale to rozegrał
Cytat: | Joe Cartwright z niedowierzaniem, ale i podziwem obserwował zmianę, jak zaszła w Aaronie Goldblumie. To już nie był ten sam człowiek, który wywoływał w jego najstarszym bracie odrazę i nienawiść. Okazało się, że Aaron potrafił być człowiekiem miłym, serdecznym i dowcipnym. Synek Sary Rosenkranz wprost za nim przepadał. Goldblum również polubił bystrego i ciekawskiego chłopca. Być może Josele przypominał mu wnuka… kto wie. |
Niesamowita zmiana zaszła w Goldblumie
Cytat: | Naprzeciw niego siedziała bowiem niezwykle urodziwa panna i przypatrywała mu się spod lekko przymrużonych powiek. Towarzyszyła jej starsza, może czterdziestoletnia kobieta, zapewne jej matka. Oprócz nich nie było innych pasażerów i Joe obiecywał sobie niezwykle miłą podróż. |
Cały Joe, od razu zwrócił uwagę na ładną kobietę
Cytat: | - No, synu długo kazałeś na siebie czekać – rzekł Ben, mocno ściskając Josepha.
- To prawda stryjku. Już mieliśmy iść na czekoladę. – Rzucił Matt i niewinne zapytał: - pójdziemy?
- Ja chętnie – odparł Joe – jestem głodny i zziębnięty.
- To dlaczego zdjąłeś kurtkę? – Ben dopiero teraz zauważył, że Joe jest w samej koszuli.
- Zaszły pewne okoliczności… - zaczął Joe, ale nie dane było mu powiedzieć jakie, gdyż woźnica właśnie zeskoczył z kozła z wściekłością krzycząc:
- Dobre sobie! Okoliczności! Akurat! Napadli na nas i tyle!!!
- Co takiego?! Kto?!
- Nie uwierzysz tato, gdy ci powiem – westchnął Joe. |
Joe jak zwykle pokrętnie tłumaczy to, co się wydarzyło
Cytat: | - Spróbuj – zachęcił Ben.
- Jak to kto?! Baby! - wrzasnął woźnica wyręczając Małego Joe w odpowiedzi – dwie wstrętne baby! Udawały prawdziwe damy z Carson City, a okazały się zwykłymi złodziejkami! Gdzie jest szeryf?! Muszę mu to natychmiast zgłosić!
- Jestem, jestem! Co się stało? Dlaczego przyjechaliście z takim opóźnieniem? - spytał szeryf Roy Coffee, który właśnie pojawił się zaintrygowany krzykami woźnicy.
- Bo nas baby napadły! Wszystko zabrały te diablice wcielone!!!
- Właśnie widzę – odparł Roy i wskazując na czerwone kalesony woźnicy z uśmiechem zauważył: - tobie to nawet spodnie ściągnęły.
- Nie ma z czego się śmiać – odparł tocząc wściekłym spojrzeniem mężczyzna – obrobiły nas do czysta! Zabrały cały bagaż, przesyłki pocztowe, worek z pieniędzmi i moje stare portki, o strzelbie nie wspominając. Po co im moje portki, u licha?!
- Może jako trofeum – zasugerował Joe, po czym żałosnym głosem dodał: - a mnie pozbawiły pasa z rewolwerem, kurtki, kapelusza i całej gotówki. |
Kobiety ich pokonały?
Cytat: | - Ciesz się, że zostawiły ci spodnie bo inaczej paradowałbyś w samych gatkach – warknął woźnica, na co szeryf Coffee i Ben nie byli w stanie powstrzymać uśmiechu, a Matthew zakrywając dłonią usta zachichotał. Joe utkwił w nich spojrzenie pełne wyrzutu, a Ben nieco skołowany relacją woźnicy rzekł:
- Ale zaraz, spokojnie. Powiedzcie, jak to możliwe, że dwie, słabe kobiety was okradły?!
- Słabe?! Taa… słabe. Niech pan lepiej spyta swojego syna, dlaczego do tego doszło – poradził woźnica i celując w Joe palcem, krzyknął: – to wszystko jego wina!
- Chwileczkę, ja też zostałem napadnięty i ze wszystkiego ograbiony! - Joe nie krył oburzenia. |
Woźnica na pretensję do Joe, Joe obwinia woźnicę
Cytat: | Na każdym postoju obskakiwałeś pannicę, jakby była jakimś cudem świata.
- Bo była.
- Dobra, była ładna, nawet bardzo ładna, ale ty przez nią dostałeś małpiego rozumu i straciłeś czujność. Uśpiły cię, jak maleńkie dziecko.
- A ciebie to nie? - spytał Joe, któremu coraz mniej podobały się zarzuty woźnicy, zwłaszcza, że wokół dyliżansu zaczął gromadzić się tłumek ciekawskich. - Nie musiałeś jeść ich ciasta. Pamiętasz, jak ci smakowało?
- Owszem smakowało, ale niby skąd miałem wiedzieć, że jest nafaszerowane środkiem nasennym?
- Jakbyś nie był taki łakomy… - zaczął Joe.
- Ty też jadłeś.
- Ale nie tyle, co ty. Nie mogłem cię dobudzić i przez to całe to opóźnienie. |
Spryciule, najpierw ich podstępnie uśpiły, a potem obrabowały dyliżans
Kolejna, urocza część opowiadania. Zadawałoby się dramatyczna, lecz z elementami humoru. Joe padł ofiarą swojej skłonności do ładnych kobiet. Chętnie zjadł ciasto, którym go poczęstowała. Woźnicy również to ciasto smakowało. Niestety, zawierało środek usypiający, który uśpił facetów i kobiety mogły spokojnie kraść wszystkie cenne rzeczy. Nie wiem, po co zabrały woźnicy spodnie? Może to okaże się w przyszłym odcinku. Szkoda, że Joe tracił tylko kurtkę, kapelusz i pas z rewolwerem. Spodnie mu zostawiły. Podejrzewam, że miały problemy i ich ściągnięciem, ponieważ Joe nosił bardzo obcisłe spodnie. Cóż, moja żądza dołożenia Joe tylko częściowo została zaspokojona. Pocieszam się, że również bardzo ucierpiała ambicja bawidamka … no i to oczekiwanie na przyjazd do domu w Ponderosie, gdzie Adam i Hoss z pewnością nie poskąpią mu dobrych rad (i śmiechu) Czekam na kolejną część opowieści …
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 7585
Przeczytał: 11 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Wto 18:35, 31 Sty 2023 Temat postu: |
|
|
Dziękuję bardzo za komentarz. Joe oczywiście nasłucha się co nieco na swój temat od "wstrząśniętych" wydarzeniem braciszków. Być może dowie się też dlaczego "damy" z Carson City miłosiernie zostawiły mu spodnie.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Wto 18:35, 31 Sty 2023, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 7585
Przeczytał: 11 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 11:19, 01 Lut 2023 Temat postu: |
|
|
***
Salonem w Ponderosie raz po raz wstrząsały salwy śmiechu. Hoss i Adam Cartwrightowie zaśmiewali się do łez z przygody jaka spotkała ich najmłodszego brata. Oczywiście jak zwykle zamiast współczucia Joe doczekał się żartów i przycinków, w których najbardziej celował Adam. Nawet ojciec, który zwykle brał jego stronę był wyraźnie rozbawiony całą sytuacją. Joseph, chcąc nie chcąc, musiał w duchu przyznać, że gdyby taki napad stał się udziałem kogoś innego, on również miałby z tego ogromną uciechę. Tymczasem Adam, który z trudem opanował śmiech stwierdził:
- Zawsze wiedziałem, że płeć piękna kiedyś cię zgubi.
- Daruj sobie te uwagi – warknął rozeźlony Joe. - Może tak choć raz okazałabyś mi odrobinę współczucia?
- Na współczucie, braciszku trzeba sobie zasłużyć.
- Jasne. Ciekawy jestem, co ty byś zrobił, jakbyś znalazł się na moim miejscu?
- Celne pytanie. Ja też jestem tego ciekawy – rzekł Ben, który do tej pory jedynie przysłuchiwał się rozmowie synów.
- Właśnie – Joe energicznie kiwnął głową, zadowolony, że ojciec, choć pośrednio, to jednak ujął się za nim. - Słuchamy.
- Nie wiem – odparł Adam. - Być może też dałbym się uśpić. Na szczęście ominęła mnie taka atrakcja.
- A mnie interesuje coś zupełnie innego – powiedział Hoss ocierając oczy załzawione od śmiechu – dlaczego te bandytki tylko woźnicy zabrały spodnie?
- A skąd niby mam wiedzieć?! - krzyknął na progu falsetu Joe. - Może są jakimiś cholernymi fetyszystkami – tu mężczyzna aż się wzdrygnął.
- Fetyszystkami?! - Hoss ze zdumienia zrobił ogromne oczy.
- A co, nie wiesz, co znaczy to słowo? - spytał jadowicie Joe.
- Oczywiście, że wiem, tylko trudno mi wyobrazić sobie, aby stare, poplamione i cuchnące portki woźnicy miały być fetyszem. Już prędzej tobie powinny je ściągnąć. A tak swoją drogą, to nie uważacie, że to jednak dziwne, że nie zainteresowały się spodniami naszego Joe?
- Możliwe, że były zbyt czyste – zasugerował Adam, a potem z niewinną miną dodał: - a może nasz brat nic pod nimi nie miał.
- Miałem, do licha! - wrzasnął Joe – wciąż mam!
- To jest wytłumaczenie – Hoss z powagą pokiwał głową nie zwracając zupełnie uwagi na miotającego się najmłodszego brata. - Ujrzały jego męskość i się nad nim ulitowały.
- Co ujrzały? - Adam parsknął śmiechem.
- No wiesz, gołego…
- Nie kończ! – poprosił Adam i wzniósłszy oczy ku sufitowi, rzucił: – męskość! Dobre sobie! - i już nie parsknął ale ryknął śmiechem.
- Jesteście obrzydliwi! Obaj! - stwierdził urażony Joe i dodał: - chociaż wiecie z czego się śmiejcie, osły?!
- Ja wiem – odparł Adam - a Ty Hoss?
- Ja też.
- Chłopcy dajcie już spokój – poprosił Ben, choć widać było, że sam ma niezłą zabawę. - A tak przy okazji to nie sposób odmówić tym kobietom pomysłowości. Zamiast broni użyły kobiecego czaru i wdzięku. Temu żaden mężczyzna się nie oprze.
- To znaczy tato, że gdybyś był na miejscu Joego też dałbyś się tak załatwić? - spytał Hoss z lekkim niedowierzaniem.
- A co synu, uważasz, że twój ojciec przestał być już mężczyzną? – Ben kpiąco popatrzył na średniego syna.
- Widzicie, nawet tato dałby się podejść – rzekł Joe z niejaką satysfakcją w głosie – a wy mnie się czepiacie.
Tymczasem Hoss poczerwieniały na twarzy zaczął się sumitować:
- Ależ tato, oczywiście, że jesteś mężczyzną. Nie mamy, co do tego żadnych wątpliwości, tylko to byłoby takie do ciebie niepodobne, gdybyś dał się przechytrzyć jakiejś kobiecie, ulec jej czarowi i... w ogóle.
- Dziękuję ci synu – odparł z powagą Ben. – Zapewniam, jednak że urodzie i wdziękowi kobiety nie oprze się żaden mężczyzna i to bez względu na wiek. Ja również.
- Tato, nie miałem nic złego na myśli – rzekł niemal płaczliwie Hoss. - Jeśli ciebie uraziłem, to przepraszam.
- Och, daj spokój. Trzeba czegoś więcej, żeby mnie urazić, synu – Ben uśmiechnął.
- Joe, mówiłeś, że większość drogi przebiegła bez problemów – rzekł Adam.
- Tak. Dopiero za Reno musieliśmy się zatrzymać, bo Gwen źle się poczuła – odparł Joe.
- Gwen? Gwendoline? - Adam zaciekawił się.
- Owszem, tak mi się przedstawiła, Gwendoline, Gwendoline Cake.
- Cake? Na pewno? Nie przesłyszałeś się?
- Na pewno. Słuch mam jeszcze dobry – zapewnił Joe.
- To chyba wiem, kto napadł na dyliżans, którym jechałeś – odparł z tajemniczym uśmiechem Adam.
- Kto?! Mów i to zaraz?! - Joe aż zerwał się z kanapy, a której siedział.
- Spokojnie. Nie gorączkuj się tak. Usiądź – Adam wskazał bratu miejsce – usiądź i posłuchaj: jakiś czas temu przeczytałem w naszej gazecie ciekawy artykuł. Myślałem, że to kolejna opowieść wyssana z palca, ale po twojej przygodzie wnoszę, że autor jednak nie minął się z prawdą.
- Adamie, mów jaśniej, bo zaraz wyjdę z siebie – rzucił przez zęby Joe.
- To byłoby nawet ciekawe doświadczenie – zauważył z sarkazmem najstarszy z braci. - Ale dobrze, już mówię. Otóż jakiś czas temu w Teksasie grasowała szajka napadająca na dyliżanse.
- I co niby ta szajka ma wspólnego z napadem na mnie!?
- Może to, że nazywa się równie słodko, co ta Gwen – Cookie Gang. Składa się z sześciu kobiet, dodam nieuchwytnych kobiet – odparł z błyskiem w oku Adam.
- Ale ze mną jechały tylko dwie. Gwen była w moim wieku, może nawet młodsza, a ta druga była jej matką. Mimo wszystko nie wierzę, żeby należały do jakieś szajki. Szybciej to zwykłe złodziejki i tyle.
- Obawiam się, że to tylko twoje pobożne życzenia. Zatrzymaliście się za Reno, czy tak?
- Tak, przecież już mówiłem – odparł zniecierpliwiony Joe.
- Wtedy poczęstowały was ciastem?
- Owszem.
- A nie uważasz, że to było trochę dziwne? Nagle ta Gwen źle się poczuła, a zaraz potem gdy tylko się zatrzymaliście, poczęstowała ciebie i woźnicę ciastem. To przecież nie trzyma się kupy.
- Tak, teraz, jak to powiedziałeś, to faktycznie zdaje się, że jakoś szybko oprzytomniała. A wiesz, coś sobie przypomniałem, zanim straciłem przytomność słyszałem tętent koni, kilku koni. Jestem tego pewien.
- To zapewne były ich wspólniczki – stwierdził Adam. - Musiały za wami jechać, albo czekały w umówionym miejscu. Po tym, jak obie damy was uśpiły, miały wystarczająco dużo czasu, żeby wraz z koleżankami was okraść i ulotnić się. W tym artykule, o który wspominałem napisano, że były to niezwykle eleganckie kobiety, określane przez ich ofiary, jako prawdziwe damy ze Wschodu. Miały częstować swoich współpasażerów przeróżnymi słodyczami. Z jakim skutkiem, pewnie się domyślacie. A teraz ciekawostka: panie te za każdym razem pozbawiały mężczyzn części garderoby. Autor artykułu twierdzi, że były to dla nich swoiste trofea.
- W takim razie portki woźnicy są największym z nich. – Stwierdził Joe i podrapawszy się po głowie powiedział: - z tego, co mówisz wynika, że te ciasteczkowe damy grasowały w Teksasie, ale skoro pojawiły się u nas w Nevadzie, to najwidoczniej grunt zaczął im się palić pod stopami.
- To całkiem możliwe. O Cookie Gang jest już całkiem głośno. Podobno w Kalifornii też miały miejsce takie napady. Niewykluczone, że jeszcze nieraz o nich usłyszymy – rzekł Adam. - A i jeszcze jedno: hersztem tej bandy jest podobno najmłodsza z nich. Tak przynajmniej twierdzą świadkowie.
- To chyba nie jest Gwen? Ona jest taka delikatna wręcz eteryczna. Nie, to... to nie może być prawda – upierał się Joe.
- Muszę cię rozczarować braciszku, jedno drugiemu nie przeszkadza – odparł Adam.
- Chyba masz rację – westchnął Joe, po czym z zaciętym wyrazem twarzy, dodał: - wiecie co? Mam wielką ochotę odszukać je wszystkie i dać im nauczkę.
- Uśpić i rozebrać? - spytał Adam. - Tak, to nawet byłoby w twoim stylu.
- Ja też tak uważam – wtrącił Hoss – ale obawiam się, że przy tych słodkich babeczkach byłbyś bez szans. Lepiej zostaw jej stróżom prawa, dobrze ci radzę. No, chyba, że bardzo chcesz stracić spodnie, to w takim razie jedź i szukaj ich.
Po tych słowach Hoss mrugnął porozumiewawczo do Adama i obaj zanieśli się gromkim śmiechem.
- Znowu zaczynacie? - Joe z politowaniem popatrzył na braci, a następnie zwrócił się do ojca: - widzisz tato, miałem rację. Im nie można niczego powiedzieć. Teraz przez najbliższy tydzień będę wysłuchiwał ich uszczypliwości.
Odpowiedzią był kolejny wybuch radości braci. Widać było, że dawno tak dobrze się nie bawili. Ben, któremu zrobiło się szkoda Joego uniósł dłonie w górę i powiedział:
- Chłopcy, dajcie już spokój swojemu bratu. Przecież każdemu mogło się coś takiemu przytrafić.
- Oczywiście, tato – przyznał Hoss i spojrzawszy na Małego Joe znowu ryknął śmiechem. Oczywiście Adam mu zawtórował, a Ben wyglądał tak, jakby chciał do nich dołączyć. Wreszcie opanowawszy się ostatkiem sił, spytał:
- Może, tak dla odmiany zechcielibyście posłuchać, jakie wieści Joe przywiózł z Carson City?
- Czemu nie – rzekł Hoss i zwrócił się do Josepha: - opowiadaj, braciszku, ale przede wszystkim powiedz nam dlaczego pani Estera nie wróciła z tobą?
- Postanowiła zostać z chorym mężem.
- Po tym, jak ją potraktował? - Hoss z niedowierzaniem pokręcił głową. - Czyżby jego stan był aż tak zły?
- Wręcz przeciwnie, ma się coraz lepiej. Gdy wyjeżdżałem zaczął chodzić, co prawda powłóczy lewą nogę i jeszcze trzeba go podtrzymywać, ale jednak chodzi. Na początku miał ogromne problemy z mową i nie można go było zrozumieć. To na szczęście się cofnęło. Teraz mówi całkiem wyraźnie, tyle tylko, że powoli i trochę się zacina.
- A jaki jest ten jego syn? Chyba ma na imię Abram? - indagował Hoss.
- Tak Abram. To naprawdę świetny gość. Myślałem, że z racji jego wyznania będą jakieś różnice nie do pokonania. Nic z tych rzeczy. Rozumieliśmy się w pół zdania. Pani Estera też go polubiła. Abram to dobry człowiek i bardzo wrażliwy na krzywdę dziejącą się innym.
- To zupełnie inaczej niż jego tatuś – wtrącił Adam z posępnym wyrazem twarzy.
- Do twojej wiadomości, Aaron Goldblum jest już innym człowiekiem.
- Doprawdy? Jakoś nie wierzę. Tacy ludzie, jak on nie zmieniają się.
- Jesteś w błędzie. To już nie ten sam człowiek, co kiedyś. Robi dużo dobrego dla innych. Uznał Abrama za swojego syna.
- Ludzki pan – stwierdził z sarkazmem Adam i dodał: – szkoda tylko, że wyrzekł się prawowitej córki i chciał skrzywdzić jedynego wnuka.
- Wierz mi, że on bardzo tego żałuje.
- Nie wierzę. Każdy, ale nie Goldblum.
- Często z nim rozmawiałem i jestem przekonany, że naprawdę żałuje swojego postępowania. Wiesz, o czym marzy?
- Nie interesuje mnie to – odparł Adam – i wolałbym więcej o nim nie słyszeć.
- Obawiam się, że jednak tego nie unikniesz – odparł Joe.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Tylko to, że prędzej czy później Goldblumowie przyjadą w odwiedziny do wnuka.
- Pani Estera będzie zawsze mile widziana w moim domu, ale jej męża poszczuję psami – rzekł Adam ze spojrzeniem zimnym, jak stal.
- Spokojnie synu – wytrącił Ben - nie daj ponieść się emocjom.
- Jestem bardzo spokojny, tato, ale myślę, że na tym powinniśmy zakończyć rozmowę. Śpieszę się do domu, do żony i syna – odparł Adam wstając z fotela. - Hoss, jedziesz ze mną, czy przyjedziesz po Aileen wieczorem?
- Pojadę z tobą. - Hoss również podniósł się z miejsca. Po radosnej atmosferze, jaka jeszcze kilka minut temu wypełniała salon, nie było śladu.
- To chodźmy – Adam ruszył do drzwi, ale zaraz przystanął. Obróciwszy się w stronę Małego Joe, powiedział: - cieszę się, że wreszcie wróciłeś do domu, ale jeśli mamy żyć w zgodzie to nigdy więcej nie mów mi o Aaronie Goldblumie.
***
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ewelina
Moderator
Dołączył: 25 Kwi 2017
Posty: 2682
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 22:43, 01 Lut 2023 Temat postu: |
|
|
Cytat: | Salonem w Ponderosie raz po raz wstrząsały salwy śmiechu. Hoss i Adam Cartwrightowie zaśmiewali się do łez z przygody jaka spotkała ich najmłodszego brata. Oczywiście jak zwykle zamiast współczucia Joe doczekał się żartów i przycinków, w których najbardziej celował Adam. Nawet ojciec, który zwykle brał jego stronę był wyraźnie rozbawiony całą sytuacją. |
Dlaczego mieli współczuć? Przecież nic mu się nie stało
Cytat: | - A mnie interesuje coś zupełnie innego – powiedział Hoss ocierając oczy załzawione od śmiechu – dlaczego te bandytki tylko woźnicy zabrały spodnie?
- A skąd niby mam wiedzieć?! - krzyknął na progu falsetu Joe. - Może są jakimiś cholernymi fetyszystkami – tu mężczyzna aż się wzdrygnął.
- Fetyszystkami?! - Hoss ze zdumienia zrobił ogromne oczy.
- A co, nie wiesz, co znaczy to słowo? - spytał jadowicie Joe. |
Właśnie, dlaczego tylko woźnicy zabrały spodnie?
Cytat: | - Oczywiście, że wiem, tylko trudno mi wyobrazić sobie, aby stare, poplamione i cuchnące portki woźnicy miały być fetyszem. Już prędzej tobie powinny je ściągnąć. A tak swoją drogą, to nie uważacie, że to jednak dziwne, że nie zainteresowały się spodniami naszego Joe?
- Możliwe, że były zbyt czyste – zasugerował Adam, a potem z niewinną miną dodał: - a może nasz brat nic pod nimi nie miał.
- Miałem, do licha! - wrzasnął Joe – wciąż mam! |
Ciekawe, czy oni mają na myśli bieliznę, czy coś innego?
Cytat: | - To jest wytłumaczenie – Hoss z powagą pokiwał głową nie zwracając zupełnie uwagi na miotającego się najmłodszego brata. - Ujrzały jego męskość i się nad nim ulitowały.
- Co ujrzały? - Adam parsknął śmiechem.
- No wiesz, gołego…
- Nie kończ! – poprosił Adam i wzniósłszy oczy ku sufitowi, rzucił: – męskość! Dobre sobie! - i już nie parsknął ale ryknął śmiechem.
- Jesteście obrzydliwi! Obaj! - stwierdził urażony Joe i dodał: - chociaż wiecie z czego się śmiejcie, osły?!
- Ja wiem – odparł Adam - a Ty Hoss?
- Ja też.
- Chłopcy dajcie już spokój – poprosił Ben, choć widać było, że sam ma niezłą zabawę. |
Czyżby sugerował, że stąd to przezwisko „Mały Joe”
Cytat: | - Gwen? Gwendoline? - Adam zaciekawił się.
- Owszem, tak mi się przedstawiła, Gwendoline, Gwendoline Cake.
- Cake? Na pewno? Nie przesłyszałeś się?
- Na pewno. Słuch mam jeszcze dobry – zapewnił Joe.
- To chyba wiem, kto napadł na dyliżans, którym jechałeś – odparł z tajemniczym uśmiechem Adam.
- Kto?! Mów i to zaraz?! - Joe aż zerwał się z kanapy, a której siedział.
- Spokojnie. Nie gorączkuj się tak. Usiądź – Adam wskazał bratu miejsce – usiądź i posłuchaj: jakiś czas temu przeczytałem w naszej gazecie ciekawy artykuł. Myślałem, że to kolejna opowieść wyssana z palca, ale po twojej przygodzie wnoszę, że autor jednak nie minął się z prawdą. |
Adam już jest na tropie
Cytat: | Otóż jakiś czas temu w Teksasie grasowała szajka napadająca na dyliżanse.
- I co niby ta szajka ma wspólnego z napadem na mnie!?
- Może to, że nazywa się równie słodko, co ta Gwen – Cookie Gang. Składa się z sześciu kobiet, dodam nieuchwytnych kobiet – odparł z błyskiem w oku Adam.
- Ale ze mną jechały tylko dwie. Gwen była w moim wieku, może nawet młodsza, a ta druga była jej matką. Mimo wszystko nie wierzę, żeby należały do jakieś szajki.
(…)Nagle ta Gwen źle się poczuła, a zaraz potem gdy tylko się zatrzymaliście, poczęstowała ciebie i woźnicę ciastem. To przecież nie trzyma się kupy.
- Tak, teraz, jak to powiedziałeś, to faktycznie zdaje się, że jakoś szybko oprzytomniała. A wiesz, coś sobie przypomniałem, zanim straciłem przytomność słyszałem tętent koni, kilku koni. Jestem tego pewien.
- To zapewne były ich wspólniczki – stwierdził Adam. - Musiały za wami jechać, albo czekały w umówionym miejscu. Po tym, jak obie damy was uśpiły, miały wystarczająco dużo czasu, żeby wraz z koleżankami was okraść i ulotnić się. W tym artykule, o który wspominałem napisano, że były to niezwykle eleganckie kobiety, określane przez ich ofiary, jako prawdziwe damy ze Wschodu. Miały częstować swoich współpasażerów przeróżnymi słodyczami. Z jakim skutkiem, pewnie się domyślacie. A teraz ciekawostka: panie te za każdym razem pozbawiały mężczyzn części garderoby. Autor artykułu twierdzi, że były to dla nich swoiste trofea. |
Na razie to wszystko pasuje do tych pań
Cytat: | O Cookie Gang jest już całkiem głośno. Podobno w Kalifornii też miały miejsce takie napady. Niewykluczone, że jeszcze nieraz o nich usłyszymy – rzekł Adam. - A i jeszcze jedno: hersztem tej bandy jest podobno najmłodsza z nich. Tak przynajmniej twierdzą świadkowie.
- To chyba nie jest Gwen? Ona jest taka delikatna wręcz eteryczna. Nie, to... to nie może być prawda – upierał się Joe.
- Muszę cię rozczarować braciszku, jedno drugiemu nie przeszkadza – odparł Adam.
- Chyba masz rację – westchnął Joe, po czym z zaciętym wyrazem twarzy, dodał: - wiecie co? Mam wielką ochotę odszukać je wszystkie i dać im nauczkę.
- Uśpić i rozebrać? - spytał Adam. - Tak, to nawet byłoby w twoim stylu.
- Ja też tak uważam – wtrącił Hoss – ale obawiam się, że przy tych słodkich babeczkach byłbyś bez szans. Lepiej zostaw jej stróżom prawa, dobrze ci radzę. No, chyba, że bardzo chcesz stracić spodnie, to w takim razie jedź i szukaj ich.
Po tych słowach Hoss mrugnął porozumiewawczo do Adama i obaj zanieśli się gromkim śmiechem. |
Tak, z pewnością Joe da sobie radę ze sprytnymi złodziejkami
Cytat: | - Znowu zaczynacie? - Joe z politowaniem popatrzył na braci, a następnie zwrócił się do ojca: - widzisz tato, miałem rację. Im nie można niczego powiedzieć. Teraz przez najbliższy tydzień będę wysłuchiwał ich uszczypliwości.
Odpowiedzią był kolejny wybuch radości braci. Widać było, że dawno tak dobrze się nie bawili. Ben, któremu zrobiło się szkoda Joego uniósł dłonie w górę i powiedział:
- Chłopcy, dajcie już spokój swojemu bratu. Przecież każdemu mogło się coś takiemu przytrafić.
- Oczywiście, tato – przyznał Hoss i spojrzawszy na Małego Joe znowu ryknął śmiechem. Oczywiście Adam mu zawtórował, a Ben wyglądał tak, jakby chciał do nich dołączyć. |
Chyba będą się śmiać z przygody Joe’go przez dłuższy czas
Cytat: | Abram to dobry człowiek i bardzo wrażliwy na krzywdę dziejącą się innym.
- To zupełnie inaczej niż jego tatuś – wtrącił Adam z posępnym wyrazem twarzy.
- Do twojej wiadomości, Aaron Goldblum jest już innym człowiekiem.
- Doprawdy? Jakoś nie wierzę. Tacy ludzie, jak on nie zmieniają się.
- Jesteś w błędzie. To już nie ten sam człowiek, co kiedyś. Robi dużo dobrego dla innych. Uznał Abrama za swojego syna.
- Ludzki pan – stwierdził z sarkazmem Adam i dodał: – szkoda tylko, że wyrzekł się prawowitej córki i chciał skrzywdzić jedynego wnuka.
- Wierz mi, że on bardzo tego żałuje.
- Nie wierzę. Każdy, ale nie Goldblum. |
Adam nie wierzy w przemianę Goldbluma
Cytat: | - Tylko to, że prędzej czy później Goldblumowie przyjadą w odwiedziny do wnuka.
- Pani Estera będzie zawsze mile widziana w moim domu, ale jej męża poszczuję psami – rzekł Adam ze spojrzeniem zimnym, jak stal.
- Spokojnie synu – wytrącił Ben - nie daj ponieść się emocjom.
- Jestem bardzo spokojny, tato, ale myślę, że na tym powinniśmy zakończyć rozmowę. |
Adam chyba nie da się tak łatwo przekonać
Kolejna, świetna część opowiadania. Z elementami humoru i sensacji. Bracia jakoś nie współczują Joe’mu, razem z Benem nie mogą powstrzymać śmiechu. I te żarty z zawartości Pasikonikowatych spodni. Bracia mają temat do śmiechu na co najmniej najbliższy miesiąc. Adam skojarzył sposób działania złodziejek z działalnością gangu kobiet opisanego w gazecie. Nazwano go Cookie Gang … metody działania też były podobne. Poczęstowanie współpasażerów ciastem ze środkiem usypiającym. Joe pała żądzą zemsty i obiecuje zbrodniarkom srogi rewanż, które to groźby wywołują kolejne salwy śmiechu u rodziny. W każdym razie autorka solidnie sponiewierała jestestwo Małego Joe. I dobrze. Kiedy wreszcie Joe’mu udaje się zmienić temat pojawia się kolejny problem. Adam nie wierzy w przemianę Goldbluma i nie życzy sobie wizyty teścia w swoim domu. Być może ktoś go przekona do zmiany zdania. Czy to będzie Holly, czy Ben … zobaczymy, choć Adam jest uparty. Bardzo uparty. Czekam na kolejną część opowiadania …
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 7585
Przeczytał: 11 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 23:06, 02 Lut 2023 Temat postu: |
|
|
Serdecznie dziękuję za miły komentarz. Chciałam więcej dołożyć Małemu Joe, ale trochę mi się go żal zrobiło. Nie wykluczam, że poświęcę mu oddzielne, krótkie opowiadanie.
Adam będzie miał problem z zaufaniem Goldblumowi. Nie potrafi zapomnieć, ani tym bardziej wybaczyć mu poniżenia, jakiego od niego doznał. Poza tym nie wiadomo, jak zareaguje na chęć nawiązania kontaktów Matthew, który przecież nie lubi i boi się dziadka.
Aderato coś tam wymyśliła, ale jak potoczy się ta historia, to i tak okaże się w trakcie pisania.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 7585
Przeczytał: 11 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Sob 20:29, 04 Lut 2023 Temat postu: |
|
|
***
Tego samego dnia, późnym wieczorem. Dom Adama i Holly Cartwrightów.
Adam pochylił się nad śpiącym synkiem i otulił go kołdrą. Matthew zamruczał przez sen i mocno wtulił się w poduszkę. Adam uśmiechnął się smutnie. Była to ta jedna z chwili, w których niezwykle boleśnie odczuwał brak Naomi. Przypomniał sobie, jak często razem siadali przy łóżeczku maleńkiego wówczas synka. Matt był spokojnym, pogodnym i słodkim dzieckiem. Na zmianę z żoną czytali mu bajki, a wówczas chłopczyk wpatrywał się w nich ogromnymi, błyszczącymi z podekscytowania i ciekawości oczami. To był dla Adama najpiękniejszy czas, czas który zły los bezpowrotnie mu zabrał. Teraz, gdy życie zaczęło mu się układać, gdy u jego boku pojawiła się, trochę wbrew jego woli, kobieta z którą pragnął spędzić resztę dni, kobieta, która otoczyła jego synka ogromem miłości, pojawiał się cień jego znienawidzonego byłego teścia. Miał nadzieję, że ten człowiek da im wreszcie spokój, ale jak się okazało była to płonna nadzieja. Adam bał się o synka. Jego ojcowskie serce podpowiadało mu, że najlepiej byłoby nie wspominać chłopcu o nagłej przemianie dziadka Goldbluma, w którą on, mimo zapewnień Josepha, nie był w stanie uwierzyć. Nie wiedział, co ma w tej sytuacji zrobić, jak bronić swojej rodziny i to doprowadzało go do szału. Uświadomiwszy sobie swoją niemoc, pokręcił głową, jeszcze raz spojrzał na synka i zgasiwszy lampę wyszedł z pokoju chłopca. Miał wielką ochotę napić się brandy, ale pomyślał, że Holly by się to nie spodobało. Nie chciał jej denerwować, zwłaszcza, że odkąd doktor Martin nakazał jej bezwzględny odpoczynek, stała się dziwnie drażliwa. Przez krótką chwilkę stał pod drzwiami sypialni małżeńskiej. Potem nabrawszy powietrza, tak jak przed skokiem na głęboką wodę, wszedł do środka. Światło lampy łagodnie oświetlało twarz jego śpiącej żony. Z uczuciem ulgi usiadł w fotelu i sięgnął po książkę leżącą na stoliku stojącym tuż obok. Otworzył ją, ale nie zdążył przeczytać nawet jednego zdania, gdy usłyszał:
- Dlaczego się nie kładziesz?
- Chciałem trochę poczytać – odparł. - Myślałem, że już śpisz.
- Nie, miałam zamknięte oczy. Czekałam na ciebie – odparła Holly, gładząc się po dużym już brzuchu.
- Dziecko bardzo ci dokucza?
- Troszeczkę kopie.
- Skoro tak mówisz, to zdaje się, że maluch nieźle rozrabia.
- Cóż chcesz, jeśli wrodziło się w ciebie, to nic dziwnego, że już próbuje postawić na swoim.
- A niby, co to ma znaczyć? - Adam uśmiechnął się i odłożył książkę.
- Pytasz, jakbyś nie wiedział. Lepiej chodź tu do mnie.
- Czyżby zebrało ci się na pieszczoty? - zażartował.
- Och, jaki ty jesteś niemożliwy – stwierdziła Holly ze zniecierpliwieniem kręcąc głową, na co Adam roześmiał się cicho. W chwilę później Holly umościła się wygodnie w jego ramionach. On delikatnie pocałował ją, a potem pogładził po rudych już całkiem długich włosach. Przytuliła się do niego i od niechcenia spytała:
- Pokłóciłeś się z Josephem?
- Ja? Skąd taki pomysł?
- Widziałam wyraz twojej twarzy, gdy wróciłeś do domu. Hoss też nie wyglądał na szczególnie radosnego. Nawet nie chciał spróbować ciasta, tylko od razu zabrał Aileen do domu. To do niego zupełnie niepodobne. Powiesz mi, co się stało?
- Nic takiego, czym miałabyś zaprzątać sobie tę piękną, rudą główkę – rzekł niczym do dziecka.
- Wiesz, że nie lubię, gdy tak do mnie mówisz. Nie traktuj mnie protekcjonalnie. Chcę natychmiast usłyszeć o co się pokłóciliście, bo pokłóciliście się, prawda? - spytała Holly, a w jej głosie pobrzmiewało poirytowanie. Adam doskonale wiedział, czego to jest zapowiedzią, wzruszył więc ramionami i powiedział:
- Nie pokłóciliśmy się, uwierz mi. Na początku było nawet wesoło. Joe opowiedział nam, jak padł ofiarą napadu.
- I to was tak bardzo ucieszyło? - Holly zrobiła oburzoną minę.
- Owszem, ale bardziej ten kto dokonał napadu.
- To znaczy?
- Dwie niewinnie wyglądające kobiety.
- Co ty mówisz? Kobiety? - spytała zdziwiona.
- Owszem – Adam skinął głową. - Pamiętasz ten artykuł w „Enterprise” o damskiej szajce nazwanej Cookie Gang?
- Tak, pamiętam. Doszliśmy do wniosku, że autor ma wybujałą fantazję.
- Otóż, nie. Wszystko na to wskazuje, że Joe padł ofiarą tego właśnie gangu.
- Biedny Joseph – westchnęła Holly.
- Skoro tak twierdzisz. Ja jednak odniosłem wrażenie, że mój braciszek był zadowolony z tej przygody.
- Daj spokój – prychnęła Holly – kto przy zdrowych zmysłach byłby zadowolony z napadu?
- Cóż, Joe czasami dziwnie się zachowuje, więc…
- Dajże spokój – Holly z politowaniem popatrzyła na męża. - Wiem, że nie przepadacie za sobą, ale nie rób z Josepha ograniczonego umysłowo.
- Tyle tylko, że… - Adam zrobił niewinną minę, ale jednocześnie w jego oczach pojawiły się złośliwe błyski. Holly, widząc to, natychmiast mu przerwała, mówiąc:
- Ta wasza braterska miłość jest wręcz porażająca – i kręcąc głową, dodała: - skoro, jak twierdzisz tak dobrze się bawiliście, to co się stało, że wróciłeś do domu niczym chmura gradowa?
- Rozmowa wreszcie zeszła na pobyt Joego w Carson City – westchnął Adam.
- Po twojej minie wnoszę, że Joe powiedział coś, co ci się nie spodobało, coś, co dotyczyło pana Goldbluma. Czy tak?
- No proszę, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że będę miał w domu własnego detektywa – rzekł z udawanym uznaniem Adam.
- Daruj sobie te złośliwości - odparła Holly z naburmuszoną miną.
- Już dobrze, wybacz – Adam pocałował Holly w głowę, a potem uśmiechnąwszy się smutno, przyznał: - tak, Joe powiedział coś, co bardzo mnie zaniepokoiło, a mianowicie to, że Goldblum w wyniku udaru zmienił i to podobno na korzyść.
- To chyba dobrze. Gdzie tu powód do jakiegokolwiek niepokoju?
- On chce spotkać się z Mattem – odparł powoli Adam – znowu. Chce tu przyjechać. Joe twierdzi, że Goldblum zmienił się nie do poznania, a ja w tę przemianę nie wierzę. Gdyby to był ktoś inny, to może i dałbym wiarę, ale Goldblum? Nie to niemożliwe. Josepha łatwo jest oszukać, wziąć go na litość i Goldblumowi to się udało. Omamił go pozorną przemianą, ale ja nie dam się oszukać. Mówiłem, że Goldblum nie odpuści. Będzie próbował zbliżyć się do mojego syna, a przecież wiesz czym to się może skończyć. Goldblum poprzysiągł, że odbierze mi Matthew i nie widzę powodu dla którego miałby tak nagle z tego zrezygnować. Tyle lat żywił do mnie nienawiść, i co mam teraz uwierzyć, że choroba zmieniła jego charakter?
- A nie pomyślałeś, że może właśnie tak jest?
- Nawet tak nie żartuj. Doskonale wiem, jakiego pokroju człowiekiem jest Goldblum. Okrucieństwo powinno być jego drugim imieniem.
- To bardzo ostre słowa – zauważyła Holly.
- Ale prawdziwe. Mówiłem ci przecież, jak potraktował Naomi, a sama widziałaś, jak poniżył panią Esterę. Skrzywdził dwie najbliższe mu osoby.
- Skrzywdził także ciebie – powiedziała cicho Holly. - Opowiesz mi, co tak naprawdę stało się w Carson City, gdy pojechałeś powiadomić Goldblumów o śmierci ich córki?
- Nie – odparł krótko Adam i odwrócił wzrok od żony. Na dłuższą chwilę zapadła cisza, wreszcie Adam powiedział: - wybacz, ale nie jestem gotowy na takie zwierzenia. Może kiedyś, a może nigdy. To jest dla mnie zbyt bolesne. Nawet ojcu o tym nie mówiłem.
- A może jednak powinieneś. Skrywane, bolesne tajemnice zatruwają człowieka od środka.
- Nie nalegaj. Nie mogę i nie chcę o tym opowiadać – odparł niemal urażonym głosem Adam. Holly spojrzała na męża i pogłaskała go po twarzy.
- Dobrze – powiedziała – nie będę na ciebie naciskać.
- Dziękuję – odparł cicho, całując jej dłoń.
- Adamie, nie uważasz, że powinieneś jeszcze raz, ale spokojnie, porozmawiać z Josephem.
- Nie mam o czym.
- A ja mam inne zdanie.
- Jak zwykle – Adam z miną pełną dezaprobaty pokręcił głową. Holly pominąwszy milczeniem kąśliwą uwagę męża, powiedziała:
- Jesteś zapalczywy, szybko ponoszą cię nerwy. Myślę, że tak właśnie było, gdy Joe zaczął opowiadać o Goldblumie.
- Być może zbyt impulsywnie zareagowałem, ale Joe tą swoją naiwnością, to wiarą, że Goldblum stał się innym człowiekiem, doprowadził mnie prawie do pasji. Gdyby ktoś inny zaczął opowiadać mi te bzdury, to może i bym się tak nie oburzył. Ale Joe? On doskonale wie przez co przechodziliśmy Naomi, Matt i ja. Jak mógł uwierzyć, że Goldblum żałuje swojego postępowania? Holly, nie mogłem tego słuchać, po prostu nie mogłem. Musiałem natychmiast wyjść, bo inaczej dzień powrotu Joego do domu zakończyłby się dla niego niewesoło.
- Wnosząc po minie Hossa, to chyba w pewnym stopniu tak było. Adamie, uważam, że koniecznie musisz porozmawiać z Josephem. Powinieneś mu zaufać. On wcale nie jest taki naiwny, jak ci się wydaje, a poza tym powinieneś wziąć pod uwagę to, że Joe spędził w domu Goldblumów blisko miesiąc. Myślę, że wyczułby fałsz ze strony twojego byłego teścia.
- Może… sam już nie wiem – Adam wzruszył ramionami.
- Jest jeszcze jeden powód, dla którego powinieneś, a właściwie musisz porozmawiać z bratem i dowiedzieć się więcej o zamiarach Goldbluma – to Matthew. On musi dowiedzieć i to od ciebie, że jego dziadek chce tu przyjechać i spotkać się z nim. Chyba nie chcesz przed nim tego ukrywać. Pamiętasz do czego doszło latem?
- Nie musisz mi przypominać – odparł Adam i przyznał: - masz rację. Porozmawiam z Joe, choć nie będzie to łatwe.
- Wiem kochany, ale pomyśl, że Matti jest niesamowicie inteligentnym dzieckiem, tak jak jego tata, i nie zadowoli się informacją, że dziadek Goldblum chce się z nim spotkać. Będzie zadawać pytania, a ty musisz udzielić mu odpowiedzi i to zgodnie z prawdą.
- Mówiłem ci już, że mam niezwykle mądrą żonę – Adam objął Holly ramieniem i przytulił ją do siebie.
- Chyba tak, nie pamiętam – odparła, czując, że odniosła nad mężem zwycięstwo, zwycięstwo w dobrej sprawie. Dla pewności jeszcze zapytała:
- To jak? Pojedziesz jutro do Josepha?
- Tak. Zrobię tak, jak chcesz, choć prawdę mówiąc wolałbym, żeby mój syn zapomniał o Aaronie Goldblumie. Niestety, jak widać jest to niemożliwe – westchnął.
- Adamie nie chcę, żebyś uważał, że do czegokolwiek cię przymuszam, ale zależy mi na spokoju w rodzinie. Nie chcę patrzeć na niesnaski, na to jak ty gryziesz się tym wszystkim. W przyszłym tygodniu będzie Święto Dziękczynienia. Pragnę, abyśmy wszyscy w zgodzie usiedli do stołu, tu w naszym domu. Obiecaj mi, że to będzie nasze pierwsze wspaniałe, niczym niezakłócone Święto.
- Takie będzie, kochanie. Obiecuję to tobie i temu maluchowi – odparł wzruszony kładąc dłoń na brzuchu żony.
***
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Pon 11:18, 06 Lut 2023, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ewelina
Moderator
Dołączył: 25 Kwi 2017
Posty: 2682
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pon 16:12, 06 Lut 2023 Temat postu: |
|
|
Cytat: | Teraz, gdy życie zaczęło mu się układać, gdy u jego boku pojawiła się, trochę wbrew jego woli, kobieta z którą pragnął spędzić resztę dni, kobieta, która otoczyła jego synka ogromem miłości, pojawiał się cień jego znienawidzonego byłego teścia. Miał nadzieję, że ten człowiek da im wreszcie spokój, ale jak się okazało była to płonna nadzieja. Adam bał się o synka. Jego ojcowskie serce podpowiadało mu, że najlepiej byłoby nie wspominać chłopcu o nagłej przemianie dziadka Goldbluma, w którą on, mimo zapewnień Josepha, nie był w stanie uwierzyć. |
Czyżby Adam jeszcze się nie pogodził z tym, że ma nową żonę? Czy jego obawa przed Goldblumem na jakieś uzasadnienie?
Cytat: | Powiesz mi, co się stało?
- Nic takiego, czym miałabyś zaprzątać sobie tę piękną, rudą główkę – rzekł niczym do dziecka.
- Wiesz, że nie lubię, gdy tak do mnie mówisz. Nie traktuj mnie protekcjonalnie. Chcę natychmiast usłyszeć o co się pokłóciliście, bo pokłóciliście się, prawda? - spytała Holly, a w jej głosie pobrzmiewało poirytowanie. |
Adam jednak traktuje ją protekcjonalnie
Cytat: | - Po twojej minie wnoszę, że Joe powiedział coś, co ci się nie spodobało, coś, co dotyczyło pana Goldbluma. Czy tak?
- No proszę, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że będę miał w domu własnego detektywa – rzekł z udawanym uznaniem Adam.
- Daruj sobie te złośliwości - odparła Holly z naburmuszoną miną.
- Już dobrze, wybacz – Adam pocałował Holly w głowę, a potem uśmiechnąwszy się smutno, przyznał: - tak, Joe powiedział coś, co bardzo mnie zaniepokoiło, a mianowicie to, że Goldblum w wyniku udaru zmienił i to podobno na korzyść.
- To chyba dobrze. Gdzie tu powód do jakiegokolwiek niepokoju?
- On chce spotkać się z Mattem – odparł powoli Adam – znowu. Chce tu przyjechać. Joe twierdzi, że Goldblum zmienił się nie do poznania, a ja w tę przemianę nie wierzę. Gdyby to był ktoś inny, to może i dałbym wiarę, ale Goldblum? Nie to niemożliwe. |
Adam nadal jest uprzedzony i podejrzliwy w stosunku do byłego teścia
Cytat: | Mówiłem, że Goldblum nie odpuści. Będzie próbował zbliżyć się do mojego syna, a przecież wiesz czym to się może skończyć. Goldblum poprzysiągł, że odbierze mi Matthew i nie widzę powodu dla którego miałby tak nagle z tego zrezygnować. Tyle lat żywił do mnie nienawiść, i co mam teraz uwierzyć, że choroba zmieniła jego charakter?
- A nie pomyślałeś, że może właśnie tak jest?
- Nawet tak nie żartuj. Doskonale wiem, jakiego pokroju człowiekiem jest Goldblum. Okrucieństwo powinno być jego drugim imieniem. |
Cóż, kiedyś poznał Goldbluma z jego najgorszej strony
Cytat: | … Adam powiedział: - wybacz, ale nie jestem gotowy na takie zwierzenia. Może kiedyś, a może nigdy. To jest dla mnie zbyt bolesne. Nawet ojcu o tym nie mówiłem.
- A może jednak powinieneś. Skrywane, bolesne tajemnice zatruwają człowieka od środka.
- Nie nalegaj. Nie mogę i nie chcę o tym opowiadać – odparł niemal urażonym głosem Adam. |
Jednak nie ma pełnego zaufania do Holly
Cytat: | - Jest jeszcze jeden powód, dla którego powinieneś, a właściwie musisz porozmawiać z bratem i dowiedzieć się więcej o zamiarach Goldbluma – to Matthew. On musi dowiedzieć i to od ciebie, że jego dziadek chce tu przyjechać i spotkać się z nim. Chyba nie chcesz przed nim tego ukrywać. Pamiętasz do czego doszło latem?
- Nie musisz mi przypominać – odparł Adam i przyznał: - masz rację. Porozmawiam z Joe, choć nie będzie to łatwe.
- Wiem kochany, ale pomyśl, że Matti jest niesamowicie inteligentnym dzieckiem, zresztą tak jak jego tata, i nie zadowoli się informacją, że dziadek Goldblum chce się z nim spotkać. Będzie zadawać pytania, a ty musisz udzielić mu odpowiedzi i to zgodnie z prawdą. |
Holly ma rację, powinni porozmawiać z Mattem
Kolejna część opowiadania. Bardzo rodzinna, choć nie pozbawiona różnicy zdań między małżonkami. Adam jest nadal ubawiony przygodą Joe’go. Adam cały czas nie ufa Goldblumowi, nie wierzy w jego przemianę. Ciekawe, czy ma rację? Może Goldblum rzeczywiście się zmienił? Holly łagodzi sytuację, mówi, że Matt powinien wiedzieć o przyjeździe dziadka. Adam cały czas pamięta o Naomi, wspomina szczęśliwe chwile z nią spędzone. Ciekawe, czy Holly też tak pokocha? Na razie nie ma do żony pełnego zaufania. Nie chce opowiedzieć jej o swojej relacji z teściem, o upokorzeniu jakiego od niego doznał. Zobaczymy co dalej? Czekam na kontynuację …
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|