Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Sosny...

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna -> Nasz ogród / Wrzosowisko Domi
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Domi




Dołączył: 23 Kwi 2017
Posty: 913
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hökendorf Pommern :)

PostWysłany: Śro 14:32, 17 Mar 2021    Temat postu: Sosny...

Sosny
R. 1.
Młode drzewa.
1879 rok, Nevada.
Jasny blask słońca oświetlał ogromne tereny Ponderosy. W tym świetle wody jeziora Tahoe mieniły się ciepłymi barwami. Minęło wiele szczęśliwych lat, odkąd samotny młody człowiek z dwójką maleńkich dzieci osiedlił się na tej pokrytej lasami sosnowymi ziemi. Niewiele pozostało po jego marzeniu, tym, którym był prowadzony przez prerie Dzikiego Zachodu. Niemal całe przemieniło się w rzeczywistość. Jego trzy wielkie miłości patrzyły z nieba na to, co osiągnął. Każda z nich strzegła swego wspaniałego syna przed śmiercią, która niemal co dzień czekała na odważnych i praworządnych mężczyzn, mogących równać się z rewolwerowcami, w tym dzikim kraju. Po całym tym czasie niedostępny świat, własność innego ludu stał się domem. Własnym i tak cennym, że każdy z nich nie byłby sobą, gdyby go opuścił…

W malutkim, żółtym domu wybudowanym na skraju sosnowego lasu, na polanie nad bystrym potokiem młoda kobieta o orzechowych oczach oczekiwała powrotu swojego męża. W tej chwili gotowała jego ulubioną potrawę w kuchni a jej sześcioletni syn – szczupły, ciemnowłosy chłopiec o łagodnym i wesołym usposobieniu siedział za stołem w salonie, bujając się na krześle i przeglądał rachunki swojego ojca.
- Mamusiu… a jakby tak zsumować wszystkie krowy taty i wujków, ile by wyszło? Więcej, niż sto? – zapytał niepewnym głosikiem.
- Więcej, ale nie wiem ile, kochanie. Musisz zapytać się taty – odpowiedziała kobieta. – To on opiekuje się rachunkami.
- Wiem. Ale David Sanders użył ostatnio słowa „zsumować”. Byłem ciekawy jak to jest – chłopiec zrobił niewinną minkę.
Matka zaśmiała się serdecznie.
- Zapytamy taty, jak wróci ze spędu. Mam przeczucie, że to nastąpi zaraz.
Chłopiec uniósł głowę. Kobieta nie powiedziała ani jemu, ani jego siostrze, że ich tata pisał w liście, że wraca dzisiaj. Chciała zrobić dzieciom niespodziankę.
- Pewnie wróci – westchnął chłopiec. – Mamo, ty chyba jesteś czarodziejką.
- Nie… Nie jestem, Jessie. Zwyczajnie kocham twojego tatę i czuję, kiedy jest blisko – kobieta nachyliła się nad garnkiem.
- To i tak jest magia – chłopiec zaszeleścił rachunkami.
- Miłość? Tak… można tak powiedzieć. Kiedy pobraliśmy się z twoim tatą obiecaliśmy coś sobie. Byliśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. O tej pory wiem, kiedy do nas wraca – zaśmiała się matka.
- Ciekawe, czy tak będzie ze mną… - westchnął chłopiec.
- Na pewno – kobieta uśmiechnęła się ciepło.
Gdy po tych słowach obydwoje umilkli usłyszeli plusk i tętent końskich kopyt a po chwili radosny pisk dziecka „Tatuś!”.
- A dlaczego moja księżniczka siedzi sama na ganku? – dotarł do nich delikatny, męski głos, jednak bardzo donośny.
- Tata! – chłopiec odsunął krzesło i wstał. Za chwile do domu wszedł przystojny mężczyzna w zakurzonych ubraniach z sześcioletnią dziewczynka na rękach. Dziecko śmiało się serdecznie i przyciskało twarz do niego. Kobieta popatrzyła z ciepłym uczuciem na tę dwójkę. Dziewczynka była do niego tak bardzo podobna z wyglądu i usposobienia, że sama wiele razy zastanawiała się jak to jest możliwe. Duże, szmaragdowe oczy dziecka patrzyły z mieszaniną smutku i bólu mimo, że na jej buzi malowało się szczęście. A choć oczy mężczyzny stanowiły mieszaninę brązu i zieleni także stale malował się w nich smutek. Nikt nie znał tak dobrze tego spojrzenia, jak matka i żona. Doskonale wiedziała co ono oznacza.
Chłopiec popatrzył z zazdrością na swoja siostrę. Wyszła na ganek, by pierwsza przywitać ojca. Czasem zaskakiwał go jej spryt i przebiegłość, czasem denerwował. Zazdrościł jej, że wygląda jak księżniczka i tych zapowiedzi taty, że w przyszłości będzie najpiękniejszą dziewczyną w Nevadzie. Spodziewał się jednak, ze to prawda. Miała identyczne, jak ojciec gęste, kasztanowe loki. On sam tak mówił, ponieważ teraz na jego włosach nie pozostał już ślad żadnego koloru. Były śnieżnobiałe, już bardzo rzadko przetykane srebrnymi nitkami, choć jego twarz prawie zupełnie pozbawiona zmarszczek wskazywała na jakieś trzydzieści siedem lat. Chłopiec wiedział, że ma właśnie tyle i mimo, że twierdził, że nie lubił siostry z niepokojem zastanawiał się jak ona będzie wyglądać w tym wieku.
- Tatusiu… mama wiedziała, że przyjedziesz – odezwał się szczerząc zęby w uśmiechu.
- Bo mama to czarodziejka – mężczyzna zmierzwił jego włosy i przyciągnął do siebie. – Alice – cmoknął w policzek żonę, która podeszła bliżej. Ona uśmiechnęła się ciepło. – Przywiozłem coś dla was. Zaraz to przyniosę – jest w sakwach. Zaczekajcie, rodzinko – mężczyzna zaśmiał się i posadził dziewczynkę na blacie stolika, po czym pobiegł z chłopięcą żywością do drzwi. Gdy zamknął je za sobą, kobieta pokręciła głową z rozbawieniem.
- Zaczekamy – powiedziała wesoło.
Nie minęło nawet pół minuty, gdy jej mąż przybiegł z powrotem z dwoma pudełkami w ręku. Zamienił je kilka razy i jedno z nich podał dziewczynce. Dziecko otworzyło je drżąc z zapału. Gdy dostrzegło co jest w środku pisnęło z zachwytu i wyciągnęło dwie błękitne wstążki.
- Mówiłaś, że chcesz niebieskie – mężczyzna uśmiechnął się niewinnie. – Zobaczyłem je w sklepie w Sacramento na wystawie. Pomyślałem, że zrobię zakupy. Podobają ci się, Sophie?
- Tatusiu! – dziewczynka rzuciła mu się na szyję prawie spadając ze stołu. – Są śliczne!
- Czyli się udało? – tata puścił do niej oko sadzając głębiej na stole.
Dziewczynka zaśmiała się szeroko.
- Teraz niespodzianka dla twojego brata – mężczyzna sięgnął do kieszeni i podał synowi coś w zamkniętej dłoni. Gdy chłopiec wziął to od niego zobaczył błyszczący, nowoczesny scyzoryk. Jego oczy rozbłysły i wydał z siebie westchnienie zachwytu.
- Jesteś już duży. Pomyślałem sobie, że ja bym się ucieszył – mina mężczyzny nadal wyglądała niewinnie, jak u dziecka, które coś nabroiło.
- Dzięki tato! – chłopiec przytulił się do ojca i zrobił krok do przodu, jednak zatrzymał się i popatrzył po rodzicach.
- Idź. Ja już go wypróbowałem po drodze – zaśmiał się mężczyzna i wyjął z kieszeni niewielki gwizdek z drewna. Podrzucił go w ręku i zagwizdał. Kobieta zaśmiała się lekko.
- Alice… - mężczyzna podszedł do niej i wsunął jej w rękę pudełko. – Damy w Sacramento teraz pachną różami. Chciałem… - zaczął niepewnie.
Kobieta otworzyła pudełko i dostrzegła w środku flakon z przejrzystym, różowym płynem.
- Och, Joe, ja… - jęknęła. Chciała go pocałować, ale powstrzymała się, gdy dostrzegła córeczkę patrzącą na nich wielkimi oczami. Ścisnęła go tylko za policzki.
- Dostaliśmy 2500 dolarów ze spędu. Możemy pojechać na gruntowne zakupy – mężczyzna skierował się do drzwi. – Wyprowadzę bryczkę.
- Joe... zaczęła kobieta łagodnie. – Może najpierw zjedz coś i się umyj? – zlustrowała zakurzoną twarz i ubrania męża. – A potem trochę odpocznij, hm?

Na północnym krańcu rancza dalej od Tahoe, niż żółty dom wznosiły się rozległe zabudowania – ogromna stajnia, warsztat i duży dom, pomalowane na ciemnobrązowy kolor. To miejsce najchętniej przyjmowało gości. Wewnątrz corralu wybudowanego prawie na podwórzu w cieniu rozłożystego drzewa, jasnowłosa kobieta ubrana w strój ozdobiony indiańską biżuterią przytrzymywała za pysk pięknego, karego konia, delikatnie głaszcząc go drugą ręką i szepcząc cos łagodnym głosem. Na grzbiecie zwierzęcia siedział jej dziewięcioletni syn wpatrując się w nie z radosnymi błyskami w nienaturalnie błękitnych oczach.
- Nazwę go Storm, bo przybiegł do nas w burzę – powiedział wyszczerzając zęby w uśmiechu. – Zgadzasz się, mamusiu?
- Czy ja się zgadzam? Naturalnie Storm kiedyś będzie twój – uśmiechnęła się kobieta. – Przejedź się dookoła. Teraz już powinien pozwolić się osiodłać.
Chłopiec pisnął z zachwytu i delikatnie nakazał koniowi ruszyć do przodu. Na początku jechał bardzo wolno, jednak za chwilę przeszedł w kłus. Roześmiał się głośno i zatrzymał konia po drugim okrążeniu.
- Jest piękny. Wygląda zupełnie, jak koń taty. Nie mogę się doczekać, kiedy będziemy razem jeździć przez Ponderosę – chłopiec poddał się rękom matki, która delikatnie zsadziła go z grzbietu wierzchowca.
- Będziecie pięknie wyglądać, Benjamin. Jesteś podobny do taty – kobieta postawiła go na ziemi.
- Wujek mówił, że tata wyglądał tak, jak ja kiedy miał dziewięć lat. To niesamowite, że go takiego pamięta – westchnął chłopiec.
- Wujek Adam jest dużo starszy od taty. Więcej, niż ty od Sophie i Jessiego. Był już dorosły, kiedy on miał tyle lat, co ty. Za to wujek Joe miał wtedy trzy latka – kobieta zaśmiała się lekko.
Chłopiec wlepił w nią oczy z niedowierzającą miną.
- Ben, Erin! – usłyszeli łagodny, gruby głos od strony drogi.
- Tatuś? – chłopiec odwrócił się gwałtownie.
- Hoss… Miałeś wrócić za dwa dni… - szepnęła kobieta. – Nie udało wam się sprzedać stada?
- Udało się. Dzięki Joe zrobiliśmy to szybciej – do płotu podszedł postawny, wysoki mężczyzna o przepięknych oczach barwy chłodnego, wiosennego nieba. Uśmiechał się z prostotą i szczerością patrząc na rodzinę. Wyglądał jednak, jakby długi czas był w napięciu i niepokoju. – Dużo ryzykował… Ale mamy więcej pieniędzy. Pojechał z całością do domu. Wieczorem pojedziemy podzielić się z Adamem.
- Dobrze, jedź. Cieszę się, że już jesteś – kobieta podeszła do płotu.
- Ja też się cieszę – mężczyzna objął ją delikatnie.
Chłopiec widząc to odwrócił się szybko plecami do rodziców, choć nikt nie powiedział mu, by to zrobił. Dopiero, gdy usłyszał, że matka idzie w jego stronę, popatrzył na nich ze szczerym uśmiechem.
- Tato! – pisnął – Zobacz, kto do nas przybiegł! – złapał stojącego wciąż obok konia za wodze i podprowadził do płotu. – Nazwałem go Storm. Pojadę z tobą do domu wujka na nim.
- Dobrze, zabiorę cię – mężczyzna uśmiechnął się do niego. – Piękny zwierzak – delikatnym, czułym ruchem dotknął końskiego pyska. – Mama ci go dała?
- Sam do nas przybiegł. Były błyskawice i pewnie się bał, że coś mu się stanie. Konie są bardzo mądre. Mama powiedziała, że musimy mu pomóc – chłopiec patrzył uważnie to na konia, to na ojca. – Myślałem, że nie dam sobie rady, ale mama powiedziała, że to wcale nie jest trudne. Storm jest dzikim koniem. Nie urodził się w naszej stajni. Musi być szybki – chłopiec przytulił się do nogi zwierzęcia.
- Na pewno. Chodź tutaj – mężczyzna złapał go ostrożnie pod ręce i podniósł nad płotem. – Za to, że poradziłeś sobie w prowadzeniu rancza bez pomocy taty zabieram cię na ryby.
- Tato! Dziękuję! – chłopiec z całych sił uściskał ojca.
I przywiozłem ci coś. Zobaczysz w domu – mężczyzna postawił go na ziemi.
- Nie było łatwo przez tę ulewę. A Axel trzy dni temu zaplątał się w sidła – kobieta popatrzyła na niego.
- Nikt nie zastawiał sideł… - zaczął mężczyzna z niepokojem.
- I ja tak myślałam. Zerwałam je, ale musisz porozmawiać z braćmi. Możliwe, że to któryś z naszych pracowników polował bez naszej wiedzy – zaczęła łagodnym tonem.
- Albo ktoś obozuje na naszej ziemi – głos mężczyzny zdradzał niepokój i zdenerwowanie.
- Nie chciałam o tym mówić – westchnęła kobieta.
- Stało się coś złego? – zapytał niepewnie chłopiec.
- Nie… - matka uśmiechnęła się do niego. – Nam nic nie grozi. To ktoś, kto mieszka niedaleko nas robi coś złego.
- Będę musiał długo zostać u wujka. Nie wiem, czy nie pojedziemy ich szukać Nie będzie ci przykro, jeśli zostaniesz w domu? – mężczyzna nachylił się do chłopca.
- Nie… zajmę się Axelem. On teraz mnie potrzebuje. Storm też – chłopiec uśmiechnął się szczerze.
- Dobrze – mężczyzna uniósł go i posadził sobie na ramionach. – Pokażę ci jaką wędkę znalazłem w mieście.
- Wędkę? – pisnął chłopiec.
Kobieta wyszła z corralu i podążyła z nimi. Nie chciała nigdy przenosić niepokoju na dziecko. Całe jej życie nie było usłane różami, dlatego pragnęła, by jej syn był szczęśliwy. Już od lat czuła sercem, że udało jej się tego dokonać. Chłopiec dostał imię po dziadku, ojcu jej męża, odważnym i nieustępliwym człowieku. Pochodzenia jego drugiego imienia zaś można się doszukiwać wśród wzgórz i śniegów dalekiej Szwecji. Gdzie urodził się przed laty człowiek, który je nosił. Wiedziała, że jej ukochany dzielił tylko jedno wspomnienie ze swoim wujem, ale znała jego szacunek do niego. Dlatego zgodziła się nazwać w ten sposób syna.
Gdy znaleźli się w domu mężczyzna wręczył chłopcu wędkę i zapowiedział, że po obiedzie pójdą razem na ryby. Kobieta skierowała się do kuchni, by ugotować obiad.
- Erin – usłyszała głos męża.
- Co się stało? – zapytała niepewnie.
- Chciałbym dać ci to przed obiadem – wykrztusił mężczyzna czerwieniąc się, jak zakochane dziecko i podał jej duże pudełko. Gdy kobieta je otworzyła, jej oczom ukazała się suknia złotej barwy uszyta z błyszczącego materiału.
- Hoss… - szepnęła. – To był majątek…
- Wcale nie… - mężczyzna spuścił głowę skruszony. – Podoba ci się?
- Nigdy nie widziałam piękniejszej – powiedziała delikatnie kładąc mu ręce na ramionach. Dopiero wtedy on uniósł głowę. Chłopiec zaśmiał się i pobiegł na podwórko. Musiał poćwiczyć zarzucanie wędki, by być w tym lepszym, gdy pójdą na ryby…

Nad starym domem w Ponderosie nadal świeciło słońce. Mimo wielu lat nie został opuszczony. Przez jakiś czas był świadkiem dramatu kobiety i mężczyzny, którzy pobrali się bez miłości. Ona cale życie będąc dzieckiem nie rozumiała świata i łudziła się, nim pokochała innego. On doceniając wartość doświadczeń czuł, że nie ma wyjścia i nieświadomie parł ku przepaści. Gdy strącony w nią, wciąż silny i pełen klasy, zaczynał zapadać się w ciemność jedna iskra rozjaśniła te mroki. By dzisiaj światło świeciło tak jasno, jak kiedyś.
Przed domem zatrzymała się czternastoletnia dziewczyna, cudownej urody. Do tej pory biegła radośnie, jednak przystanęła, by ogarnąć wzrokiem swój dom. Fascynowała ją, jego długa historia. Ale im dalej sięgały jej myśli, tym głębsze miała odczucie, że wciąż nic o tej historii nie wie. Chciała się uczyć, by zgłębiać te sekrety. Od lat już świat liczb był jej światem. Z jej projektu, tego, który ojciec pozwolił jej samej zrobić już dawno powstał dom. Teraz on sam pracuje nad nowym. Podniosła głowę. Światło w pokoju ojca się paliło. Rozumiała więc, że nadal go nie skończył. Patrzyła chwilę z nadzieją. Gdy chciała już wejść do domu dostrzegła, że owe światło ciemnieje powoli, aż całkiem gaśnie. Jej twarz rozjaśnił uśmiech. Podbiegła kawałek i weszła do domu. Miała wiele spraw do omówienia ze swoim ojcem.
- Tatusiu! Wróciłam! – zawołała na tyle głośno, by usłyszał, lecz na tyle cicho, że wypadało to damie.
- Wiedziałaś, kiedy wrócić, Elizabeth. Właśnie skończyłem projekt – usłyszała z góry łagodny i dźwięczny, męski głos, prawie równocześnie ze skrzypieniem kół specjalnego fotela ojca.
Widziałam, że zgasiłeś światło. Kiedy pan Nicholson przyjedzie go odebrać? – dziewczyna popatrzyła w kierunku schodów.
- Pojutrze. Ale pamiętasz list od wujka? – na schodach pojawił się przystojny, wysoki mężczyzna około pięćdziesiątki o głęboko czarnych, drobno poskręcanych włosach takich samych, jakie miała jego córka.
- Tak. Mieli dziś wrócić ze spędu – dziewczyna podeszła i usiadła przy niewielkim, okrągłym stoliku, naprzeciw schodów.
- Wieczorem przyjadą rozdzielić pieniądze. Powiedz… ile to jest 2500 podzielić na trzy? – mężczyzna zsunął się po podjazdach zamontowanych na schodach i zatrzymał przy stoliku obok córki.
- Osiemset trzydzieści trzy. Ale zostanie wam dolar reszty – dziewczyna popatrzyła na ojca. On uśmiechnął się i pokiwał głową.
- Bardzo dobrze – powiedział. – Coraz szybciej dochodzisz do wyniku.
- Możliwe… - dziewczyna się uśmiechnęła. – Ale… co będzie, jeśli wujek nie przywiezie tych pieniędzy?
- Odbierzemy mu je siłą – mężczyzna skinął głową na ustawione na szafce strzelby. Dziewczyna zachichotała delikatnie i odwróciła się do niego. On spojrzał z radością w sercu na wpatrzone w niego wielkie oczy córki. Choć w ich niebieskiej barwie można było doszukiwać się podobieństwa do jego żony, on widział w nich oczy swojej matki. Choć znał jej dotyk tylko przez kilka chwil, gdy się urodził, wciąż przy jego łóżku stały jej fotografie. Tato opowiadał mu, że miała niebieskie oczy, tego samego rzadkiego kształtu, co on i włosy barwy dojrzałego kasztana. Tak bardzo chciał widzieć w córce cienie swojej matki. Dlatego dał jej na imię Elizabeth.
- Wiesz co… dostałam dzisiaj w szkole pochwałę. Moje wypracowanie wygrało konkurs – dziewczyna roześmiała się łagodnie.
- To o cenie marzeń? – mężczyzna przysunął się do niej i delikatnie dotknął jej ręki swoją dłonią. Dziewczyna położyła na niej druga i ścisnęła delikatnie.
- To samo. O twoich marzeniach i marzeniach dziadka. Pani Robins powiedziała, że udowodniłam, że są cenne – odpowiedziała. – Ale mam jeszcze coś ważnego – sięgnęła do swojego podręcznika, który położyła na stole. – Wracam też z poczty. Patricia napisała list – wyjęła z książki żółtą kopertę i podała ją ojcu. Mężczyzna obrócił ją w palcach i skręcił głowę w kierunku kuchni.
- Lauro! – zawołał. – Przyszedł list od Peggy…
Dziewczyna obróciła się na krześle i wpatrzyła w drzwi, z których miała wyjść matka. Czuła, że nie będzie zadowolona z treści tego listu. Osobiście lubiła starszą siostrę. Patricia miała teraz dwadzieścia dwa lata i mieszkała z mężem w San Francisco. Czasem przyjeżdżała do nich, by porozmawiać z matką i ojczymem. To ona zaprowadziła ją na grób swojego ojca i opowiadała jak bardzo ją kochał. Ona też pokazała jej nieukończony dom, który ojczym budował dla jej matki, gdy miała siedem lat. Ponoć dowiedziała się o nim przez przypadek. Wszystkie wydarzenia z tamtego okresu zrozumiała dopiero wiele lat później. Także to, co czuła jej matka do tamtego mężczyzny, który wyjechał krótko po wypadku ojca dziewczyny, w którym stracił władzę w nogach.
Upłynęła dobra chwila, nim z kuchni wyszła wysoka szczupła kobieta, wycierając ręce w szmatkę. Podeszła do stołu i zerknęła na papier, który trzymał jej mąż. On zaczął otwierać list.
- I? Co napisała? – zapytała z wyraźnym niepokojem.
- Już – mężczyzna westchnął ciężko. – Drogi Adamie… - zaczął.
- Adamie! – syknęła kobieta. – Nigdy nie napisze do matki! Była takim dobrym i wdzięcznym dzieckiem. To miasto zepsuło ją do reszty.
- Gdybyś pozwoliła jej wyjść za Petera nie musiałaby wyjeżdżać – mężczyzna popatrzył na nią wzrokiem, w którym były zawarte nieokreślone emocje.
- Uważa, że źle ją wychowałam – kobieta skrzywiła się pretensjonalnie. – A ja nie chciałam, żeby wyjeżdżała z Ponderosy. Nie wierzę, że zostałaby, gdybym pozwoliła jej wyjść za mąż.
- Nieważne. Czytać? Mężczyzna przejechał palcami wzdłuż rogu kartki a potem uniósł wzrok na żonę.
- Powiedz, co ona pisze – kobieta odwróciła się do córki. – Jak ci poszło w szkole? – zapytała.
- Dostałam nagrodę za tę pracę o marzeniach – dziewczyna uśmiechnęła się serdecznie.
- Gratuluję kochanie – kobieta cmoknęła ją w czoło.
- Peggy pisze, że wyremontowali dom, kupiła meble z obiciami w niebieskie kwiaty. Peter dostał nową pracę. W banku. Pyta o twoje zdrowie. I o wyniki w nauce Elizabeth – usłyszały głos mężczyzny. Obie odwróciły się w jego stronę.
- Dobrze – kobieta przybrała grymas, z którego nie można było odczytać, czy chce się uśmiechnąć, czy zacisnąć usta. – Dobrze, że u niej wszystko w porządku. Pójdę przygotować obiad. Sama przeczytam list, wieczorem.
- Lauro? – mężczyzna zatrzymał ją, gdy chciała odejść. – Może upiekłabyś nam tort? Jako nagrodę za wygraną Elizabeth w konkursie.
- Dobrze. Zaraz coś przygotuję – kobieta uśmiechnęła się delikatnie i skierowała do kuchni. Gdy zniknęła mężczyzna odwrócił się do córki z sobie tylko właściwym uśmiechem.
- To będzie wstęp do naszego świętowania. Dostaniemy pojutrze pieniądze za projekt a dziś wieczorem wujek przywiezie naszą część pieniędzy ze spędu. Mam taki pomysł, byśmy urządzili w sobotę wieczorem potańcówkę. Zgadzasz się? – w oku mężczyzny błysnęła figlarna iskierka. Dziewczyna dostrzegła ją i poczuła, że naprawdę jest szczęśliwa.
- Oczywiście! Dziękuję, tato! – zawołała i rzuciła się ojcu na szyję.

Te same sosny patrzyły na młode osoby, nową siłę i nadzieję Ponderosy. Tak, jak zasadzone przez dziadka tej czwórki dzieci drzewa rosły co dzień ku niebu, tak szczęście tych istnień podobnych przywiązaniem do tych drzew czyniło ich coraz doroślejszymi i szykowało, by po latach wzięli w swoje ręce całą tę ziemię wywalczoną poświęceniem i nieraz bólem ich ojców. Dzień, kiedy oni zamieszkają w tym świecie, cennym, niby największy skarb, ze swoimi rodzinami nadejdzie po upływie wielu lat. Jednak sosny, jezioro i stary dom w Ponderosie pozostaną, by obserwować nowy ból i szczęście.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Domi




Dołączył: 23 Kwi 2017
Posty: 913
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hökendorf Pommern :)

PostWysłany: Śro 14:32, 17 Mar 2021    Temat postu:

R. 2.
Zbiórka.

Niebo już łagodnie ciemniało na zachodzie oblewając fioletowym blaskiem góry i sosnowe lasy. Natura powoli usypiała, jednak w starym domu w Ponderosie wciąż wszyscy czuwali. Czternastoletnia Elizabeth Cartwright patrzyła przez małe okno swojego domu na czekających wciąż na podwórku ojca i wuja. Już od dłuższego czasu pozostawała wygięta w wymuszonej i niewygodnej pozycji klęcząc na biurku i opierając się rękami o parapet. Chciała cokolwiek widzieć i wiedzieć, kiedy bracia będą rozdzielać pieniądze. Nie była poza tym pewna, co zrobią z dolarem reszty, który przecież i tak im zostanie. Próbowała kilka razy podzielić go pomiędzy nich, ale cały czas jeden cent jej zostawał i nie potrafiła nic z tym zrobić. Przecież dziadek przed wyjazdem prosił, żeby pilnowała ojca i wujków. Opowiadał jej, jak kiedyś próbowali sami prowadzić ranczo i skończyli w rowie przy drodze. Wtedy bardzo ją to rozbawiło, ale teraz naprawdę martwiła się o tę trójkę. Wprawdzie widziała ludzi, którzy tak często odwiedzali jej ojca, znała ich, byli dla niej mili. Podziwiała, że radni miejscy pytają się go o zdanie, zanim podejmą jakąkolwiek decyzję. Kiedy była mała tata sprzedawał tyle projektów, że miała pewność, iż buduje całe miasto. Teraz już tyle nie pracował, bawił się też dużo chętniej. Od kiedy skończyła siedem lat zaczął zabierać ją w różne miejsca i jeszcze więcej się wygłupiać. Jako dziecko wiele nie rozumiała, ale Patricia pomogła jej pojąć ich trudną sytuację w tamtym okresie. Jednak jej ojciec stał się zupełnie samodzielny dopiero, kiedy dziadek ożenił się z wdową Betty Snyde i zostawił mu Ponderosę. Elizabeth miała wtedy dziesięć lat, ale na panią Betty mówiła „babciu”. Nawet teraz miała na sobie pomarańczową sukienkę przez nią uszytą. Babcia zajmowała się szyciem będąc panienką. Ona także kazała Elizabeth opiekować się tą trójką, zwłaszcza wujkiem Joe. No i właśnie jego wciąż nie było…
- Elizabeth, już późno… idź się położyć… - usłyszała za sobą zmęczony głos matki.
- Obserwuję tatę. Dziadek mi kazał – wycedziła przez zęby. Mówienie w tej pozycji było dla niej ogromnym wysiłkiem, ale stojąc nie sięgała do okna.
- Tata chyba nie potrzebuje opieki – Laura uśmiechnęła się delikatnie. – Doskonale radzi sobie z prowadzeniem rancza.
- Wiem – Elizabeth westchnęła prostując się na rękach, które już bardzo ją bolały. – Ale ja obiecałam. Zresztą wyraźnie widzę, nawet na przykładzie dziadka, że mężczyźni są całkowicie od nas zależni… - mimowolnie kąciki jej ust drgnęły. Nie, dziadek nigdy nie był pod pantoflem i długo radził sobie bez żony. Jednak jakieś takie uczucie miała...
Matka roześmiała się słysząc te słowa.
- Tego ci żaden nie powie. Ale pamiętaj, że dziadek ma już siedemdziesiąt lat. Babcia dopiero sześćdziesiąt pięć. Jest od niego sporo młodsza. A twój tata… - Laura odwróciła głowę zaciskając usta.
- Wiem – Elizabeth zeskoczyła z biurka. Musiała odpocząć od tej niewygodnej pozycji, nie dałaby rady dłużej tak wisieć. – Nie musisz wspominać więcej o tacie – odpowiedziała głosem pozbawionym wszelkich emocji. Patricia opowiadała, że matka czuła się winna wypadku Adama. Że go spowodowała i tylko dlatego została tutaj. W związku z tym Elizabeth nie chciała o tym słyszeć. – Muszę pilnować jego i wujka – wykrztusiła podskakując ponownie do okna.
Matka nie powiedziała więcej słowa. Odeszła, kierując się po schodach na górę. Elizabeth tylko nieznacznie się obejrzała a potem ponownie wbiła wzrok w szybę. Ale wujek nadal nie przyjeżdżał…

- Nie ma go. Powinien być dwie godziny temu – Hoss chodził nerwowo po podwórku, trzymając ręce w kieszeniach. Co chwilę zerkał na drogę, czy młodszy brat nie nadjeżdża.
- On nie przyjedzie dzięki temu, że będziesz tak chodził… - westchnął Adam. W kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu.
- Przepraszam – Hoss zatrzymał się obok niego, kładąc rękę na oparcie fotela i zerknął po raz kolejny na drogę. – Co go mogło zatrzymać…?
- 2500 dolarów – Adam zmroził wzrokiem brata. – To był głupi pomysł, żeby dać mu całą sumę.
- Nie napadną go w Ponderosie… - Hoss ponownie zrobił kilka kroków w przód. – Zaraz tu będzie.
- Zdaje się, że już jest – Adam wychylił się lekko a po chwili uśmiechnął szeroko. – Ciekawe z jaką sumą.
- Joe! – Hoss natychmiast, niemal podbiegł bliżej. – Co się stało?
Brat zatrzymał konia i zachichotał niewyraźnie. Jego twarz wyglądała, jakby leżał w błocie. Ale tylko twarz.
- No nareszcie! Lepiej późno, niż wcale! Co tym razem, braciszku? Najazd Indian? – Adam podsunął się bliżej z szelmowskim uśmiechem ukazującym jeden dołeczek.
- Znalazłem sidła w lesie, blisko drogi. Próbowałem wytropić tego, kto je zastawił. Dotarłem do śladów obozowiska. Znalazłem ślad po ognisku i zakopane resztki zająca. Ktoś poluje w naszych lasach – wykrztusił Joe wycierając twarz chusteczką. Miał bardzo skruszoną minę. – Ale przywiozłem pieniądze. Całość.
- Nie przeczę – westchnął Adam. – Ale teraz mamy ważniejsze sprawy.
- Erin trzy dni temu znalazła sidła – Hoss popatrzył po braciach. – Nasz pies się w nie zaplątał. Miałem nadzieję, że może to któryś z was…
Zarówno Joe, jak i Adam pokręcili głowami.
- Powinniśmy się rozejrzeć trochę dalej od drogi. Tam może być więcej sideł… Moglibyśmy w ten sposób znaleźć jego obóz – Joe popatrzył w kierunku drzew po zachodniej stronie zabudowań.
- Z kłusownikiem nie pójdzie tak łatwo. Lepiej wejdźmy do domu – Adam skierował się do drzwi.

Elizabeth widząc idących do domu braci zeskoczyła z biurka i pomknęła w kierunku schodów na górę. Zatrzymała się u ich szczytu i ukryła za ścianą. Czuła, że nadal powinna ich obserwować…

Noc minęła w atmosferze napięcia i długich rozważań. Jednak na przekór temu poranek wstał chłodny i jasny. Elizabeth spała tylko dwie godziny, do świtu. Gdy przebudziła się, dostrzegając nad sobą biały sufit swego pokoju, powróciła do niej cała rozmowa taty z braćmi. Mimowolnie obserwując ich z góry schodów słyszała, co oni mówią. Wstała i podeszła do okna. Nie widziała przez nie wyraźnie podwórka, ale dostrzegła wujków siodłających konie. Poczuła, że martwi się o nich i o zwierzęta z Ponderosy. Otworzyła okno. Natychmiast uderzył ją przejmujący, ale orzeźwiający chłód, dzięki któremu pieczenie oczu po prawie nieprzespanej nocy ustało niemal zupełnie. Poznała po słońcu, że jest około szóstej rano. Wiedziała, że do południa wujkowie wrócą do rodzin z dobrą, lub złą wiadomością. Postanowiła też, że sama pojedzie na przejażdżkę. Może ona odnajdzie kolejne sidła. Odeszła od okna pozostawiając je otwarte i wydobyła z szafy swój ukochany strój do jazdy konnej – czarny kapelusz, czarną spódnicę i czarną bluzkę. Umyła twarz w misce i ubrała się cały czas nasłuchując, czy nie słyszy strzałów od strony lasu. Jednak docierał do niej tylko delikatny szum wiatru i śpiewy budzących się ptaków. Zeszła na dół uważając, by nie trafić na ojca. Zatrzymała się u dołu schodów. Słysząc szum wody i stukanie kubków w kuchni, odetchnęła z ulgą. Ostrożnie sięgnęła ręką w stronę szafki, gdzie stały strzelby. Patrząc uważnie na wejście do kuchni szybkim ruchem chwyciła trzecią strzelbę od prawej. Przejechała powoli palcem po srebrnej literze „C”, wybitej na broni. Spojrzała na kuchnię. Oddychając z ulgą ujęła strzelbę pewnie pod ramię i z wysiłkiem odciągnęła kurek. Jeszcze raz spojrzała na kuchnię. Szybkim krokiem ruszyła do drzwi. Odcinek do stajni przebiegła najszybciej, jak mogła. Jej ziemia była jej odpowiedzialnością. Także jej. Musiała ją chronić. Osiodłała swojego konia – klacz maści tarantowatej, siwą w drobne, kasztanowate kropeczki. Dostała ją w prezencie od ojca i czuła z nią sporą więź. Wiedziała, że musi odpocząć. Konia dosiada dopiero pod lasem, ale od tamtego miejsca pędziła galopem. Uwielbiała, kiedy światło przelewające się przez drzewa powoduje migotanie w jej oczach. Jednak jej wzrok szybko się od tego męczył. Dostrzegła z daleka niewyraźny blask, jakby słońce padało na lustro. Uśmiechnęła się. Zwolniła. Chwilę później wyjechała na jasną, słoneczną polanę, którą przecinał strumień. Kilka metrów dalej rozpoczynał się gęsty i ciemny las sosnowy.
- Prr, Carrie! – zawołała zatrzymując konia. Zeskoczyła z jego grzbietu i powoli podeszła do wody. Zanurzyła palce w krystalicznej, przejrzystej toni. Tyle razy przyjeżdżała tu zbierać myśli. Tata pokazał jej to miejsce, gdy miała siedem lat. Była wówczas zachwycona tym odkryciem, grali w piłkę za strumieniem do późna w nocy. To od tej pory ojciec stał się weselszy. Wspomnienia tamtego dnia nierzadko przynosiły jej ulgę. Teraz również poczuła się spokojna. Od tego miejsca zaczynała własne działania. W tej samej chwili usłyszała niespokojne parskanie i kopnięcie w ziemię. Wstała i podeszła do swojego konia. Chwyciła go za pysk i szepnęła łagodnie:
- Co się stało?
Klacz machnęła łbem w kierunku sosnowego lasu parskając nerwowo. Elizabeth podążyła wzrokiem za wzrokiem konia. Gdy dostrzegła to, co widział, zadrżała.
- Kto to jest…? – jęknęła ledwo słyszalnym głosem.
Na skraju sosnowego lasu stał chłopak, może siedemnastoletni, o wyraźnie śniadej skórze i głęboko czarnych włosach, ubrany w kurtkę koloru piaskowego, ozdobioną frędzelkami i mokasyny. Oskrobywał wielkim nożem koniec indiańskiego łuku, jednak tylko przez krótką chwilę. Elizabeth dostrzegła, że u jego stóp leży strzelba. Tymczasem chłopak schował nóż do skórzanej pochwy zawieszonej u pasa i sięgnął po strzałę. Elizabeth bardzo zaskoczył cel, do którego strzelał. Na pniu powalonego przez wichurę lata temu drzewa dostrzegła ustawione kawałki drewna wyglądające, jak pocięta, gruba gałąź. Chłopak łagodnie i płynnie obrócił się w kierunku celu. Wypuścił strzałę, która przecięła powietrze z nienaturalną szybkością i wbiła się w sam środek kawałka drewna na pniu. To samo stało się z pozostałymi czterema. Chłopak uśmiechnął się z wyższością, patrząc na cel, po czym odrzucił łuk i skierował się w stronę lasu. Elizabeth dostrzegła, że nachylił się i rozgarnął ściółkę. Wydobył spod niej linę, wyraźnie związaną w pętlę, obejrzał dokładnie i ponownie zasłonił igłami i ziemią.
- Czy to on poluje na naszej ziemi…? – szepnęła niepewnie Elizabeth.
Tymczasem chłopak zatrzymał się i dobrą chwilę patrzył w górę. Uśmiechnął się i podążył w stronę pnia. Wydobył zza niego kilka prostych gałęzi. Elizabeth wiedziała, że skoro chce zrobić więcej strzał, zostanie tutaj dłużej. Wiedziała też, że jeśli uniesie wzrok, zobaczy ją bez problemu. Najszybciej, jak mogła wsiadła na konia i pogalopowała w kierunku domu.

Była już ósma, jeśli patrzeć na słońce. Poranny chłód wciąż nie ustąpił. Elizabeth po powrocie cały czas pomagała matce w przygotowywaniu śniadania. Sama zjadła tylko porcję jajecznicy i natychmiast pobiegła umyć swój talerz i sztućce. Teraz wolnym, ciężkim krokiem weszła do stajni i usiadła na stołku, obok boksu swojego konia. Klacz odwróciła do niej głowę i zaczęła delikatnie skubać jej włosy. Elizabeth westchnęła ciężko i pogłaskała ją po pysku.
- No, i co ja mam zrobić, Carrie…? Nie wiem, czy powiedzieć ojcu o tym, co widziałam… Nie wiem też, czy może nie powinnam sama go zabić… On jest chyba bardzo dobrym strzelcem. Dlaczego Bóg stawia przede mną takie wyzwania…? – ukryła twarz w ramionach. – Co ja mam zrobić, Carrie…?
Klacz musnęła pyskiem jej rękę. Elizabeth uniosła głowę. Zobaczyła, że koń machnął łbem w kierunku drzwi do stajni. Popatrzyła na nie, potem na konia.
- Mam tam pojechać, Carrie…? – zapytała.

Chwilę później gnała już w kierunku potoku. Migotanie cieni między drzewami sprawiało, że prawie nie widziała drogi, ale nie straciła przez to orientacji. Gdy już dostrzegła blask słońca, padającego na wodę, usłyszała strzał. Zatrzymała konia i z przerażeniem czekała, czy nie słyszy odgłosu walki, lub upadającego ciała. Jednak długo nie rozlegał się nawet szmer. Popędziła konia. Rzadko przekraczała konno strumyk, ale tym razem nie miała wyjścia. Gdy wjechała na polanę zobaczyła, że ten chłopak wyplątuje z sideł martwego zająca. W ręku trzymał strzelbę, ale był jakoś dziwnie smutny. Nie odjechał przez dwie godziny. Elizabeth zatrzymała się pod lasem. Odwróciła się nieznacznie zsiadając z konia, jednak cały czas na niego patrzyła. Serce waliło jej ze strachu.
- Spokojnie, panienko. Szybko go zabiłem. Nic wielkiego się nie stało. Nie cierpiał – usłyszała. Chłopak stał do niej plecami. Delikatnie zeskoczyła na ziemię.
- Kto nie cierpiał? – zapytała.
Chłopak uklęknął obok sideł. Szarpnął je z całej siły, aż się zerwały.
- Zając – westchnął. – Jeżeli już mam niszczyć naturę, jak blade twarze, nie chcę, żeby znała mnie, jako okrutnego oprawcę.
- Nie jesteś Indianinem – Elizabeth patrzyła z obawą na każdy jego ruch.
- Mój ojciec był Szoszonem. Ale kobiety postanowił, że w drodze wyjątku przyjmą moją matkę do siebie. Rada plemienna nie miała nic do gadania – chłopak zaśmiał się sucho. – Po jej śmierci odszedłem do miasta. Szoszoni zwą mnie Czerwony Byk, a biali John Chipsey. Heh, nie rozumiem dlaczego ja panience to mówię... – chłopak zajął się rozwiązywaniem supła na linie.
- Ja też nie wiem – westchnęła Elizabeth. – Ale wiem, że zabierzesz te sidła i wyniesiesz się stąd. To jest moja ziemia.
- Twoja? – chłopak uniósł głowę. – To tereny Szoszonów…
- Masz przestarzałe informacje – Elizabeth sięgnęła do siodła po strzelbę. Ku jej zdziwieniu chłopak nawet się nie ruszył.
- Chcesz mnie zabić? – zapytał.
- Jeśli będę musiała. Bóg rozumie ludzi, którzy bronią tego, co im dał – Elizabeth spokojnie wycelowała w jego głowę, prosto w punkt pomiędzy oczami.
- Strzelisz do mnie... jak do kaczki?! – chłopak wytrzeszczył oczy.
- Wynoś się – warknęła Elizabeth. Nie rozumiała, jakie obawy dotąd ją nawiedzały. Przecież nie działo się nic złego…
- Nie radzę ci…- chłopak delikatnie dotknął ręką swojej strzelby.
Elizabeth westchnęła i na ułamek sekundy zsunęła cel z jego czoła, by trafić w kawałek drewna, wciąż stojący na pniu. Na ten odgłos chłopak odwrócił się. Zobaczył, że jeden z jego celów spada z pnia na ziemię.
- Nie jest ci za ciężko z tą strzelbą, panienko…? – zapytał niepewnie. – Bez obaw… - Elizabeth opuściła strzelbę. Chłopak wstał ostrożnie. – Mój ojciec uczył mnie posługiwać się bronią. On jest właścicielem tej ziemi.
- Twój ojciec? – chłopak nerwowo przygładził kurtkę.
- Adam Cartwright. Jest pełnoprawnym właścicielem jednej trzeciej naszej ziemi – Elizabeth na wszelki wypadek przycisnęła palcem spust. Jednak ten nieznajomy miał rację – ta broń była ciężka.
Tymczasem chłopak popatrzył na nią ze zszokowaną miną. Przez długi czas mierzył ją spojrzeniem.
- Ach! – prychnął z pewną dozą nieprzyjemnego uczucia. – To panienka pochodzi z tego wielkiego rodu Cartwrightów, czujących się właścicielami całej Nevady?
- Tylko tej części Nevady – westchnęła Elizabeth, odwracając głowę z pogardą. – A pan właśnie w tej części poluje.
- Ostry masz język, księżniczko Nevady – chłopak opuścił ramiona z rezygnacją. – Ale w porządku. Zaraz zabiorę sidła – zrezygnowanym krokiem skierował się w stronę lasu.
Elizabeth stała wciąż w tym samym miejscu i nie spuszczała z niego wzroku. Nie wiedziała czy mu wierzyć, czy nie. Ale wiedziała, że przynajmniej częściowo rozwiązała sprawę sideł – dała mu do zrozumienia, że nie poluje u siebie. I pierwszy raz obroniła sama swojej ziemi. Miała rację – Bóg pomaga tym, którzy chcą chronić tego, co im dał.
- Dobrze, panienko? – usłyszała z lasu.
- O tym przekonam się za kilka dni – westchnęła z rezygnacją. Tak bardzo na nią patrzył, że zaczęła czuć się głupio ubrana w ten czarny strój. A teraz była za to wściekła na siebie…


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Domi




Dołączył: 23 Kwi 2017
Posty: 913
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hökendorf Pommern :)

PostWysłany: Śro 14:33, 17 Mar 2021    Temat postu:

R. 3.

Nowoprzybyły.

Sponad lasów, otaczających żółty domek, przebiło się już złociste światło słoneczne, rozjaśniając błękit nieba do chłodnej, głębokiej, jasnej barwy. Zdać się mogło, że chłód nieba jest wyczuwalny tuż przy ziemi. Nie było wiatru, ale wyraźnie dało się czuć zimno, przejmujące do szpiku kości, jednak naprawdę orzeźwiające. Tej nocy na tym skrawku ziemi mało kto spał. Ulotne piękno tego poranka było najlepszym lekiem na wyczerpane serca. Dzieci już jakiś czas wcześniej pobiegły się bawić, gdyż Mała Sophie powiedziała, że skoro całą noc nie spała czekając na tatę, nie pójdzie spać, kiedy on wrócił. Mama pozwoliła im biec się bawić, będąc niemal zupełnie pewnym, że koło południa oboje i tak zasną, czy będą tego chcieli, czy nie. Podejrzewała również, że jej mąż zaśnie, jednak do końca nie miała pewności kiedy. Z łagodnym uśmiechem pozwoliła mu zabrać się za pracę, którą rozpoczął już przed wyjazdem na spęd. Sama udała się do kuchni, by przygotować śniadanie, jednak co jakiś czas zerkała przez okno na tyły domu. Choć mąż nie wyglądał na zmęczonego, ona czuła, że udaje. Był w tej chwili dzieckiem, które chciało zachować swoją dumę. Zachichotała delikatnie widząc, że przygotowuje narzędzia. Od teraz musiała go pilnować.

Joe ostrożnie ułożył narzędzia na pniu do rąbania drzewa. Następnie oparł się o niego rękami i uniósł delikatnie głowę, by rozejrzeć się po pustej przestrzeni otaczającej jego domek. Poranne słońce przeciskało się przez liście i grało na wodach potoku, wyglądających, jak ułożone z drobnych drżących kryształków. Poranny chłód natychmiast ulżył jego zmęczeniu. Uśmiechnął się delikatnie, unosząc wyżej prawy kącik ust. Teraz mógł już pracować. Niedawno postanowił zbudować sobie warsztat z prawdziwego zdarzenia. Miał w planach pokazać go ojcu, gdy ten wróci. Od tej chwili musiał się więc sprężać. Spęd zajął mu dużo czasu a czekała na niego jeszcze połowa pracy. Z niewymownym bólem i wyczerpaniem popatrzył w kierunku obskurnej szopy, która szpeciła tylną ścianę domu. Zbił ją naprędce trzy lata temu, by mieć gdzie trzymać narzędzia i nie musieć jeździć tak często do Ponderosy po zapasy. Przez ekscesy Małej Sophie nie znajdował nigdy czasu, żeby ją rozebrać. Ale, kiedy zbuduje warsztat szopa nie będzie mu już potrzebna. Poza tym czuł, że denerwowała Alice. A sprawianie jej przykrości było ostatnią rzeczą, której chciał. Z udręczonym wyrazem twarzy podszedł do szopy i odczepił z wystającej deski swoją kurtkę, koszulę i kapelusz, zawieszone tam przez siebie chwilę wcześniej. Rozłożył je jedne na drugich na trawie, dość daleko, od swojego stanowiska pracy. Najpierw kurtkę, potem koszulę a na wierzchu kapelusz. Uniósł wzrok na chmury, które łagodnie płynęły po niebie. Przypominały mu bielusieńkie piórka u podstawy pokryte złotem. Wygładził koszulę, wstał z klęczek i ponownie podążył w kierunku szopy. Przejechał dłonią po włosach, nabrał powietrza w usta i wypuścił je z ciężkim westchnieniem. Otworzył zardzewiałą zasuwkę, którą zrobił ze starego zamka od drzwi. Potem zabrał się za wydobywanie świeżych desek z wnętrza szopy. Musiał samodzielnie je oheblować, by dziecko nie wbiło sobie drzazgi…

Łagodna mgiełka unosząca się w porze świtu nad lasami i polaną, skrystalizowała się już na trawach i liściach. Opadała, przynosząc spod nieba jeszcze większy chłód. Joe przeciągnął hebel wzdłuż trzeciej deski, powoli czyniąc z nierównej i kłującej gładką i czystą powierzchnię. Czuł, że te uciążliwe krople rosy osiadają na jego włosach i skórze, westchnął i mruknął, że przynajmniej się nie męczy przy takiej aurze. Podniósł się znad deski, podrzucił w ręku narzędzie i uśmiechnął niewyraźnie, tworząc z ust prostą kreseczkę. Kiedy cała ta woda spłynie z nieba, nastanie bardzo gorący dzień. Strząsnął z siebie rosę, jak piesek. Zadrżał i wypuścił powietrze. Miał zamiar jeszcze zetrzeć wodę z twarzy, ale, gdy przyłożył wierzch dłoni do czoła, dostrzegł przebijającą się przez światło za potokiem małą, brązowa kropeczkę, która zbliżała się w zastraszającym tempie, stając większa i większa… Joe odchylił się do tyłu, uśmiechając radośnie, ale i z lekkim triumfem. Gdy kropeczka przekroczyła potok, jasnym stało się, iż był to mieszkaniec tego domu – jego malutki syn, którego Alice uważała za najpiękniejsze dziecko płci męskiej w okolicy. Według Bena, Joe wyglądał prawie tak samo w tym wieku, jednak i on uznawał Małą Sophie za prawdziwą kopie taty. Jessie Cartwright był szczuplutkim i drobniutkim chłopcem o wyglądzie dziewczynki. Jego mięciutkie, ciemne loki układały się na główce w ten sposób, że wyglądał, jakby cały czas był w futrzanej czapce. Były też na tyle gęste, by prawie zupełnie zasłonić lekko, zdaniem Joe, odstające uszka, odziedziczone, również zdaniem Joe po wujku Charlie’m, którego Alice nigdy w życiu nie widziała. Maluszek miał też błyszczące ciemne oczy, oczy matki, w których malowało się jej zdecydowanie i odwaga. Mimo, że był w zasadzie mniejszy od rówieśników potrafił walczyć z innymi chłopcami o swoje. Zwykle udawało mu się wygrać. Ale przed jednym nie umiał się obronić…
Gdy chłopczyk dobiegł prawie do domu i zaczął wołać piskliwym głosikiem „Tatusiu!”, Joe uniósł się z miejsca. Nie zdążył jednak zareagować, nim maluch znalazł się jeszcze bliżej i potknął o jego kapelusz leżący na ziemi, gwałtownie poleciał do przodu, zaplątując się następnie w koszulę, której rękawy omotały mu głowę, gdy próbował wstać. Zdezorientowane dziecko zaczęło machać rękami i nogami, by jakoś się uwolnić, przez co owinęło się kurtką, jak kokonem i zaczęło dusić. Dopiero w tum momencie Joe dopadł do niego i delikatnie rozwinął z więzów. Gdy ujrzał już twarz syna zapytał łagodnym głosem:
- Wszystko w porządku?
- Tak, tato – wykrztusił Jessie, podnosząc się i strzepując z siebie ubrania. – Przeżyłem – uśmiechnął się delikatnie.
Ojciec odpowiedział mu uśmiechem, czując jednak w środku coś innego. Ale już nie musiał się martwić.
- Nie jest ci zimno...? – zapytał niepewnie Jessie, patrząc na niego uważnie. Joe wytrzeszczył oczy i zaskoczony spojrzał na siebie, potem na ubrania skotłowane na trawie.
- Nie… - wykrztusił niepewnie. Właściwie było mu zimno, jednak w taki sposób, który zbytnio nie doskwierał. – A ty czemu biegłeś? – zapytał licząc, że dziecko skoncentruje uwagę na swojej opowieści.
- tato – chłopiec skrzyżował ręce na piersiach i przybrał poważną minkę. – Czy mógłbyś coś zrobić z Patty i Nelly Nilson?
- Mam wyrzucić nasze sąsiadki? Myślałem, że bawią się z tobą, Jessie… - jęknął Joe. Jak dotąd był pewny, że jego syn lubi te dziewczynki. Patty i Nelly miały po jedenaście lat i były córkami Engelberta Nilsona, któremu Joe podarował dwa lata temu kawałek ziemi w zamian za uratowanie życia, gdy starał się zapobiec napadowi na dyliżans. Od jakiegoś pół roku mały Jessie często bawił się z tymi dziewczynkami i Joe był pewny, że je lubi. Cały czas zdawało mu się, że chętnie do nich biegał. Jednak…
- Bo bawią – Jessie zmroził ojca spojrzeniem. Tak samo chłodnym i zdecydowanym, jak oczy matki, gdy niegdyś patrzyła na ekscesy swojego brata. – Ale nie zachowują się sprawiedliwie. Ostatnio oszukują przy grach. To się zrobiło zaraz po… - chłopiec się skrzywił, jakby wspomniał coś obrzydliwego. – po tym, jak Patty wpadła do błota – westchnął.
- To była twoja wina? – Joe popatrzył na niego uważniej, niż do tej pory, tymczasem usiłując po omacku zebrać swoje ubrania.
- Nie moja. Sama się potknęła – mina chłopca z poważnej stawała się coraz bardziej niewinna i zasmucona. – Miałem nadzieję, że jak poleży w błocie, to przestanie, ale nie…
- Co miała przestać robić? – Joe składał swoje ubrania, nie odrywając jednak zdumionego wzroku od synka.
- Głaskać mnie po głowie. Obie to robią – teraz mina Jessiego wyglądała na kompletnie udręczoną. – Nelly powiedziała mi, że jestem śliczny. Nie chcę być śliczny, tylko przystojny! – jęknął.
Joe wytrzeszczył oczy i zastygł z rękawem od kurtki w ręku. Zrobiło mu się gorąco, gdyż naprawdę nie wiedział co ma powiedzieć dziecku. Na szczęście Jessie ciągnął dalej, ignorując minę ojca.
- A dzisiaj Patty powiedziała, że mnie kocha i, że się ze mną ożeni. A ja się nie chcę żenić, tatusiu! – chłopiec miał absolutnie smutną i przerażoną minkę. Nie miał już w spojrzeniu zasady, tylko bezgraniczną niewinność. – Próbowała mnie pocałować, ale ja uciekłem. Więcej tam nie pójdę!
- Porozmawiam z Patty. Obiecuję – westchnął Joe, chwytając syna za ramiona. – Ale nie masz się czego bać. Jeśli nie chcesz się z nią ożenić, nie zmusi cię do tego.
- Nie? – minka chłopca się rozjaśniła. – A jest szansa tato, żeby mi zapłaciła? Kiedy uciekałem i przechodziłem pod płotem uderzyłem się i podrapałem – odwrócił się, żeby pokazać rozdarty rękaw swojej koszulki. – Jak to się nazywa, tato? Wiem, że można, bo ten pan, który złamał rękę wujkowi Davida Sandersona zapłacił mu 50 dolarów…
- Odszkodowanie, Jessie – Joe wymówił to głośno i wyraźnie.
– Trudne słowo… - westchnął chłopiec. – Ale się nauczę. Chce 30 centów odkodowania – uśmiechnął się z całkowitą niewinnością.
- Chłopcy! – usłyszeli nad sobą. Obydwaj dostrzegli Alice, wychylającą się przez kuchenne okno, wyraźnie rozbawioną i pełną energii. – Zawołajcie Sophie. Zrobiłam śniadanie.

Pierwszy posiłek w ciągu dnia przebiegał w prawie zupełnie radosnej atmosferze, gdyż Joe cały czas podnosiło na duchu uczucie ulgi, a zimny poranek sprawił, że był trochę mniej śpiący. Gdy po wejściu do domu postanowił się ubrać i przypomniał sobie o tym, że zostawił rzeczy przed domem doszedł do wniosku, że nawet pięciu kłusowników nie zepsułoby jego szczęścia. Jessie też był szczęśliwy, gdyż nabrał pewności, że nie musi się żenić z Patty Nilson, jeśli tego nie chce. Nikt nie znał powodu radości Alice, jednak on był najprostszy – przez uchylone okno słyszała całą rozmowę ojca z synem. Wyłącznie Mała Sophie z naburmuszoną minką grzebała widelcem w talerzu, do nikogo się nie odzywając. Alice widząc, że to nie minie samo, jak zwykle, nachyliła się do córki i delikatnym gestem odgarnęła jej pasmo włosów z twarzy.
- Co się stało, kochanie? – zapytała łagodnym głosem.
- Wiesz mamusiu… Pocałowałam dzisiaj żabę – zaczęła Sophie z wyrazem niewymownego wyrzutu. – Ale nie chciała zamienić się w księcia tak, jak w bajce, którą mi wczoraj czytałaś, chociaż pocałowałam ją trzy razy. Coś chyba nie tak jest z tymi bajkami…
Na dźwięk tego wyznania Joe i Alice popatrzyli po sobie skonsternowani. Żadno z nich nie chciało burzyć dziecku świata marzeń, ale musieli w jakiś sposób wytłumaczyć mu, że całowanie płazów nie pomoże w zdobyciu księcia. Na szczęście Jessie przerwał ciszę:
- Pocałowałaś żabę… To obrzydliwe! – syknął. – Jeszcze bardziej, niż kiedy całowałaś Tommy’ego Granta, albo Stephena Cleva, albo Carla Clarsona, albo…
- Zazdrościsz! – pisnęła dziewczynka, przerywając bratu wyliczankę. – Tommy powiedział, że się ze mną ożeni. Nikomu wcześniej tego nie powiedział… A Stephen zerwał mi cały bukiet kwiatów. Jeden kwiatek mi nawet włożył we włosy i powiedział, że jestem piękna… A Carl biega prawie tak szybko, jak ja. Jesteśmy najlepsi w okolicy. I pomaga mi zbierać jajka, bo świetnie chodzi po drzewach… A Jonah ma już scyzoryk. Wyrył na drzewie nasze imiona. Chodzi już do szkoły i bardzo dobrze pisze…
Joe już w połowie wywodu córeczki spuścił głowę, robiąc się purpurowy, niczym szaty królewskie. Chciał uniknąć wymownego spojrzenia małżonki, mówiącego na sto procent, iż wie po kim akurat Mała Sophie odziedziczyła, akurat tę cechę. Z opowieści już, ale wie. Mieszkając w tak bliskiej odległości od braci, zwłaszcza Adama, Joe nie mógł oszukać jej, że wzięła to po krewnym. Chociaż słuchając słów córeczki miałby na to ochotę…
Było już około wpół do dwunastej, słońce świeciło tak mocno i jasno, że wydawało się, jakby chciało oślepić a potem upiec, tych, którzy nieopatrznie wyszli z domu. Jessie Cartwright poprawił kapelusz i zatrzymał się na ścieżce. Szedł właśnie droga, wzdłuż której budowało się maleńkie osiedle nowoprzybyłych, których jednak już w większości znał. Wyszedł niedawno ze sklepu i czuł się praktycznie zupełnie spokojny. Nie rozumiał dlaczego w niecałe pół godziny po śniadaniu tata i Sophie zasnęli, jak kamienie a jemu z mamą do tej pory zupełnie się nie chce spać. Sięgnął powoli do niewielkiej, białej torebki, którą trzymał w rączce, wydobył z niej lukrecję i z wysiłkiem odgryzł kawałek cierpkiego, ciągnącego smakołyku. Chciał pójść dalej, omijając podwórko szkolne, jednak właśnie z tamtej strony usłyszał podejrzane odgłosy. Nie wykonał nawet kroku, nim dotarły do niego gwizdy, śmiechy i szamotanina. Zmrużył oczy, by móc dojrzeć przez słońce źródło dźwięków. Ku jego ogromnemu zdziwieniu dostrzegł zbiegowisko właśnie na szkolnym podwórku. Nie rozumiał co mówią, ponieważ za bardzo się śmiali, ale teraz wyraźnie rozpoznał grupkę pięciu chłopców stojących w zwartym kręgu i wykonujących niepokojące ruchy. Czterech z nich wyglądało na niewiele starszych od Jessiego, ale piąty, wysoki chłopak miał na oko dwanaście lat. Na jego widok Jessie zagryzł zęby. Dobrze znał cała piątkę, ale jego obecność oznaczała kłopoty. Wiedział, że teraz musi coś zrobić. Wyrzucił torebkę i puścił się biegiem w stronę szkoły, nie odrywając wzroku od zbiegowiska. Gdy już go prawie dosięgnął usłyszał głuchy odgłos uderzenia i jeszcze głośniejszy śmiech.
- Tylko nie to! – syknął i przyśpieszył. Jednym susem dopadł do grupki, wczepił się paznokciami w koszulę tego dużego chłopaka i z całej siły szarpnął go w tył. – Co wy robicie?! – wrzasnął.
- Nie twoja sprawa, Cartwright! – odkrzyknął tamten. Jessie nie ruszył się jednak, tylko zerknął za plecy chłopaka. Ledwo dosięgał jego ramienia, więc nie mógł dobrze zobaczyć tego, co jest przed nim. Dostrzegł jednak, że coś bardzo drobnego leży na ziemi, otoczone tą grupką. Miał powody sądzić, że to człowiek, ale także, ze go nie znał.
- No chyba moja! – wrzasnął zdenerwowany. Dwunastolatek podskoczył w górę.
- Ale… - twarz chłopaka przybrała skruszoną minę. – On jest obcy. To… - zaczął.
- Zostaw! – warknął Jessie. W jego głosie dało się słyszeć zdecydowanie a w jego płomiennych oczach drżała taka siła, że nie wiadomo już było, czy spojrzenie owe należy do dziedzictwa jego matki, czy ojca. Jeszcze raz szarpnął tego dużego. Ci chłopcy wiedzieli, że ma sześć lat. Ale on wiedział, że zaraz odejdą. Rozumiał, że to działało. Tylko nie wiedział czemu.
- Chodźcie – westchnął dwunastolatek. Szarpnął się, by wyrwać Jessiemu, potem machnął ręką na resztę i ruszył w stronę drogi. Cała czwórka podążyła za nim. Gdy odeszli, Jessie dostrzegł tego, kto padł ich ofiarą. Na ziemi leżał, wspierając się na chudziutkich rączkach drobniutki, wielkooki chłopiec o delikatnej twarzyczce i puszystych, ciemnych włoskach. Patrzył na niego z mieszaniną obawy i niedowierzania. Wyglądał, jak wystraszona sarenka, którą ktoś wyciągnął z sideł. Jessie nie mógł pojąć jak ktoś tak dorosły, jak tamci mógł dokuczyć a co dopiero uderzyć kogoś tak małego. Wiedział, że teraz musi mu pomóc.
Chłopiec uniósł na niego oczy, które były teraz tak wielkie, że zajmowały jakieś 70% jego twarzy.
- Hej – Jessie uśmiechnął się najszerzej i najcieplej, jak umiał, jednak wyglądało to, jakby nabroił i czuł się winny.
- He-hej… - wyjąkał chłopiec.
- Wstawaj – Jessie wyciągnął rękę do niego, nie przestając się uśmiechać.
Chłopiec jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy, skulił się i zaczął drżeć. Długo się wachał, nim wreszcie podał rączkę Jessiemu.
- Jak się nazywasz? – zapytał Jessie. – Ja jestem Jessie Cartwright.
- Sa-sam Gartner – wykrztusił chłopiec, z całej siły starając się otrzepać swoje ubranie z piasku.
- Ile masz lat? – Jessie przysunął się i zaczął mu w tym pomagać. Dobrze rozumiał, że Sam się boi. – Ja mam sześć.
- Ja też – chłopiec w tej chwili niepewnie się uśmiechnął.
Jessie drgnął i przyjrzał mu się uważnie. Na pierwszy rzut oka był pewny, że Sam jest od niego jakieś półtora roku młodszy. Ale wspominając, jak sam czuł się, gdy zrozumiał, że jest najmniejszy z rówieśników, nie powiedział mu, co myślał. Chłopiec tymczasem z niepokojem odwrócił się i spojrzał na drogę.
- Nie martw się – Jessie podszedł do niego i lekko pociągnął za szelki w swoim kierunku. – Oni nie wrócą.
- Bali się ciebie – Sam uśmiechnął się niepewnie, tym razem bardziej szczerze, niż poprzednio.
- Bo się boją – westchnął Jessie. – Ci chłopcy mieszkają u nas. Ich tatusiowie pracują u mojego.
- Macie pracowników? – buźka chłopca lekko zbladła.
Jessie roześmiał się i zaczął strzepywać mu piasek z włosów. Gdy Sam poczuł dotyk, podskoczył lekko i chwycił rączkami, ręce Jessiego.
- Wiesz… moja siostra mówi, że jesteśmy bogaci. Mówi, że kiedyś nasz dziadek mógłby być, jak król. A ona… - zamyślił się, bo zgubił słowo. Na szczęście Sam odezwał się prawie natychmiast:
- W każdej bajce rozkaz króla trzeba spełnić. Nawet tacy niegrzeczni i duzi chłopcy muszą. Rozumiem czemu oni uciekli. Ale czemu ty mi pomagasz…?
- Widziałem, że masz kłopoty. Tata mówi, że nie wolno iść sobie dalej, kiedy ktoś ma kłopoty, tylko mu pomóc – Jessie szarpnął jeszcze raz chłopca za włosy, by już zupełnie pozbyć się piasku. – Ale co zrobiłeś, że się tak zdenerwowali?
- Przechodziłem – Sam uśmiechnął się słabo. – Wiem, że nie powinienem. Niedawno przyjechaliśmy. Powinienem być w domu. Muszę iść – drżąc ruszył za szkołę.
- Zaczekaj! – Jessie dogonił go i złapał za ramię. – Odprowadzę cię. Powiedz…
Sam popatrzył na niego smutnym wzrokiem. Dopiero Jessie dostrzegł, że jego oczy są barwy intensywnej zieleni. Ciemniejszej i głębszej, niż oczy Sophie. O wiele ciemniejszej…
- O co chodzi? Chciałem cię tylko zapytać co złego zrobiłeś… - wykrztusił Jessie. Poczuł się trochę skrępowany pod wpływem spojrzenia tych oczu. Tak, jakby Sam był z innego świata.
- Nic złego. Tak jest wszędzie. Już trzeci raz się przeprowadziliśmy, ale zawsze tak jest – odpowiedział mu chłopiec, jednak bardzo cicho i smutno.
- Ale dlaczego? – Jessie postanowił patrzeć mu w oczy. Nie bał się ich – to pewne.
- Jesteśmy inni. Tak mówi tata i moja siostra – chłopczyk wyglądał, jakby zamyślił się na chwilę. – I tata powiedział, że wyjedziemy, jeśli bardzo będą nam dokuczać.
- Mój tata mówi, że wszyscy są inni. I, że ludzie się różnią od siebie, bo świat jest tak zrobiony – Jessie też na chwilę się zamyślił. Po chwili uniósł główkę. – To tak, jakbym miał dokuczać wszystkim a oni sobie, bo nie są jednakowi – powiedział. – Cartwright ci mówi, że to nie ma sensu – uśmiechnął się znów, tym razem najłagodniej, jak umiał. – Musieliście coś zrobić.
- Nie... wiesz… mieszkam za szkołą… musimy iść – Sam znowu ruszył przed siebie. Jessie zaś nie ruszył się z miejsca. Nie potrafił zrozumieć tego wszystkiego.
- Pójdę z tobą! – zawołał i dopiero pobiegł za Samem.
- Dziękuję, Cartwright – chłopczyk spuścił głowę.
- Pomogłem ci, więc jesteś moim przyjacielem. Nie wrócą, ale pójdę z tobą. Bałeś się? – Jessie zrównał się z Samem.
- Nie – chłopiec uśmiechnął się słabo. – Ja się już nie boję… Bałem się przedtem…
- Ja bym się bał… - westchnął Jessie. – Jakby tacy dorośli i zupełnie obcy mnie uderzyli. Gdyby nie to, że jestem Cartwrightem, nie miałbym szans…
- Jesteś dumny z bycia Cartwrightem… - Sam na moment skupił się na chmurach. – A ja chciałbym być dumny z bycia Gartnerem.
- Nie jesteś? – Jessie spojrzał na niego wielkimi oczami.
- Nie mogę. Tata nie jest dumny. Ani mama, ani siostra… to i ja nie mogę – Sam znowu spuścił główkę zasmucony.
Jessie chciał go łagodnie pocieszyć, ale właśnie w tym momencie stanęli na wąziutkiej ścieżce, wiodącej w dół pagórka. Na jej końcu znajdował się maleńki domek, zbity z nieoheblowanych i niemalowanych desek, jednak sprawiający miłe wrażenie. Proste okiennice otwarte miał szeroko, Jessie dostrzegł w nich spierające się z prostotą całości koronkowe firanki. Za domkiem rozpoczynał się pas drzew, ciemnozielona głębia ich igieł, czy liści, nie odpychała, ale czyniła dom przytulniejszym. Jessie skojarzył, że dzięki tym drzewom mają cień w podwórku. Ostatnie z tych drzew nie miało igieł, ale liście i ono rozpoczynało ciągnącą się w nieskończoność łąkę. Właśnie za nim Jessie dostrzegł jakiś cień, ale nie zdążył mu się przyjrzeć…
- To jest mój dom. Może nikogo nie ma… Jakby nie było, zapraszam cię, Cartwright – Sam chwycił go za ramię i uśmiechnął się. Jessie dostrzegł, że robi to szczerze. Pomyślał, iż to dlatego, że znalazł się na swojej ziemi. Tylko…
- Cartwright? – obrócił się do Sama lekko zdziwiony.
- Wiesz… tata mówi po nazwisku do swoich przyjaciół… - zaczął chłopiec czerwieniąc się.
- Więc jednak ma przyjaciół? – Jessie pomyślał, że nie do końca rozumie nowego kolegę.
- Trzech – Sam przewrócił oczami. – Kiedy zapytałem dlaczego tak mówi powiedział, że tak mówią dorośli. A ja chcę być dorosły.
- Ja też… - westchnął Jessie. – Mógłbym wyjechać na spęd, jak tata. No i nosić rewolwer – jego buźka rozjaśniła się jeszcze bardziej. – Chciałbym. Szybko już strzelam…
Sam wytrzeszczył oczy i chciał odwrócić się do Jessiego, kiedy nagle obydwaj usłyszeli przeciągły, piskliwy wrzask od strony ostatniego z drzew przed łąką:
- Samuel Gartner! Możesz mi coś wytłumaczyć?!
Jessie dostrzegł, że jego przyjaciel truchleje. Podążył swoim wzrokiem za jego i dostrzegł stojącą pod drzewem, drobniutką, bosą dziewczynkę w białej zwiewnej sukience. Była tak chudziutka, jak Sam i miała identyczne, przerażające oczy. Tylko w tych jej widział ledwie przytłumiony smutek a bardzo wyraźną złość.
- To moja siostra, Abigail… myślałem, że poszła z mamą po zakupy – jęknął Sam. – Uciekaj, ona jest gorsza od taty. Ma dwanaście lat, więc prowadzi dom, kiedy go nie ma.
- Czemu mam uciekać? – Jessie popatrzył zdziwiony na nią i na Sama.
- Idź! – Sam pchnął go mocno w kierunku ścieżki.
- Samuel Gartner! Ile razy mam ci powtarzać, że nie wolno ci rozmawiać z obcymi?! – dziewczynka podbiegła do Sama, schwyciła go z całej siły za ramię i szarpnęła w swoją stronę. – Złoję ci skórę!
Jessie dostrzegł, że Sam zaczyna płakać. Odsunął się dwa kroki. Ledwo złapał równowagę, gdy on go pchnął.
- On mnie uratował, Abbie… chciałem obejrzeć szkołę i złapało mnie pod nią… było ich… tylu… - chłopiec wyciągnął rączkę, pokazując pięć palców. Abigail spojrzała na niego, potem na Jessiego, który zadrżał pod wpływem jej wściekłych oczu.
- Chcesz mi powiedzieć, że taki gówniarz obronił cię przed pięcioma wściekłymi nastolatkami? – ścisnęła go mocniej za ramię. I nie rycz. Co z ciebie będzie za głowa rodziny. Do domu! – chciała pociągnąć go w kierunku podwórka.
- Oni pracują u mojego taty! Boją się jego to i mnie! Nic mu nie zrobiłem! Chcę być jego przyjacielem! – wrzasnął Jessie.
Na dźwięk słowa „przyjacielem”, Abigail odwróciła się gwałtownie. Puściła Sama, który odskoczył, kucnął i zaczął rozcierać rękę.
- Jesteś Cartwright? – zapytała. – Co wam do nas? Nie szkoda, ci czasu? Wy panujecie nad Nevadą a my jesteśmy zawsze pod nogami innych. Jak ta puszka na ulicy, albo gałązka na drodze. Każdy może ją kopnąć, złamać i nic mu za to nie zrobią. Takie jest życie, więc odczep się. za wysoki progi – odwróciła się i chciała odejść.
- Tata mówi, że nie mamy całej Nevady. A jeśli ktoś ma kłopoty trzeba mu pomóc. Jeśli tata, wujkowie, czy dziadek komuś pomogli, zostawali jego przyjacielem. A mama mówiła, że trzeba dawać szansę. Tata wtedy powiedział, że… hmm… chyba, „to kim jesteśmy zależy od nas samych”. Powiedział, że zrozumiem o co chodzi, jak będę dorosły. Ty jesteś dorosła, to pewnie będziesz wiedziała co to znaczy to, co powiedział. Ja wiem tyle, że nie jesteście od nas gorsi, to ludzie są głupi, jak wam dokuczają – Jessie zatrzymał się. Poczuł się dumny z tego, co powiedział. Czuł, że zabrzmiało dorośle.
- Dobrze Nie waż się nic zrobić mojemu bratu. Teraz idę do domu. Dostanie tylko za szwendanie się po mieście. Macie pięć minut – Abigail ruszyła przed siebie, nie odwracając się.
- Gartner – Jessie podszedł do chłopca i podał mu rękę. Lekko seplenił jego nazwisko, ale uznał, że to nie ma znaczenia, jeśli mówi, jak dorosły. Sam tym razem bez wahania podał mu rączkę. – W sobotę u wujka w domu robią potańcówkę. Idziemy z Davidem Sandersem schować się pod okno i popatrzeć. Pójdziesz też?
- W sobotę nie mogę… - chłopiec popatrzył na niego ze smutkiem, ale w jego oczach Jessie dostrzegł też przerażenie, które wyraźnie Sam próbował ukryć. – Mam dużo pracy w tę sobotę. No i Abbie będzie mnie pilnować… - wyjąkał ze smutkiem.
- Może uda ci się wymknąć… Mój przyjaciel też się wymyka. Sam użył kiedyś takiego słowa i mi się podoba. To jedyny chłopak z sąsiedztwa, którego moja siostra nie całuje – Jessie wybuchnął śmiechem.
Sam uśmiechnął się lekko, ale wciąż zerkał z obawą na okno. Przestał dopiero, gdy jedna z firanek gwałtownie się zasunęła a jakiś cień pojawił się w głębi pokoju.
- Gartner? Twoja siostra będzie chodzić do szkoły z Liz… - zaczął Jessie niepewnie.
- Abbie nie będzie chodzić do szkoły. Dla jej dobra. Tata tak powiedział. Mama była nauczycielką, kiedy mieszkała w Europie. Nauczy ją wszystkiego – Sam popatrzył na niego z bardzo poważną minką. – A kto to jest Liz?
- Moja siostra stryjeczna. Mieszkamy prawie razem. To u niej ma być ta potańcówka – zaśmiał się Jessie, licząc, że swoim uśmiechem rozbawi Sama.
- Cartwright… - chłopiec trącił go lekko. – Chyba musisz iść… - wykrztusił.
Jessie popatrzył na niego, ale po chwili uśmiechnął się promiennie. Zdążył postawić tylko krok w stronę drogi, gdy z domu dał się słyszeć piskliwy wrzask Abigail:
- Samuelu Gartner! Pięć minut minęło!
- Idź! – Sam obejrzał się przerażony.
- To pa, pa. Jeśli nie uda ci się przyjść w sobotę, spotkamy się w niedzielę, przy kościele. Poznam cię z Davidem Sandersem. Będzie nas trzech. To cześc, Gartner! – Jessie zachichotał i popędził drogą. Wbrew pozorom bardzo się cieszył, że poznał tak tajemniczą i miłą osobę, jak Sam Gartner. Cieszył się też, że spotkał jego siostrę. Nawet, jeśli była niemiła, była piękna. Kiedy doszedł już do ścieżki usłyszał jej wściekły głos:
- Pamiętaj! Za to, że nie powiem ojcu, jutro za mnie pracujesz!
Zaśmiał się, przebiegł ścieżkę i skręcił za szkołę. Wiedział, że opowie rodzinie to wszystko. Nie mógł przecież trzymać w sekrecie faktu, że się zaprzyjaźnił. Ale jakąś minutę później postanowił, że przedstawi im Sama dopiero w niedzielę w ramach niespodzianki. On sam wie, że zachował się jak mężczyzna…

- No i Gartner ma jeszcze starszą siostrę. Jest prawie taka duża, jak Liz. I jest naprawdę ładna. Sam powiedział, że nazywa się Abigail, ale mówił do niej Abbie. A ona na niego Samuel. Nie rozumiem czemu… I była bardzo niemiła. Nakrzyczała na mnie i prawie uderzyła Gartnera. Ale powiedziałem, że chcę być jego przyjacielem, to go puściła. Ona też mówiła, że im dokuczają. I, że jeśli ktoś złamie gałązkę, nie pójdzie do więzienia. Poznała kim jestem i mówiła, że nie powinienem mieć czasu ratować Gartnera. Zaraz zabrała go do domu. Ale ja powiedziałem, że ludzie są głupi, jak im dokuczają, a jak ktoś ma kłopoty, to trzeba mu pomóc. I wiesz…? Chyba jej pomogłem – Jessie zaśmiał się z niewinną minką.
Był już późny wieczór, ale chłopiec koniecznie chciał opowiedzieć rodzicom o tym, co zrobił dzisiaj rano. Oboje pozwolili mu na to widząc, jak bardzo jest szczęśliwy. Mała Sophie leżała już w łóżku, a oni słuchali opowieści Jessiego.
- Bardzo dobrze zrobiłeś, kochanie. Zachowałeś się, jak dorosły – Alice podeszła do synka i łagodnie go objęła. – jesteś bardzo mądry. Nikt nie zasłużył sobie, żeby ktoś robił mu coś złego. Może uda ci się pomóc im przestać się bać.
- Może… - Jessie uniósł główkę na tatę. W tym samym momencie Alice popatrzyła na niego wyczekująco.
- Joe… - zaczęła.
- Nie… wszystko w porządku – Joe usiadł na krześle i nachylił się do synka. – Wiesz… pani, która uczyła mnie w szkole też miała na imię Abigail… przypomniało mi się, jak kiedyś z Hossem… - zatrzymał się i spojrzał na żonę. Jego wzrok wydawał się być przerażony, wręcz błagalny. Alice uśmiechnęła się lekko. Dopiero po tym Joe znów spojrzał na synka. – Też była okropna…
- Będzie mnie uczyła? – zapytał Jessie niepewnie.
- Nie… wyszła za mąż. Za pana, który pracował u nas. My z Hossem i Adamem pomogliśmy im się ze sobą poznac – uśmiechnął się słodko i łagodnie przyciągnął chłopca do siebie. – On dalej u nas pracuje. Pamiętasz? Przywiózł tobie i Sophie cukierki.
- Ale tato! Pani Meyer jest miła! Mówi do mnie „aniołku” i powiedziała, że jestem do ciebie podobny… - jęknął Jessie. – A kto teraz uczy w szkole?
Joe odetchnął z ulgą, że nie musi tłumaczyć dziecku chociaż jednego…
- teraz nowa pani. Ale bardzo dużo pań i panów uczyło już, od kiedy odeszła pani Meyer. Nawet wujek Adam. No i ja… - zaśmiał się nerwowo.
- Ty?! – chłopiec odskoczył w tył. – Czemu mi nie mówiłeś…? Gartner opowiadał, że jego mama uczyła w szkole w Europie. To musi być ciekawe…
- Dzieci prawie płakały, kiedy odchodziłem… Ale drugi raz już bym nie chciał… - westchnął Joe.
- Szkoda. Wolałbym, żebyś ty mnie uczył.
- Zobaczysz, że ta pani będzie miła. A teraz spać! Twoja siostra jest już w łóżku – Joe popchnął go delikatnie za plecy w kierunku pokoiku.
- Dobranoc – Jessie wyszczerzył ząbki w uśmiechu i wbiegł do środka. Joe uniósł wzrok na żonę.
- Pójdę poczytać im bajkę – powiedziała i weszła do pokoiku za Jessie’m.
Joe patrzył przez chwilę na drzwi a potem obrócił się do stołu i zaczął nerwowo zwijac w kulkę papiery leżące na nim.

- Zasnęli – powiedziała szeptem Alice, wychodząc z pokoiku po kilku minutach.
- Jessie mówi tylko o szkole. Widzę, że nie może się doczekać, kiedy do niej pójdzie – zaczął Joe, wciąż nerwowo gniotąc papiery.
- Co teraz zrobisz? – Alice podeszła do niego i położyła rękę na oparciu krzesła.
- Nie wiem. Dziwna rodzina. Jeżdżą od miasta do miasta, bo wszędzie są prześladowani. Ta dziewczynka chyba mówiąc o gałązce miała na myśli, że jeśli ktoś ich zabije zostanie bezkarny – westchnął Joe.
- Według mnie dwunastolatka nie powinna wymyślić czegoś takiego – Alice usiadła obok. – To dziecko musiało zbyt szybko dorosnąć. Nie wiadomo ile od niej zależało i przez co przeszła…
- Ale dlaczego jedna rodzina jest prześladowana, dokądkolwiek nie pojadą? I dlaczego ich matka nie uczyła nigdy w szkole tutaj, tylko w Europie?
- Może przypłynęła już zamężna… Ale mnie zastanawia jeszcze jedno: Jessie wspominał o tych firankach w oknach… Skoro ich ojciec sam wybudował dom… nie powinni… oni musieli kiedyś… - Alice popatrzyła na męża zdenerwowanym wzrokiem.
- Pojadę jutro do Gartnerów. Może zastanę ich ojca. Musi pracować, jeśli dziś rano go nie było. Ty zapytaj w głównym sklepie. Musieli poznać panią Gartner… - Joe wstał i podszedł do okna. – W niedzielę pewnie dzieci będą w kościele z rodzicami. Jeśli ich dotąd nie znajdziemy.
- Znowu chcesz się bawić w detektywa. Musimy po prostu złożyć wizytę tej rodzinie. Mamy okazję im pomóc – Alice podeszła do niego i położyła mu dłonie na ramieniu. – Rozchmurz się, twój syn ma nowego przyjaciela.
- Dobrze – westchnął Joe…
Noc przypływając nad żółty domek przeganiała wieczór. Niepewność będąc w stanie przerodzić się w nadzieję nie budziła strachu, ale dodawała sił. Samym pragnieniem serca jedna rodzina sprawiła, że druga nie była już samotna...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Domi




Dołączył: 23 Kwi 2017
Posty: 913
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hökendorf Pommern :)

PostWysłany: Śro 14:34, 17 Mar 2021    Temat postu:

R.4.

Iskra.

Tego samego gorącego dnia, po południu, po północnej stronie rancza, panowała bardziej napięta atmosfera, niż w którejkolwiek jego części. Inaczej, jak córka pierworodnego syna głowy rodu, która znosiła niepewność w świadomości, iż sama może coś zrobić, lub rodzeństwo, zrodzone z krwi najmłodszego z synów, które było zbyt małe, by rozumiejąc problemy nie wierzyć, że ich tata rozwiąże je wszystkie, tak dziewięcioletni syn Hossa Cartwrighta rozumiał, że to trudne, jednak zdawał sobie sprawę, iż nie może nic zrobić. W tej chwili wraz ze swoim przyjacielem przebywał w ich wspólnym ulubionym miejscu - nad strumieniem spływającym tutaj z gór, wartkim i prędkim, w przeciwieństwie do tego leniwego nurtu otaczającego żółty domek. Tuż za miejscem, gdzie zeskakiwał z niziutkiego, kamiennego wodospadu, natura sama stworzyła most z powalonego przez czas drzewa, które upadło, łącząc dwa brzegi strumienia. W tym właśnie miejscu, w cieniu drzew, rzucających złote blaski na wodę i kamienie wokół strumienia, młodziutki Ben Cartwright spotykał się zwykle ze swoim przyjacielem - również dziewięcioletnim synem wojownika z plemienia Pajutów, którego imię mama Bena przetłumaczyła, jako "Wilczy Kieł", a on sam opowiadał legendę o jego pochodzeniu. Teraz obaj chłopcy siedzieli na środku kłody rzuconej na rzekę, milcząc i nie znając odpowiedzi na swoje pytania.
- Czemu jesteś taki smutny? - Wilczy Kieł nachylił się do Bena, który tępo patrzył w wodę z zatroskaną miną.
- Zastanawiam się - westchnął Ben nie odwracając się do przyjaciela.
- Nad czym? - Wilczy Kieł trącił go w ramię.
- Nie wiem. Muszę najpierw to wymyślić... - Ben nadal nie odwrócił się do niego.
- Acha - chłopiec skinął głową i również wpatrzył się w wodę . - Rozumiem.
- Mama i tata cały czas o czymś myślą. Chciałbym też pomyśleć. Ale o tym samym, co oni - Ben popatrzył na przyjaciela smutno i może z lekką złością.
- Tata mówił do twoich, że my nie polowaliśmy - Wilczy Kieł uniósł na niego oczy, czując ten wzrok.
- Wiem - Ben ponownie spuścił głowę.
- Jeżeli my polujemy, wy wiecie o tym. Tato nie robi nic, o czym twój by nie wiedział. Na tym polega zgoda - Wilczy Kieł delikatnie się uśmiechnął. - A ich zgoda to i nasza. Jeżeli chcesz, poszukamy sideł. Tyle chyba damy radę zrobić?
- Chyba tak - Ben podniósł się powolutku z pnia. - Axel lepiej się już czuje. Ma dobrą opiekunkę - buzia chłopca rozjaśniła się, niczym słońce. - Niedługo pozwoli mu biegać.
- Kto to jest? - Wilczy Kieł poruszył się nerwowo na miejscu.
- Sally McPherson - odpowiedział Ben z nieopisanym szczęściem w oczach.

Ben doskonale poznał już swoją szkolną koleżankę. Była córką Thomasa i Joan McPhersonów i mieszkała w mieście. Poprosił ją o pomoc w opiece nad Axelem wiedząc, iż jej samej nie boją się nawet dzikie ptaki, które uciekają przed nim. Z przedziwnym rozżewnieniem patrzył, jak delikatne, dziewięcioletnie rączki tak sprawnie przemywają pokaleczoną łapkę jego psa i owijają ją w taki sam bandaż, jaki nosił jego ojciec, gdy został postrzelony w ramię. Widział z jaką czułością te same rączki głaszczą białoszare, miękkie futerko zwierzaka i układają go w jego koszyku. Sally była cudowną i piękną dziewczyną. Ben wyobrażał sobie, że tak musi wyglądać anioł, gdy przybierze ludzką postać. Jej złote włosy zawsze uczesane były tak, że opadały błyszczącą falą na ramiona, jej błękitne jak niebo oczy, odbijały, niczym lustro bezgraniczną dobroć, noszoną w sercu, a na jej twarzy okrągłej, jak słońce i delikatnej, jak przebiśnieg wciąż gościł serdeczny uśmiech, przynoszący spokój.
- Ja bym jej nadał imię Poranna Lilia - westchnął Wilczy Kieł, mrużąc oczy od światła. Było to parę dni wcześniej, gdy Benjamin wskazał mu Sally na szkolnym podwórku. Stała właśnie pod rozłożystym, żółto kwitnącym drzewem, w snopie słonecznego światła. Z gniazda wśród gałęzi sfrunął bielusieńki gołąb i usiadł na jej wyciągniętej ręce. Sally głaskała go ostrożnie palcem po łebku i śmiała się serdecznie.
- A ja Promień Słońca - uśmiechnął się Ben i wykonał zdecydowany krok w przód. - Sall! - zawołał.
Na dźwięk jego głosu, dziewczynka odwrócila twarz, która rozjaśniła się uśmiechem pełnym przyjaźni. Popatrzyła na gołębia. Pogłaskała go jeszcze raz i leciutko poruszyła nadgarstkiem. Na ten sygnał ptak machnął skrzydłami i odleciał ponownie w koronę drzewa.
- Ben... potrzebowałam cię... - zaczęła Sally. - Polly ma gorączkę i potrzebujemy tego leku od twojego taty... - jej twarz oblała się rumieńcem zmieszania.
- Mogłaś przyjść juz wczoraj - Ben podszedł do dziewczynki. Wilczy Kieł pozostał jednak po drugiej stronie podwórka.
- Bałam się... - Sally zadrżała lekko. - No a to lekarstwo stoi tak wysoko, że tylko ktoś bardzo duży dosięgnie je... I jeszcze Strawberry zdemolował wczorak gabinet mamy. Musieliśmy z bratem posprzątać, zanim wróciła... Nawet nie wiesz, co ten kot wyprawia - westchnęła i przewróciła oczami.
- Mama mówi, że wiosenna gorączka utrzymuje się jeszcze przez kilka tygodni - Ben położył jej rekę na ramieniu.- Mogłabyś przez ten czas nie wpuszczać Strawberry do domu...
- Nie mamy stodoły... on zawsze był w domu... - Sally spuściła głowę. - Zamykałam go w spiżarce, ale tym razem się wymknął... Tony wszedł tam po marmoladę śliwkową... nie zdążył go złapać, zanim zdemolował gabinet...
- Co na to twój tata? - Ben nachylił się do niej, próbując popatrzeć jej w twarz.
- Tata nic nie wie... - wyjąkała Sally.
W tym momencie Benjamin przypomniał sobie o swoim przyjacielu. Gdy odwrócił głowę w stronę lasu, Wilczy Kieł wciąż stał tam i wpatrywał się w nich wielkimi oczami. Sally podążyła wzrokiem za wzrokiem Bena, jednak chłopiec nie zauważył tego. Dopiero, gdy poczuł paznokcie dziewczynki wpijające się w jego rękę, spojrzał na nią. Dostrzegł, że jej zwykle rumiana twarz jest biała, jak kreda szkolna a w jej oczach rozpala się przerażenie.
- Sall...? - jęknął.
- Ratuj mnie... - wykrztusiła dziewczynka. - Nie pozwól mi zrobić krzywdy...
- Sall... - zaśmiał się Ben. - Nie bój się. To mój przyjaciel...
- Przyjaciel?! - Sally odsunęła się w tył. - Puść mnie! - zawołała.
Benjamin ze zszokowaną miną uwolnił przyjaciółkę od swojego uścisku. Sally popatrzyła na niego z jakimś dziwnym uczuciem w oczach, w których zbierały się łzy. Potem pobiegła co sił przed siebie i ukryła się za wielkim drzewem rosnącym przy szkole. Ben wiedział, że Wilczy Kieł nie słyszał o co chodzi, jednak sam również nie rozumiał zachowania Sally. Sprawiała wrażenie wystraszonej, ale jakoś... inaczej. To, co dostrzegł wtedy w jej oczach, było...

- Benjamin? Hej, popatrz na mnie... - Ben dostrzegł, że krzew, pod którym klęczy, rozgarniając ziemię drgnął i zatrząsł się.
- Przyjacielu - Ben uniósł głowę. - Nie gniewasz się?
- Za co? - Wilczy Kieł uśmiechnął się serdecznie. Na ten widok Ben spuścił głowę zasmucony.
- Że ja cały czas mówię o Sally McPherson. A ty przecież jesteś na nią zły...
- Nie jestem. Ona... jest dobra - Wilczy Kieł rozejrzał się po koronach drzew. - Ktoś, kto tak robi... Wyleczyła Axela metodą białych ludzi... Ale szanuje każdy kamień... Wielu z was się boi...
- Przyjacielu? Popatrz! - zawołał Ben.
Wilczy Kieł rzucił się w jego kierunku z przerażona miną.
- Co się stało? - jęknął.
- Popatrz - Ben nachylił się i podniósł spod drzewa sznur związany w pętlę, która jednak wyraźnie była przecięta.
- Dorośli chowają sidła... one nie były schowane... No i ktoś je popsuł... Ben podsunął przyjacielowi sznur pod nos.
- Powiesz ojcu? - Wilczy Kieł skoncentrował wzrok na sznurze, robiąc przy tym niemałego zeza.
- Na razie nie - Ben zwinął sznur i schował za siebie. - Ktoś popsuł te sidła... no i wyciągnął spod ziemi. W takim razie ten ktoś nam pomaga... może uda nam się go wytropić... jeśli go znajdziemy i okaże się nie być naszym wrogiem, zapytamy, czy już wie, kto je zastawił... Ale do tego będzie nam chyba potrzebna Elizabeth... Jutro ją poproszę... na razie nie chodźmy tu... tata mówił mi już kilka razy, że jeśli podepcze się po czyichś śladach, można je popsuć i już się za nim nie trafi... musimy też się modlić, żeby nie spadł deszcz... - urwał.
- Benjamin... mówiłeś, jak dorosły... - wykrztusił Wilczy Kieł a jego mina ze zszokowanej, powoli rozjaśniała się, jak niebo o wschodzie słońca.
Twarz Bena zaróżowiła się lekko i wypłynęło na nią zakłopotanie. Chętnie zacząłby teraz gnieść swój kapelusz, ale niestety pozostawił go nad strumieniem.
- To nic... - wyjąkał. - Chodźmy do domu. Trzeba dać jeść Axelowi... - skierował się w stronę strumienia.
- Dobrze - Wilczy Kieł rozejrzał się jeszcze raz wokół sideł. Nie widział tam nic ciekawego. Ale, gdy już miał pobiec za przyjacielem dostrzegł coś wzorzystego i błyszczącego zasypane ziemią. Oglądając się, czy Ben odszedł dostatecznie daleko schylił się, wygrzebał to i podniósł do góry. Gdy oczyścil znalezisko z ziemi zorientował się, że jest to cienki pasek materiału ze znakami plemiennymi Szoszonów. Popatrzył jeszcze raz za przyjacielem a nie dostrzegając go z daleka potrząsnął materiałem raz jeszcze i ukrył go w swoim mokasynie.

Cichy i kojący wieczór nastał nad brązowymi zabudowaniami. Zwierzęta żyjące wśród, jak również dookoła nich po kolei zasypiały. Nie budziły się jeszcze stworzenia nocne, żadne dźwięki nie wskazywały jeszcze ich krzątaniny, więc cisza stawała się coraz głębsza.
Ben siedział na swoim łóżku, u siebie w pokoju a obok jego biurka Wilczy Kieł oglądał przybory szkolne z zasępioną miną.
- Nie jest łatwo mieć kota z wiosenną gorączką... - zaczął niepewnie się uśmiechając.
- Nie - Ben przecxhylił się lekko do tyłu. - Porozmawiam jutro z Sally. Zapytam dlaczego się bała.
- Dobrze - Wilczy Kieł usiadł na krześle. Obrócił się parę razy dookoła i przysunął do siebie pióro i kałamarz. - Wiesz... znalazłem coś...
- Gdzie? - Ben ponownie odgiął się w przód.
- W lesie obok sideł. Opaskę człowieka Szoszonów... - jęknął Wilczy Kieł niepewnie. Wydobył pióro i zaczął uważnie obracać je w rękach.
- Powiemy to Elizabeth? - Ben spojrzał na niego. Przeszedł go dreszcz niepokoju.
- Sami nie pójdziemy do Szoszonów - Wilczy Kieł wrzucił pióro z powrotem do kałamarza. - Ty możesz tylko pójść do Sally.
- To jutro napewno zrobię. A... - podskoczył jakby wpadł na pomysł. Jeśli Elizabeth nie zechce pójść, poproszę wujka Joe. Pomoże nam bez ządań.
- Dobrze... - Wilczy Kieł znów zaczął oglądać pióro.
Szczerość i ciepło, jakich uczył się Ben w swoim domu, bez trudu mogły wystarczyć, aby był w stanie wspierać Sally McPherson. Ale, aby pomóc w tej niedokończonej bitwie potrzebowali obaj - on i jego przyjaciel - dojrzałości i odwagi. Sam fakt noszenia nazwiska Cartwright nikomu, nawet dziecku nie pozwalał siedzieć bezczynnie. To życzenie unosiło się w stronę gwiazd. Elizabeth jeszcze nie musiała tego słyszeć. Zmierzając do chwili, kiedy lojalność i miłośc będą stały naprzeciwko siebie. A dla Bena, kiedy serce wpadnie w pierwszy wir uczucia...

Rankiem w szkole, Benjamin bezskutecznie poszukiwał swojej przyjaciółki Sally McPherson. Podczas lekcji przekazał liścik jej przyjaciółce Diane Leigh, by podała go Sally. Gdy znalazł się w jej rękach dostrzegł, że Sally płacze a potem chowa go między książki. Diane szeptała cos do niej i trącała ją łokciem, ale Sall milczała. W tym właśnie momencie Ben zrozumiał, że Sally ukrywa jakieś dramatyczne wydarzenia z przeszłiości. Zrozumiał też, że dziś wieczorem nie przyjdzie, by zająć się Axelem. Jest na niegio zła, że poprzedniego popołudnia opowiadał o swoim przyjacielu. Boi się, bo powiedział, że on przychodzi do niego do domu. I przekonał się, że teraz musi z nią porozmawiać. Gdy lekcjha wreszcie się skończyła, Ben najszybciej, jak potrafił zaczął pakować swoje książki. Jednak, nim zdążył to zrobić, Sally McPherson zniknęła. Instynktownie czu ł, że musi ją znaleźć. Ukrył podręcznik pod pulpitem ławki i wybiegł na podwórko. Delikatne ślady błękitnych bucików Sall rozpoznałby na końcu świata. Prowadziły za szkołę. Podążył niepewnie w tym kierunku. Już na rogu budynku usłyszał dziecięcy szloch.. Zastał Sally opartą plecami o ścianę z kolanami pod brodą i twarzą ukrytą w ramionach. Złote światła padające przez liście dzrew na jej różowo-błękitną sukienkę sprawiały, że błyszczała ona suchym blaskiem, jak jedwab.
- Sall... mogłabyś... to znaczy... - zaczął Ben, ale urwał, nie wiedząc jakich słów powinien użyć.
- Dlaczego mnie nie zostawisz? - wykrztusiła Sall. - Przecież wolisz bawić się z dzikusami, którzy myślą tylko kiedy i jak cię zastrzelić tak, jak wujka.
- Kogo, Sall? - Ben podszedł do przyjaciółki. Przeszył go dziwny dreszcz, który jednak różnił soę od dreszczy niepokoju.
- Wujka. To było, jak jechaliśmy tutaj... Raz wujek powiedział, że jedziemy przez ziemię Indian. Kazał się cicho zachowywać, musiałam pilnować Thony'ego bo był malutki i płakał... - Sally patrzyła na Bena oczami błyszczącymi od łez. - Ale raz, rano, byliśmy głodni... Wujek poszedł upolować coś jeść... Ja słyszałam, że strzelił tylko dwa razy... Potem strzelali, strzelali... - Sally ponownie ukryła twarz w ramionach. - A potem wyskoczyli na drogę... było ich tak dużo... spalili jeden wóz... ja schowałam Thony'ego w drugim... jeden z nich... zajrzał tam... był straszny... miał długie włosy pełne piór i twarz czerwoną, jak... popatrzył... i poszedł... - Sall znów zaczęła płakać. - Kiedy chowaliśmy wujka... To był pierwszy pogrzeb w moim życiu... ale mamusia zabrała nas, kiedy już grób był zakopany... słyszałam, jak tata mówił, że dzieci nie powinny na to patrzeć... jeszcze rano żył... i chciał nam dać jeść...
Ben zrozumiał, co przyjaciółka chciała mu powiedzieć. Kiedy brat jej matki polował na ziemi Indian, oni odpowiedzieli ogniem. Ta sytuacja była tak podobna do tego, co teraz działo się w Ponderosie...
Ben przykucnął obok Sally i delikatnie położył swoją dłoń na jej pulchnej rączce.
- Sall... Oni zabili moją babcię, ale wychowali moją mamę. To też ludzie, też popełniają błędy. I też bronią swojej ziemi. Gdyby ktoś wjechał do Ponderosy i strzelał, dziadek też by go zabił. Teraz właśnie ktoś u nas poluje. Dlatego kazałem ci uważać.
Sally podniosła oczy na Bena Chłopiec zauważył ze zdziwieniem, że nie zbieraja się w nich nowe łzy.
- Wybacz mi, Sall... - westchnął.
- Sally! - rozległo się nagle wołanie z podwórka. Oboje i Ben i Sally odwrócili się w tamtą stronę. Na ścieżce stała Diane Leigh - śliczna dziewczyna o grubych, ciemnych lokach, przeciwieństwo Sally, jeśli idze o urodę. Unosiła tryumfalnie w ręku piłkę i zachęcała Sally gestem, by dołączyła się do zabawy.
- Ben... - Sally popatrzyła smutno na przyjaciela. Uniosla się i skierowała ku podwórku.
Benjamin wodził wzrokiem za dziewczynką, nim zatrzymała się na rogu budynku i odwróciła.
- Przepraszam - powiedziała powoli a jej twarz royjaśnił lekki uśmiech. Kilka sekund po tym pobiegła ściezką do Diane.

- Dlaczego nie? - stęknął Wilczy Kieł patrząc na Elizabeth błagalnym wzrokiem.
- Bo gadacie głupoty - dziewczyna skrzyżowała ręce na piersiach z bardzo zdenerwowaną miną. - Jakiś wojownik pół roku temu szedł, zgubił opaskę a wy ją wygrzebaliście z sidłami. Czy Szoszoni polują w taki sposób, chłopcy? - Elizabeth powiodła wzrokiem po stojącej przed nia dwójce.
- Nie... w zasadzie to nie... - Ben pokręcił głową.
- Właśnie! - wracajcie do zabawek i zostawcie te sprawy dorosłym - Elizabeth machnęła ręką odpędzając chłopców.. - Ja mam masę pracy.
Ben wraz z przyjacielem wzdychając ciężko po tej odprawie odeszli. Gdy mijali już stodołę starego domu w Ponderosie Ben trącił Wilczego Kła w bok. Tamten podskoczył w górę zaskoczony.
- Benjamin? - zapytał niepewnie.
- Elizabeth coś wie. Nogdy w życiu nie była na mnie taka zła... A skoro ona coś wie... - Ben zamyślił się na moment.
- Może wam pomóch, chłopaki? - usłyszeli nagle zza stodoły wesoły glos. - Jeśli chodzi o tropienie, możecie na mnie liczyć - z cienia wyszedł roześmiany mężczyzna o bardzo urokliwej powierzchowności, ubrany w jaskrawo czerwoną koszulę.
- Co ty tu robisz, wujku? - jęknął Ben. - Słyszałeś co mówiła Elizabeth?
- Słyszałem - mężczyzna westchnął i oparl się ręką o ścianę stodoły przybierając powazną minę. - To dziewczyna. One myślą inaczej, bardziej się wszystkim przejmują. Chyba panienka Eliz zwyczajnie boi się o waszą skórę - kończąc zdanie roześmiał się beztrosko. - Jeśli chcecie, pomogę.
Zagubiony umysł Bena w tej chwili wołal o pomoc, ale przed wydobyciem z siebie tej proźby chronił go nadal honor rodziny. Wujek... tak naprawdę nie był jego wyjkiem. Mieszkal z żoną na ich ranczu i był zarządcą połączonego majątku rodziny. Ale ponieważ zamieszkał tutaj, gdy Elizabeth miała ledwie dwa latka dla wszystkich był wujkiem. Po krótkim namyśle Ben głośno wymówil proźbę.

Po południu Ben wraz z Wilczym Kłem pakowali do torby prowiant i wszelki sprzęt, który dostali od wujka Candy'ego. Wiedzieli, że znalezienie czegokolwiek będzie bardzo trudne. Gdy tylko oboje usłyszeli odgłos kroków zmierzających do drzwi pokoju, Ben czymprędzej ukrył torbę ze sprzętem pod łóżkiem. Po chwili drzwi otworzyły się łagodnie i do środka weszła Erin Cartwright - matka Bena.
- Co robicie, chłopcy? - zapytała patrząc na torbę z jedzeniem.
- Mamusiu... - wyjąkał Ben robiąc sie purpurowy od stóp do głów. Nie potrafił kłamać a nie wiedział jaka wymyślić wymówkę, by matka wypuściła go z domu na całą noc nie martwiąc się.
- Chciałem zabrać Benjamina do naszej wioski i pokazać mu różne metody tropienia... - zaczął Wilczy Kieł nieśmiało. Czuł, że pali go obecność broni w torbie. Nawet wujek Candy nie pozwolił im jej zabrać tak samo, jak zapuszczac się daleko w las. Teraz to on, Wilczy Kieł, Indianin, był winny katastrofie. Jak zwykle. Na szczęście tutaj dostanie identyczną reprymendę, jak Ben.
- Wioska nie jest tak daleko... - Erin popatrzyła na chłopców. - A pakujecie się jak na biwak...
- Bo chciałem zapytać... - wyjąkał Ben. - Czy możemy we trójkę z Axelem przenocować w stodole?
- Dobrze. Ale jeśli tak, to tę drugą torbę musicie zostawić. O ile mi wiadomo, Pajutowie nie używają kompasu. - uśmiechnęła się matka wskazując kiwnięciem głową pod łóżko.
Ben i Wilczy Kieł zamarli. Bali się, iż kobieta wie o broni. Ben nie był pewny, czy postąpił jak Cartwright zgadzając się na pomysł Wilczego Kła, by ją zabrać, a Wilczy Kieł...
- Rozumiem chłopcy, że chcecie pomóc... możecie potropić w Północnym Lesie tam, gdzie Axel zaplątał się w sidła. I jeśli chcecie,. nocujcie w stodole - Erin popatrzyła na chłopców ciepło i wyszła ostrożnie zamykając drzwi.
Ben i Wilczy Kieł odetchnęli z ulgą.
- Może... nie bierzmy tego pistoletu... Twoja mama mówiła, żeby szukać w Północnym Lesie, tam łatwo się schować... No i zabierzemy Axela a on ma zęby... - wyjąkał Wilczy Kieł.
- Może... i masz rację - dodał Ben i schylił się do torby, by wycioągnąć broń...

Tego popołudniadwaj chłopcy wraz z białym, puszystym przyjacielem - psem Axelem wyruszyli do północnego lasu. Jednak żaden z nich nie dostrzegł nadeszłej właśnie Sally, która zza ściany domu patrzyła na tego pyzatego, jasnowłosego chłopca o ciepłym, błękitnym wejrzeniu i potężnej jak na dziewięciolatka posturze, z mieszaniną niepewności, ale i poczucia winy. Pod koniec jej ukradkowe spojrzenie padło na towazyszącego chłopcu małego Indianina. Sally uśmiechnęła się nieśmiało napotykając na jego skupiony wzrok. Potem obaj chłiopcy zniknęłi w głębi lasu...

Tej nocy Erin pozostała sama w brązowym domu, gdyz zaalarmowany nagłą koniecznością Hoss udał się do Ponderosy na zebranie. Wszystkim zależało na czasie, by sprawę sideł rozwiązać, nim wróci glowa rodu. Przez całą noc ale i dzisiejszy dzień w sosnowych lasach panowała martwa cisza. Nikt poza jedną osobą nie zdawał sobie sprawy, że polujący o świcie chłopak opuścił ten teren wraz z wiatrem. W starym domu w Ponderosie ktoś teraz musiał wyjawic jego sekret.
- Candy położył na stół błękitny pasek materiału, który wydobył z torby chłoców, gdy się pakowali.
- Opaska wojownika Szoszonów... - Adam nachylil się nad znaleziskiem.
- Mówili, że znaleźli to obok rozciętych sideł. W tych krzakach zaraz za domem Hossa - Candy skierował wzrok w stronę wspomnianego rozmówcy.
- A więc to znaczy - Joe wskazał na opaskę.
- Że Szoszoni założyli te sidła, albo je zniszczyli - Adam podniósł materiał do oczu.
- Musimy jeszcze raz objechac całe ranczo. Z tobą - Hoss obrócił się do Candy'ego.
Tymczasem stojąca u szczytu schodów Elizabeth, która jak zawsze pilnowała braci zgodnie z przykazaniem dziadka, zadrżała. Instynktownie poczuła, że teraz wyjdzie na jaw także jej tajemnica. I, że musi coś z tym zrobić...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Domi




Dołączył: 23 Kwi 2017
Posty: 913
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hökendorf Pommern :)

PostWysłany: Śro 14:34, 17 Mar 2021    Temat postu:

R.5.

Pierwsze pojedynki.

W dniu, kiedy chłopcy wraz z Axelem tropili kogoś, kto został już wytropiony, nad żółtym domkiem panowała atmosfera życia, ale i lekkiego niepokoju. Łącząc się z rosą parującą znad traw padł wystrzał w kierunku ostatniej z ośmiu butelek ustawionych na płotku odgradzającym las od polany.
- Bardzo ładnie, Jessie! - Joe zaśmiał się serdecznie i delikatnie klepnął synka w ramię. - Niedługo będziesz tak szybki, jak tata - przyklęknął obok chłopca. - Pokaż rewolwer. Załadujemy - wyciągnął rękę po broń. Jessie oddał pistolet, ale milczał.
- Tatusiu... - odezwał się w końcu. - Patty nie chciała dać mi odkodowania... I powiedz... Czy dżentelmen musi się ożenić?
- Dlaczego pytasz? - Joe popatrzył na synka lekko zdziwiony.
- Bo Patty pytała, czy jestem dżentelmenem... a tydzień temu słyszeliśmy z Davidem Sandersem, jak rodzice krzyczą na jego siostrę, wiesz, Molly... mówili, że jeśli Steve jest dżentelmenem to teraz musi się z nią ożenić... tylko tyle słyszeliśmy spod okna... no i to by się zgadzało... wszyscy dżentelmeni, jakich znam mają żony... i dziadek i wujkowie i ty tato masz mamę... to i ja się chyba muszę ożenić z Patty... - powiedział chłopiec smutno i całkiem poważnie.
Na dźwięk tego wyznania Joe zdębiał i poczuł rozchodzący się po plecach zimny dreszcz. Naturalnie Steve Carlson miał zamiar ożenić się z Molly, która była już na językach połowy miasteczka... ale nie był w stanie wyjaśnić dziecku dlaczego.
- Bo widzisz, Jessie... - zaczął niepewnie. - No nic, postrzelamy jeszcze?
- Tak! - twarz chłopca się rozjaśniła. Chwycił rewolwer z wyciągniętej ręki taty i z całych sił spróbował wycelować.
- Zaczekaj, Jessie - Joe nachylił się do niego i ostrożnie chwycił pistolet za lufę. - Znowu nie ta rączka.
- Ale ja chcę tak, jak ty! - wykrzyknął Jessie krzyżując ramiona i robiąc nadąsaną minkę.
- Już ci tłumaczyłem kochanie... - oczy Joe przybrały wyraz głębokiego cierpienia.
- A Sophie może tak, jak ty. To niesprawiedliwe! - stęknął Jessie.
- Bo widzisz... - zaczął Joe przewracając oczami z zakłopotaniem. Tłumaczył już wiele razy swojemu synowi także tę sprawę, ale dziecko wyraźnie nigdy nie rozumiało o co mu chodzi. Już miał zamiar otworzyć ponownie usta, gdy usłyszał od strony domku:
- Widzę, że świetnie sobie radzicie, chłopcy!
Odwrócił się natychmiast. Dostrzegł, że Alice stoi obok okna po wschodniej stronie domu i uśmiecha się serdecznie. Miała wrócić dopiero za dwie godziny... Popatrzył na nią niepewnie i odpowiedział jej słabym uśmiechem z dawką niewinności w spojrzeniu łamiącą wszelkie standardy. Wstał i podszedł do niej zmieszany. Nie był pewny, czy widziała, jak "świetnie" sobie radzi...
- Jak mam mu wytłumaczyć różnicę między nim a siostrą? - westchnął przejeżdżając dłonią po włosach - tych pod kapeluszem.
- Nie musisz. Powiedz mu tylko, że jest praworęczny, jak mama. Tak nic mu nie wytłumaczysz - oczy Alice się śmiały.
Joseph odetchnął z ulgą.
- Sophie zrozumiała... - wystękał.
- Więc z Sophie też bawiłeś się bronią? - oczy Alice przybrały stalowy chłód, ale błądziła w nich iskra troski. - Oni mają sześć lat...
- Tata... pozwalał mi postrzelać, jak miałem pięć... - wykrztusił Joe. - Nie pilnował mnie... A ja ich pilnuję... Przepraszam...?
Alice westchnęła i ścisnęła go za ramię. Owszem, jej teść nie pilnował syna, ale z opowieści wiedziała doskonale, że Adam i Hoss przez cały czas to robili.
- Więcej nie chcę widzieć takiej zabawy - wyszeptała. - Jeśli dzieci nie zrobią krzywdy sobie, postrzelą ciebie. To maluchy... rozumiesz?
- Tak... rozumiem - westchnął Joe. Był bezbronny wobec troski i słodyczy żony. Czuł, że inaczej nie potrafi. I zaczęło go męczyć czym on sam różnił się od własnych dzieci, że mógł strzelać w tym wieku a one nie mogą jeszcze tego robić. Wreszcie doszedł do bardzo smutnego wniosku. To było już po śmierci jego mamy... pewnie gdyby żyła zachowałaby się wtedy tak samo, jak teraz Alice...

Joe Cartwright wchodząc do domu, gdzie panowała cisza spodziewał się, iż nie będzie w nim żywej duszy. Zamierzał położyć się w sypialni, by odpocząć przed wyjazdem do Gartnerów. Jednak, gdy tylko zamknął drzwi dostrzegł swoją córeczkę siedzącą przy stoliku, plecami do ich szarego, kamiennego kominka i rysującą coś po kolei na pięciu kartkach rozłożonych na stole. Dziecko odwróciło się słysząc drzwi a jego białą, jak mleko twarzyczkę rozjaśnił uśmiech.
- Pa! Zobacz! Ładne? - zakrzyknęło podnosząc jedna z kartek. - Rysuję las! Mógłbyś mi pomóc?
- Co mam robić, księżniczko? - Joe podszedł do stolika i usiadł naprzeciwko córki.
- Narysuj drzewo - dziewczynka podała mu jedną z kartek.
- Drzewo... dobrze. Będziesz miała duuuże drzewo - zaśmiał się i zabrał do pracy.
- Hej... - zaczęła Mała Sophie, gdy kończyli rysować pień. - Wiesz, że Todd Evans, ten, z którego tatą się kłócisz o tę ziemię przy rzece już mi nie dokucza?
- Dokuczał ci? - Joe uniósł głowę. Poczuł jakieś dziwne zdenerwowanie. Odrzucił brązową kredkę i zaczął malować zieloną.
- Nie bardzo... - Mała Sophie uśmiechnęła się nieśmiało. - Parę razy podstawił mi nogę, ale się nie przewróciłam - roześmiała się już jaśniej. - A przy szkole rzucił we mnie zjedzonym jabłkiem. Nie ruszałam go, bo jest dużo starszy i bałam się, że już nie dostaniesz tej ziemi. Ale wczoraj mnie popchnął i upadłam. To wstałam, dogoniłam go, przycisnęłam do płotu, bo to było przy tym nowym osiedlu... Tam był taki duży płot. Szarpał się, przycisnęłam go kolanem tak trochę niżej, jak ma się brzuch. Zrobił się taki jakiś czerwony i już się nie bronił. Uderzyłam go jeszcze tak, jak ty to robisz. Upadł i się nie ruszał. To uciekłam. A dziś rano powiedział mi "cześć" - dziewczynka wybuchnęła śmiechem.
- Gdzie go uderzyłaś? - wyjąkał Joe. Podskoczył, słysząc pyknięcie wydane przez łamiący się rysik zielonej kredki, którą przycisnął zbyt mocno do papieru. Odłożył ją i schwycił drugą, pierwszą z brzegu kredkę.
- Tak... niziutko... tutaj, gdzie się kończy brzuszek... Tak przycisnęłam i troszkę obróciłam kolano... - zaczęła tłumaczyć Mała Sophie. - A on jakoś tak się zgiął do przodu i... powiedz tato, czemu on był taki czerwony?
- Sophie... Nie wolno bić chłopców. Damy tak nie robią - zaczął Joe walcząc z purpurą wypływającą na twarz, po czym jak nigdy skrupulatnie skupił się na rysowaniu liści drzewa niebieską kredką.
- On nie był dżentelmenem to i ja na moment zapomniałam być damą - Sophie założyła rączki i przybrała obrażoną minę.
- Dobrze - Joe roześmiał się i pogłaskał córeczkę po głowie. - Czasem trzeba użyć siły...
- Pa... - wykrztusiła Sophie. - Katie Smith zaprasza mnie dzisiaj na przyjęcie... Ma pozwoliła mi pójść... a ty się zgadzasz?
- Skoro mamusia się zgodziła... - Joe usiadł ponownie na krześle. - Zawiozę cię.
- Tato! - Mała Sophie rzuciła mu się na szyję przez stół.
- Ale mamusia będzie musiała cię odebrać. Ja muszę pojechać coś załatwić - westchnął.
- W porządku - dziecko skinęło główką.
- A teraz popatrz! Ładne drzewko? - Joe uniósł kartkę.
- A dlaczego ono ma niebieskie liście? - zapytała Sophie niepewnie.
Joe wytrzeszczył oczy do wielkości spodków. Błyskawicznie odwrócił kartkę.
- Niebieskie? - wykrztusił.
Sophie wybuchnęła śmiechem.
- Pójdę nakarmić koniki księżniczko.. - Joe podniósł się z miejsca, mając nadzieję, że córka zapomni szybko o tym nieudanym rysunku. Tak naprawdę nigdy w życiu staranniej nie narysował drzewa...
- Pa...? - usłyszał, gdy był już przy drzwiach. Obrócił się szybko uśmiechając promiennie.
- Czy Frank i Tom mogliby się o mnie pojedynkować? - zapytała Sophie.
- Pojedynkować? - Joe wpatrzył się w córeczkę z niepewną miną.
- Ale nie tak normalnie! Na szpady! - zapiszczało dziecko z dziwnym błyskiem w szmaragdowych oczkach.
- Zapytaj ich! - Joe skinął głową i wyszedł. Ponownie tego dnia odetchnął z ulgą...

Kilka minut później w szaleńczym pośpiechu zaprzęgał konie. Chciał jak najwcześniej udać się do Gartnerów, by zastać w ich domu choć jedną osobę. Chciał też zdążyć odwieźć córkę na przyjęcie.
- Joe... - usłyszał za swoimi plecami. Odwrócił się i dostrzegł Alice wychodzącą z niewielkiej przybudówki, która spełniała zdanie dziecinnego pokoju.
- Pozwoliłaś Sophie iść na przyjęcie? - zapytał Joe.
- Pozwoliłam. Będą tam same dziewczynki. Chyba nie wda się w bójkę... - westchnęła Alice.
- Opowiadała ci? A ja durny się zastanawiałem dlaczego stary Evans wczoraj wieczorem wycofał swoje roszczenia - ramionami Joe wstrząsną histeryczny śmiech.
- Pa! Ma! Mogę zabrać moje nowe niebieskie wstążki z Sacramento? - ułlyszeli z okna.
- Dobrze - roześmiała się Alice. - Zawiążę ci.
- Ja to zrobię - Joe powstrzymał żonę gestem.

Wóz jechał wesoło traktem podskakując na kamieniach. Mała Sophie siedziała na koźle między mamą a tatą. Zapragnęła, by słoneczny poranek, pęd powietrza, rodzice i ta podróż nigdy się nie skończyły. Popatrzyła na nich. Wyglądali na tak szczęśliwych, jak ona. Chwilę później całą tróją zaczęli śpiewać:
- Ja jestem Jinks kapitan i tego się nie wstydzę.
Że karmię swego konia fasolą, kukurydzą,
I chociaż przyznać muszę, że żyję ponad stan,
Wywijam kapeluszem, kapitan, wielki pan...
Sophie śmiała się do rozpuku i była dumna, że jej brat biega teraz gdzieś sam z Davidem Sandersem a ona tak wspaniale się bawi. Nawet żałowała, że to przyjęcie jest celem tej podróży a nie sama jazda. Wiedziała też, że na przyjęciu będzie Charlotte Redfred. A to nie oznaczało nic zabawnego...

Nim upłynęła godzina, Joe udalo się odwieźć córkę na przyjęcie a żonę do miasta. Pozostawił Alice lekką bryczkę, by mogła odebrać dziecko od Smitów a sam wrócił do domu, osiodłał swojego konia i skierował się w stronę nowego osiedla osadników, gdzie powinna znajdować się szkoła. Z rozbawieniem przypomniał sobie opowieść synka, gdzie dwunastoletni Adrim Johnson przestraszył się małego chłopca i odszedł. Prawda była taka, że Adrim był synem pracownika Joe, wybitnym łobuzem, przez którego staremu Johnowi groziło zwolnienie. I prawdą też było, że ostatnie trzy razy wpadł z winy Jessiego. Joe nie powiedział synkowi, że Adrim nie boi się jego samego, tylko jego nazwiska, ale śmiał podejrzewać, że syn się tego domyśla. Popędził swego srokatego konia wzdłuż ulicy i rozglądając się uważnie wokół skręcił według opowieści Jessie'go za szkołę. Gdy wyjechał z krzaków dostrzegł małą ścieżkę, która rzeczywiście prowadziła w dół wzgórza. Przyspieszył a na jej końcu dostrzegł mały dom, stojący pod drzewami. Gdy podjechał bliżej ocenił, iż zbudowany był dość niezdarnie. Szpary między deskami, wykrzywione pod nienaturalnym kątem gwoździe i okiennice, których według Joe nigdy nie dałoby się porządnie zamknąć wskazywały na brak umiejętności budowniczego. Jego uwagę przykuł też wóz z końmi stojący w podwórzu. Całość przypominała inne wozy, które widywał często, jednak uprząż koni koloru jasnobeżowego wysadzana drobnymi, białymi kamykami, świecącymi niczym diamenty, mogła świadczyć tylko o ogromnej majętności. Takie uprzęże posiadały konie bardzo bogatych inwestorów i to nie z Ameryki a z Europy. Joe wstydził się sam przed sobą, że nie widział nigdy czegoś podobnego. Znał te kwestie z opowieści starszego brata, który widział inwestora z Europy podczas studiów w Bostonie. W związku z tym nie rozumiał co ta uprząż robi u biednego człowieka. Nim zapukał, spojrzał jeszcze na firanki w oknach, te, o których mówił jego syn. Misterny sposób ich wykonania wskazywał na miejskie pochodzenie rodziny. Były z pewnością szyte przez wprawnego krawca, ale na tym niestety Joe się nie znał. Wzdychając ciężko zapukał do drzwi i łagodnie nacisnął klamkę. W niewielkiej, zimnej izbie, za zbitym niezdarnie drewnianym stołem siedział przystojny, ciemnowłosy mężczyzna. Miał bardzo duże oczy i łagodne loki na grzywce. Był bardzo szczupły, wręcz chudy. Nakładał tytoniu do fajki i zdawał się pogrążony w niemiłych myślach. Gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi, które w pewnej chwili zablokowały się na podłodze i nie dały poruszyć (Joe ocenił, że dół drzwi był ścięty krzywo) odwrócił głowę.
- Czego pan chcesz? - zapytał szorstko.
- Pan Gartner? - odpowiedział Joe spokojnie.
- Gartner? - mężczyzna przez moment się zastanawiał. - A tak... Gartner. Michael Gartner. Niedługo tu mieszkam. Nie przeszkadzaj pan. Chciałem zapalić - odwrócił twarz i skupił się na nabijaniu fajki tytoniem.
- Mój syn spotkał wczoraj pańskiego. Chciałem zapytać... - zaczął Joe.
- Nic pan nie masz do moich dzieci - twarz Gartnera stężała, odłożył fajkę i uniósł się z krzesła. - Proszę powiedzieć swojemu synowi, że jeśli tknie mojego dam mu w skórę.
- Mój syn uratował pańskiego przed grupą wyrostków. Są rówieśnikami, więc dobrze się rozumieją... - zaczął Joe stanowczo.
- Chcesz pan powiedzieć, że sześciolatek uratował mojego syna przed kilkoma starszymi od niego chłopcami?
- Tak. To były dzieci moich pracowników. Boją się każdego Cartwrighta. Dlatego, że mój syn go z tego wyciągnął i dlatego, że pańska rodzina wyraźnie potrzebuje pomocy przyjechałem, by dać panu propozycję - Joe nakazał Gartnerowi gestem, by usiadł. Mężczyzna zrobił to bez wahania, jednak ze zdenerwowaną miną.
- Nie potrzebuję pańskich propozycji. Idź pan stąd - Gartner znowu skupił się na nabijaniu fajki tytoniem. - Słyszałem już o Cartwrightach. Myślisz pan, że nie wiem, jak to jest mieć pieniądze na wszystko? Nie marnuj pan swoich pieniędzy na nas. My i tak zaraz stąd wyjedziemy.
- Mimo wszystko proszę przyjechać, jeśli będzie pan chciał porozmawiać. My chętnie pomożemy - Joe szarpnął drzwi, by je otworzyć i odwrócił się do wyjścia.
- Stój pan! - zawołał ostro Gartner. Joe zatrzymał się i skierował twarz ponownie do wnętrza domu. - Naprawdę pana syn rozmawiał z moim? - zapytał Gartner niepewnie.
- Powiedział, że chce być jego przyjacielem - odparł Joe łagodnie.
- To dobrze... - po ustach mężczyzny błądził przez moment cień uśmiechu. Jednak krótko. - Dobrze. Idź pan!
- Do widzenia - uśmiechnął się Joe i wyszedł.
Gdy już udało mu się zamknąć drzwi tego domu westchnął ciężko. Nie tak miała przebiegać ta rozmowa. Co jeszcze zauważył? Porcelanową zastawę w drobne, czerwone różyczki ustawioną na kredensie zbitym z nieoheblowanych desek tak, jakby za chwilę miał się rozlecieć...

Przyjecie.
- Little Sophie! Twoja babcia naprawdę pochodziła z Francji? - Sadie McLark podbiegła do Małej Sophie z zaciekawioną minką.
- tak! - zawołała dziewczynka z uśmiechem pełnym dumy. - I nawet wyszła za hrabiego a potem miała synka. Ale ten hrabia umarł a synek wyjechał. Potem znalazła sobie dziadka - wyszczerzyła ząbki w jeszcze szerszym uśmiechu.
- To ty chyba kiedyś pojedziesz do Francji, co? - dopytywała Christy Tomson.
- Tak! Pojadę na studia i będę malarką! - zaśmiała się Sophie.
- A mówiłaś, że rewolwerowcem? - zdziwiła się Nora Perseval.
- Też będę. Ale to tutaj. Zostanę malarką, żeby rysować tak pięknie, jak tata. Zobaczcie! - Mała Sophie wydobyła z kieszonki rysunek drzewa. - To namalował mi dzisiaj tata! - wszystkie dziewczynki wpatrzyły się w rysunek.
- A dlaczego ono ma niebieskie liście? - zdziwiła się Christy.
- Nie wiem - Sophie wzruszyła ramionami. - Ale jest piękne, prawda?
- Tak, jak i ty - usłyszały za plecami. Odwróciły się i dostrzegły wysoką, dużą dziewczynę z burzą rudych loków na głowie. Ubrana była w sukienkę z ciemnozielonego muślinu a włosy przewiązane miała wielką, zieloną wstążką. - Masz nawet drugie francuskie imię. Jesteś doskonała!
- Odczep się, Charlotte Redferd - syknęła Mała Sophie.
- Bo co mi zrobisz? - Charlotte podeszła do Sophie i spojrzała na nią wojowniczo. Była dobre dwie głowy wyższa od dziewczynki. - O jakie masz ładne wstążki. Pokaż, może wezmę sobie jedną... - szarpnęła za błękitną wstążkę Sophie. Tamta wyrwała jej włosy.
- Nie rusz! To prezent od taty! - pisnęła. Odwróciła się dumnie i chciała odejść.
- Ale daj mi jedną! - Charlotte szarpnęła ją za włosy, by odwrócić. W tym momencie Sophie odwróciła się sama i z całej siły wymierzyła jej cios pięścią w twarz. Charlotte upadła, potrząsnęła głową, spojrzała z niedowierzaniem na dziewczynkę, podniosła się i rzuciła w jej stronę. Mała Sophie widząc to uskoczyła w bok. Charlotte wylądowała twarzą w piasku.
- Uduszę cie! - wrzasnęła oglądając swoją sukienkę. Rzuciła się na Małą Sophie i obie zaczęły się szamotać. Dziewczynki patrzyły na to z przerażeniem nie wiedząc zupełnie co maja robić. Gdy kurz z podwórka przykrył Sophie i Charlotte w oknie pojawiła się matka Sadie. Jednak, nim dobiegła do bijących się wszystko ucichło...

Alice Cartwright zatrzymała bryczkę pod Głównym Sklepem, prowadzonym przez Thortona i Alexandrę Carlów. Ta dwójka była miłym małżeństwem i kobieta chętnie robiła tu zakupy, od kiedy tylko ten sklep istnial w mieście. Postawiła bryczkę przy wejściu i weszła po trzech niewysokich schodkach na sklepowy ganek. Gdy wchodziła do wnętrza, miły dźwięk dzwonka zawieszonego u drzwi oznajmił jej przybycie wypełniającej właśnie księgę długów pani Carl. Zgrabna kobieta ze schludnie upiętymi, ciemnymi lokami uniosła głowę.
- Pani Cartwright! - zawołała uśmiechając się przyjaźnie. - Dobrze, że pai przyszła - wydostała się zza sklepowej lady szeleszcząc spódnicą sukni w różową kratę. - Sprowadziliśmy właśnie z mężem te kapelusze, które pani widziała w książce reklamowej.
- Bardzo mi miło, Alexie - uśmiechnęła się Alice. - Ja też w zasadzie mam do ciebie pytanie...
- Jakie? - pani Carl odwróciła się od stolika, gdzie ustawione były wieszaki na kapelusze.
- Chciałabym zapytać, czy może nie był u ciebie w sklepie ktoś o nazwisku "Gartner" - zapytała Alice.
- Nie... pani Carl się zamyśliła. - Ale wydaje mi się, że widziałam to nazwisko w księdze dłużników. Wydaje mi się, że Thorn zapisał je tej środy. Za chwilę sprawdzę! - kobieta podskoczyła w górę i szeleszcząc różową, kraciastą spódnicą pobiegła ponownie za ladę. Przez moment przerzucała kartki leżącej na pulpicie księgi, aż w końcu wydała znaczący pisk i wskazała palcem jedną z pozycji na liście. - Jest! Tej środy niejaki Michael Gartner kupował u nas chleb i tytoń. Na kredyt. Powiedział, że zapłaci, gdy znajdzie tutaj pracę, ale nie zjawił się do tej pory.
- Dziękuję - Alice kiwnęła głową. - Jeśli mogę Alexie... poproszę kilogram białego cukru, woreczek mąki kukurydzianej i pięć jajek.
- Ach! Tak! - zawołała pani Carl uderzając się dłonią w czoło. - Już, już, pani Cartwright!
Alice uśmiechnęła się delikatnie. Bardzo lubiła tę kobietę. Jej córka - Leslie Carl należała do grona najukochańszych przyjaciółek Małej Sophie i często widywana była w żółtym domku. Mimo usilnych próśb Alice, Alexandra Carl uparcie nazywała ją wciąż "panią Cartwright".
Wzrok Alice powędrował powoli z krzątającej się za ladą Alexie do półek znajdujących się w całym sklepie. W pewnym momencie dostrzegła w jego wnętrzu drobną, czarnowłosą kobietę, przeglądającą płótna na sukienki. Kobieta trzymała w rękach brązowy perkal i perkal w błękitno-granatową kratę i wyraźnie obliczała coś w pamięci. Jej obecność wzbudziła zdziwienie Alice, gdyż do tej pory była pewna, że znajdują się z Alexandrą same w sklepie. Wyraz twarzy nieznajomej wskazywał, że potrzebuje pomocy.
- Dzień dobry. Mogę pai pomóc? - Alice podeszła powoli do kobiety, starając się, by jej ton brzmiał tak profesjonalnie, jak w latach, gdy pracowała w sklepie i aby nie przestraszyć już wystraszonej. Na dźwięk głosu kobieta podskoczyła, jak ukłuta i powoli odwróciła głowę wbijając w nią ciemne, wielkie oczy. Jej wyraz twarzy krzyczał: "Proszę ie robić mi krzywdy!". Widząc jej twarz Alice pomyślała, że jest dużo młodsza, niż wcześniej wnioskowała po jej ubiorze. Tymczasem kobieta opuściła smuto głowę.
- ten brązowy jest ładniejszy. Ale kosztuje dolara. Nie może mi pani pomóc. Muszę wziąć ten w kratkę - westchnęła zrezygnowana.
Alice powoli sięgnęła do portfela.
- Ile pani brakuje? - zapytała przyjaźnie.
Oczy kobiety ponownie urosły do rozmiarów dwóch talerzy.
- Nie! - wrzasnęła i zdecydowanie porwała w ręce kraciasty materiał. Skierowała się raźnym krokiem do lady. - Wezmę ten!
- Spokojnie - Alice roześmiała się na ten widok.
- Przepraszam - kobieta zatrzymała się i odwróciła z zasmuconą miną.
- Nic się nie stało. Rozumiem. Niemniej jednak...
- Mój mąż jeszcze nie ma pracy. Kiedy ją zdobędzie i odbierze pierwszą wypłatę, kupię sobie ten materiał. Na razie wystarczy mi ten... - popatrzyła smutno na trzymaną belę z materiałem w niebieską kratę.
- A gdybym kupiła ten brązowy i podarowała pani w prezencie? - zapytała Alice. - Aby przywitać panią w mieście.
Oczy kobiety przybrały błagalny wyraz. Wyglądało na to, że długo myśli. Po chwili podeszła do Alice.
- Wie pani... mąż zabrania mi i dzieciom rozmawiać z kimkolwiek. Nie powiodło mu się w życiu, więc jest bardzo zawzięty. Kocham go i widzę, że zamyka się w sobie. Przyjechał tutaj z nadzieją, że będzie inaczej. Nie wiem, co się wydarzy... - wyznała.
- Niech się pani nie martwi. To miasto dla wielu okazało się końcem wędrówki. Ludzie tutaj są inni. Ja z mężem chętnie pani pomożemy - Alice położyła jej dłoń na ramieniu. Było jej żal tej kobiety. Czuła, że jej mąż ucieka przed czymś i ciągnie ją za sobą a ona nie potrafi się odnaleźć w tym pędzie.
- Ma pani dzieci? - zapytała nagle nieznajoma.
- Tak - odparła jej Alice łagodnie. - Bliźnięta. Córkę i syna. Mają sześć lat.
- Ja mam dwunastoletnią córkę i sześcioletniego syna. Moja Abbie to wykapany ojciec - zaśmiała się kobieta.
- Moja Sophie też jest podobna do ojca... czasem to nie jest niestety dobre. Teraz odwieźliśmy ją na przyjęcie do koleżanki. Mam przeczucie, że gdy pojadę ją odebrać nie będzie czekać na mnie miłe powitanie... - westchnęła Alice. - To grzeczna dziewczynka, ale często wdaje się w bójki. Odjeżdżając widzieliśmy z mężem na tyłach ogrodu jedną z dziewczynek, z którą bardzo się nie lubi. Jednak mimo to cały czas mam nadzieję...
- To ma pani dużo szczęścia. Moja córka zachowuje się jak trzydziestoletnia pani domu. Uważa, że jest na tyle dorosła, by samodzielnie kara brata. Nawet, jeśli nic nie zawinił. Nie rozumie, że mąż izoluje nas dla naszego dobra i uważa, że mój Sam robi coś złego oddalając się nawet kilka kroków od domu. Tłumaczę jej, że siostrze nie wolno bić brata, ale ona i tak go bije... - westchnęła kobieta. - A Sam nigdy nie ucieka, ani się nie broni...
Alice dostrzegła, że w oczach kobiety pojawiają się łzy. Zrozumiała, że wolałaby nawet, by jej syn odepchnął siostrę, niż znosił jej razy. Nie była pewna, co ma odpowiedzieć nowopoznanej, by ją pocieszyć, gdy rozległo się wołanie zza lady.
- Pani Cartwright! Mam zapakować też ten perkal?
- Tak, Alexie - zawołała do niej Alice ze śmiechem. - Proszę przyjąć ten prezent. To jest gest przyjaźni, nie miłosierdzia - podeszła do lady, zabrała swoje zakupy i belę z materiałem.
- Dobrze... rozumiem. Pani...? - zapytała nieznajoma niepewnie.
- Alice Cartwright - uśmiechnęła się Alice, podając materiał kobiecie.
- Chętnie towarzyszyłabym pani w drodze po córeczkę, ale niestety muszę już wracać do domu. Mąż będzie martwił się, że nie ma mnie tyle czasu - kobieta przyjęła perkal z ręki Alice i skierowała się do wyjścia. - Miło się z panią rozmawiało, mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś zobaczymy - ukłoniła się po europejsku i otworzyła drzwi.
- Przepraszam - zawołała Alice. Przez to wszystko nie zapytała o najważniejsze. - Zapomniałam zapytać panią o imię.
Kobieta odwróciła się w drzwiach i uśmiechnęła do Alice.
- Ruth Gartner - odpowiedziała.

Dwie godziny po wydarzeniach z przyjęcia, Joe Cartwright wreszcie zatrzymał konia przed swoim domem. Wracając od Gartnerów zmuszony był do spędzenia pewnego czasu w szkole. Chcąc wrócić do domu przed Alice i posprzątać stajnię postanowił, że skróci sobie drogę jadąc obok szkoły, zamiast przez łąki do Ponderosy. Wiedział, że jego syn nie miał pojęcia o drodze przez łąki, jednak Joe ocenił, że tą drogą również można dojechać do ich domu. Gdy mijał szkołę, zatrzymała go młoda nauczycielka z pytaniem, czy na przyszłą jesień zapisze swoje dzieci do szkoły. Joe wytłumaczył jej, że dawniej przyrzekli sobie z Alice, iż nie zapiszą swoich dzieci do szkoły przed ukończeniem przez nie szóstego roku życia, jednak w ubiegłym roku przez przeziębienie Małej Sophie niewiele z tego wyszło. Owszem, w tym roku miał zamiar zapisać dzieci do szkoły, ale z wymijającej odpowiedzi i suchej informacji, że ma zamiar to zrobić powstała około godzinna rozmowa, przez co w szkole spędził o ponad połowę więcej czasu, niż w domu Gartnerów, który był jego celem. Teraz wreszcie dotarł do domu. Z głębokim westchnieniem przywiązał konia na ganku i wszedł do salonu. To, co w nim zastał sprawiło, że przez moment zatrzymał się w drzwiach z wybitnie niepewną miną. Za okrągłym stolikiem siedziała Mała Sophie w podartej, zielonej sukience, której strzępy zwisały ponuro z jej ramion. Miała podbite lewe oko i głęboko rozcięty prawy policzek. Na blacie opierała blade rączki, na których widniały liczne sińce i otarcia. Paznokcie miała połamane i pobrudzone ziemią. Nad nią Alice chodziła nerwowo po pokoju wyraźnie nie wiedząc co ma powiedzieć córce. Joe zatrzasnął drzwi, by zwrócić uwagę zdenerwowanej kobiety. Alice drgnęła i popatrzyła na męża.
- Co tu się stało? - zapytał drżącym głosem. - Sophie... ktoś cię pobił na przyjęciu?
- Nie, Pa - dziecko pokręciło główką.
Joe zadrżał. A więc to oznaczało kolejne kłopoty, Przełknął ślinę.
- Ty kogoś pobiłaś? - wykrztusił.
- Tak, Pa - odpowiedziało dziecko ie podnosząc wzroku.
- Joe... - zaczęła Alice. - Pani Redferd chce rozmawiać z którymś z nas. Ty nauczyłeś tego Sophie, więc ty idź rozmawiać z tą kobietą. Ja już nie mam siły... - westchnęła.
Joe przewrócił oczami. Do tej pory nie rozumiał sytuacji, ale obawiał się, że jego żona też nie do końca to rozumie. Tę tajemnicę znała tylko ich córeczka.

Po kilkunastu minutach Mała Sophie już przebrana i umyta stała pod żółtym domkiem z naburmuszoną minką. Nie mając nic ciekawszego do roboty oglądała uważnie swoje paznokcie. Wiele kosztowało mamę, aby je wyczyścić. Jeden z nich pękł wzdłuż, kiedy szarpała Charlotte za włosy i teraz bardzo ją piekł. Ale była zadowolona z efektu swoich działań. Chwilę później zza domku wyłoniła się sylwetka jej brata. Mrugnął, przyjrzał się jej uważnie i powoli ruszył w jej kierunku. Zatrzymał się dopiero przed nosem Małej Sophie.
- Kto ci podbił oko? - zapytał z nieukrywaną ciekawością.
- Charlotte Redferd - odburknęła mu siostra. Z całych sił próbowała odwrócić do niego tylko lewy policzek, by nie widział zadrapania, które nabyła, gdy wylądowała twarzą na ostrej gałęzi. Mama przemyła je środkiem dezynfekującym, który został jej od ostatniego razu, gdy tacie wydobywano kulę z ramienia. Piekło niemiłosiernie, ale Alice obawiała się, by dziecko nie dostało zakażenia. Teraz bolało ją nie tylko to zadrapanie, ale także wiele innych fragmentów cielesnego "ja". Wszystko - poza dumą. I w związku z tym absolutnie nie miała ochoty rozmawiać z bratem.
- Dostałaś? - zapytał tymczasem Jessie z coraz głębszą ciekawością.
- To ona dostała! Mamy Sadie i Kathie zaniosły ją do domu. Leżała i się nie ruszała. To ją zaniosły, bo nie mogła iść - odburknęła mu Sophie.
- Wiesz, że po tym zadrapaniu może ci zostać blizna? - zapytał Jessie, przechylając się, by przyjrzeć odwróconemu do ściany prawemu profilowi siostry.
- Nie obchodzi mnie to - Mała Sophie odwróciła się frontem do brata uznając, że ukrywanie rany nie ma już sensu. - Ważne, że Charlotte Redferd dostała! Może to ją czegoś nauczy...
- Tata mówi, że jesteś damą. Ale mi się nie wydaje, Little Sophie. Damy chyba nie biją się między sobą - mruknął Jessie w zamyśleniu.
- Charlotte Redferd nie jest damą! - prychnęła Sophie. - Jeśli dama uczy rozumu nie-damę może użyć siły.
- Acha - Jessie kiwnął główką. - Rozumiem. I nauczyłaś ją?
- Tak. A teraz cicho bądź. Bo nauczę i ciebie. Teraz jadę do babci.

Joe siedział sztywno na krześle wpatrując się tępo w obicie fotela w błękitne róże. Obracał w ręku filiżankę z herbatą, nie wiedząc czy ma złapać ją za ucho, czy też po przeciwnej stronie. Przed nim siedziała dumnie rosła i krzepka dama w jasnoróżowej, atłasowej sukni.
- Rozumiem - zaczęła dama - że dziewczynki czasem się popchną, pociągną za włosy. Dzieci też mają swoje porachunki. Ale pańska córka POBIŁA moją.
Joe poczuł, że łyk herbaty, który właśnie pociągnął, cofa się z powrotem do przełyku.
- Pobiła? - wykrztusił. - To znaczy, że ona zwyciężyła?
- Słucham...? - dama wbiła w niego przeciągłe spojrzenie.
Joe podskoczył, jakby na krześle ktoś położył szpilkę. Nie powinien był tego mówić. Nie przy matce "ofiary pobicia".
- Pani Redferd - zaczął drżąc z niepewności. - Sophie jest bardzo drobna, jak na swój wiek. Chyba najdrobniejsza wśród rówieśniczek... - zaczął, usiłując wytłumaczyć damie, że jego dziecko również odniosło jakieś obrażenia.
- Rówieśniczek?! - pani Redferd poderwała się z krzesła. - Proszę pana, moja córka ma dziewięć lat!
- Dziewięć? - Joe spojrzał do góry na panią Redferd, która niczym jasnoróżowy cień stała ponad nim i płonęła z wściekłości.
- Tak, dziewięć - burknęła. - I w przeciwieństwie do pana córki jak widać jest wysoka i nie ma problemów z jedzeniem. Pilnuje pan swojej córki? Dzieci nie rosną, jeżeli nie jedzą.
Joe z całych sil zapragnął się uśmiechnąć, jednak powstrzymał tę chęć. Mała Sophie bynajmniej nie była niejadkiem. Natychmiast przypomniał mu się wczorajszy obiad, gdy dziecko wzięło trzy dokładki. Podobnie, jak on... I podobnie, jak tatuś im więcej jadła, tym była szczuplejsza.
- Proszę się nie martwić o moją córkę. Niemniej jednak, nie wierzę, by dała radę pobić dziewięcioletnią koleżankę - wyjąkał, usiłując mówić tak, jak rodzic uzgadniający z nauczycielem sprawy funduszu na szkołę. Profesjonalnie.
- Charlotte, pokaż się! - zawołała pani Redferd w kierunku pokoju.
Po kilku minutach wyszła z niego Charlotte z naburmuszoną miną. Miała wielki siniak wokół prawego oka, które na dodatek bylo czerwone i przekrwione i wielkiego guza na czole po lewej stronie. Lewy nadgarstek miała owinięty bandażem, choć wskazywało na to, że jest tylko skaleczona. Jej paznokcie wyglądały podobnie, jak paznokcie Sophie, jednak widocznie były już wyczyszczone. miała też wyraźne otarcia na kolanach i łokciach, które malowniczo pokrywały siniaki. Nie wyglądała jednak na osobę znoszącą silny ból, tylko na osobę zdenerwowaną, której jedynym problemem jest ból dumy.
- Powinien pan zobaczyć jej sukienkę. NIEDZIELNĄ sukienkę. Może pana stać na kilka takich sukienek dla córki, ale moja Lottie miała tylko dwie - pani Redferd wyglądała na coraz bardziej wściekłą.
Joe pokręcił głową z pewną nutą melancholijnej satysfakcji. Jakoś tak uspokoił się na widok efektu bójki. On sam wielokrotnie zadawał przeciwnikowi podobne obrażenia. Najbardziej jednak martwiło go to podbite oko Charlotte. Nie był pewny, czy Sophie uda się z tego wytłumaczyć...

Sophie zatrzymała swoją klacz przed niewielkim, drewnianym domkiem, stojącym w cieniu sosen. mieszkała tu babcia. Kolejna, która nie była babcią, ale przyjaciółką. Dziewczynka była pewna, że ma chyba ze sto lat. Była bardzo blisko z jej tatą, który również traktował ją, jak babcię.
- Zaczekaj tutaj na mnie - szepnęła klepiąc delikatnie szyję swojego konia. Był rasowym kucem, kupionym specjalnie dla Sophie z hodowli. Klacz maści gniadej miała bardzo długie hodowlane imię a Mała Sophie nazywała ją w skrócie - Christie. - Babciu! - zawołała widząc puste podwórze.
Na dźwięk jej głosu z domku rozległ się stukot i po chwili w jego drzwiach stanęła starsza szczupła i siwa kobieta. Na widok Małej Sophie jej twarz rozjaśnił uśmiech, ale gdy dziecko zsiadło z konia i przybliżyło się, znikł on z jej twarzy w przeciągu kilku sekund.
- Dziecko! Co ci się stało? - zawołała wyciągając rękę do Sophie. Dziewczynka podbiegła do niej i uśmiechnęła się promiennie.
- Pobiłam się z Charlotte Redferd. Wygrałam - odpowiedziała.
Kobieta przewróciła oczami, niezauważalnie dla Sophie a po chwili spojrzała w dół na jej drobniutką twarzyczkę, na której wyraźnie odznaczał się wielki siniak pod okiem i czerwone, zaognione zadrapanie.
- Chodź do domu, opowiesz mi wszystko.
Dziewczynka posłusznie weszła do domku.

- A potem babciu, odskoczyłam w bok a Carlotte Redferd przewróciła się na ziemię. Kiedy się podniosła, była cała w piasku. Skoczyła na mnie a mi chciało się śmiać. Przewróciła mnie, bo jest silniejsza. Ale zrobiłam tak, jak tatuś. Poturlałyśmy się trochę, ja podrapałam się o gałąź. A potem kopnęłam Charlotte w brzuch, przeleciała mi nad głową. Zrobiła fikołka i podniosła się. Wzięła mnie za włosy i usiłowała przewrócić. Ja ją troszeczkę uderzyłam, ona mnie też. Troszkę mnie podrapała i ja ją też. Nie dałam się przewrócić. Potem uderzyła mnie pięścią. Upadłam, ale wstałam, jak zaczęła odchodzić. Odwróciłam ją i uderzyłam. Też pięścią. upadła na taki szary piasek i już się nie ruszała. Mama Kathie Smith i mama Sadie McLark zaniosły ją do domu - Mała Sophie zakończyła swoją opowieść z dumną minką. - Pa i Ma mogą mi zrobić karę. Ale może nie zrobią.
- Jesteś zupełnie, jak tata, Little Sophie - babcia Kerri postawiła na drewnianym stole śnieżnobiały kubek z dymiącą herbatą imbirową.
- Pewnie jestem... - mruknęło dziecko. - A powiedz mi, babciu... Czy Frank i Tom mogliby się o mnie pojedynkować? Ostatnio się ze sobą o mnie pokłócili. Lubię ich, bo reszta nigdy się nie kłóci. Kiedy Zane i Ron się spotkali zupełnie się nie pokłócili, tylko uciekli. Fajnie by było, gdyby dali sobie satysfakcję tak, jak tatuś z tym panem, jesienią. Tylko sama nie wiem, który powinien wygrać - -obu ich lubię.
- Chcesz, żeby chłopcy się po ciebie bili? - zapytała babcia.
- Chciałabym, żeby o mnie walczyli na szpady. O moją babcię, babcię Marie pewnie walczyli... - westchnęła dziewczynka. Nauczyła się już używać imienia każdej ze swoich babć, kiedy o nich mówi. Miała ich sześć i zawsze łatwo było o pomyłkę. - To takie francuskie. A ja uwielbiam francuskie rzeczy. Amerykańskie są zbyt mało romantyczne.
- Mówiłaś mi, że je lubisz już jakieś dwieście razy - uśmiechnęła się pani Pickett. Usiadła na krześle, naprzeciw dziewczynki. Jak dotąd nie odkryła, skąd sześcioletnie dziecko zna wyraz "romantyczny", wraz z dokładnym jego znaczeniem.
- Cieszę się, że pamiętasz, babciu - zaśmiała się Sophie. - Chcesz, żebym ci powiedziała sekret? - zapytała szeptem.
- Słucham... - Kerri nadstawiła ucha.
- Wiesz, że Willy Clarice nauczył nas grac w pokera? On ma już dwanaście lat i tata go nauczył, żeby mógł sam zarabiać na siebie. Tylko nie mów Ma, bo na mnie nakrzyczy - szepnęła Mała Sophie.
- Nie powiem. Ale pamiętaj, że ty nie musisz grać. Macie pieniążki - Kerri odsunęła głowę od główki Sophie.
- Wiem. Bawiłam się tylko z nimi. Graliśmy z kamykami, zamiast pieniążków. Było wesoło, bo Andrew Mitchell chodzi już do piątej klasy, a liczył słabiej ode mnie - zaśmiała się Mała Sophie. - Nikt mnie nie oszukał. Szkoda, że wujek John umarł. Zagrałabym z nim, bo Jessie mówi, że lubił grać w pokera. On by na pewno nie powiedział Ma i Pa, że to robiliśmy.
- Ja też nie powiem, ale obiecaj mi, że nie będziesz słuchać tego kolegi, który nauczył cię grać, dobrze?
- Zgoda - Mała Sophie kiwnęła główką.
Kerri pomyślała, że gdyby jej mąż usłyszał to wszystko, przewróciłby się w grobie... Tymczasem Mała Sophie wydobyła z kieszonki lekko pognieciony rysunek drzewa o niebieskich liściach.
- Zobacz, babciu! - pisnęła. - Takie śliczne drzewko namalował dla mnie Pa!
Kerri wzięła w ręce rysunek i wbiła w niego zszokowane spojrzenie. O czym też ten Joe myślał w trakcie sporządzania tego rysunku?!
- Pogniótł się trochę, ale na szczęście nie podarł się ani troszkę - mała Sophie obróciła się na krzesełku i zachichotała z dumą. - To drzewko ma niebieskie liście. Widzisz, babciu? - zapytała.
- Widzę... - Kerri bliska była wybuchu śmiechu.
- A opowiedzieć ci, babuniu, jak Pa pomnożył pieniążki ze spędu?

Tej nocy Mała Sophie Cartwright w objęciach Kerri Pickett - jej ukochanej przyjaciółki, którą nazywała babcią, słuchała szumu wiatru, pośród sosen i wdychała zapach żywicy, podobnie, jak jej ojciec jedenaście lat temu...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Domi




Dołączył: 23 Kwi 2017
Posty: 913
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hökendorf Pommern :)

PostWysłany: Śro 14:35, 17 Mar 2021    Temat postu:

R.6.

Odnalezione nadzieje.

Sobotniego popołudnia Ponderosa rozbrzmiewała muzyką graną, przez tych samych muzyków, którzy wynajmowani byli przez Cartwrightów już od dwudziestu lat. Młoda Elizabeth, tańcząc ze swoim narzeczonym Tracy'em Hamilotem - ciemnym blondynem o zgrabnej posturze i sporej wiedzy na tematy literackie i naukowe - wciąż obserwowała matkę, bawiąca się ze śmiechem z trójką inwestorów z Północy, którzy przybyli do Ponderosy, by prosić o pomoc jej ojca. Zagryzla wargę, widząc promienny uśmiech na gładkiej, pokrytej różem twarzy matki. Zdawała sobie sprawę z jej urody i powodzenia. Ale czuła, że Laura Cartwright postępuje nie fer.
Tymczasem jej tata rozmawiał z ojcem Tracy'ego przy misach z ponczem i także wyraźnie dobrze się bawił. Zupełnie nie spoglądał w kierunku żony, pochłonięty ich wspólnymi interesami. Elizabeth się uśmiechnęła. Tak, ten obraz widziala bez ukłucia w sercu.
- Adamie... wiem, że popierasz moją kandydaturę do rady miasta... - wykrztusił Stanley Hamilton, oglądając się trwożliwie w kierunku parkietu.
- I cóż z tego wynika, Stan? - Adam wbił w niego pytające spojrzenie, z lekka przechylając głowę i uśmiechając sie promiennie.
Na czoło Stanley'a wystąpiły drobne kropelki potu.
- Chciałbym dolewkę ponczu... Clementine teraz tańczy z tym inwestorem z Północy... - wyjąkał.
Adam drgnął, skinął głową i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Rozumiem - zachichotał. - Zaczekaj... naleję sobie a potem udam, że upuściłem łyżkę... - Adam mówił powoli, nalewając poncz do szklaneczki i podnosząc łyżkę tak, by spadła na podłogę. - Schyl się... - przycisnął plecy Stanley'a. Ten kiwnął głową i pochylił się, ukrywając twarz za jego fotelem. Nim podniósł się z łyżką napił się ponczu ze szklaneczki Adama.
Elizabeth obserwując ojca dostrzegła wyraźnie wszystko, co się wydarzyło pod blatem stolika.
- Widziałeś co zrobił twój tata? - zagadnęła Tracy'ego.
- Nie! - Tracy pokręcił glową.
- Chodź do kuchni - Elizabeth z trudem powstrzymywała śmiech. Chwyciła narzeczonego za rękę i pociągnęła za sobą.

Tymczasem cień młodego Indianina, przemykający przez lasy sosnowe nie był w stanie przewidzieć ciągnącego w jego stronę zagrożenia. Ona pamiętala do tego poranka. Ale jasne światla i wbijająca się w umysł muzyka, towarzyszące drugiej w jej życiu potańcówce, pozwoliły jej na chwilę o tym zapomnieć. Czerwony Byk, znany przez białych z nazwiska Chipsey, rozpalał właśnie ogień w pobliżu strumienia. Nie polował juz, ale pozostał na tej ziemi licząc, że jeszcze kiedyś spotka piękną, niebieskooką księżniczkę z tego królestwa...

- I wtedy twój tata napił się ze szklanki, którą mój trzymał mu pod stołem - wykrztusiła Elizabeth, trzęsąc się ze śmiechu.
- Tato ma słabe serce - zaśmial się Tracy.
- Chyba się już przyzwyczaili, że będą teściami - Elizabeth popatrzyła mu w oczy.
- Naturalnie będą... a ty? Dostanę jakiś dowód milości? - Tracy przybliżył usta do jej szyi, mając w zamiarach pocalować narzeczoną.
Elizabeth przymknęła oczy, chcąc poddać się swoim pragnieniom, jednak w ostatnim momencie, czując jego oddech na szyi drgnęła, tknięta przedziwnym uczuciem. Był to jakby srach pomieszany z odrazą, które łączyły się w uczucie niepokoju, przeszywające ją całą, niby lodowaty płomień.
- Nie, Tracy, puść mnie! - krzyknęła i odepchnęła chłopaka. Gnana przeczuciem wybiegla z kuchni i pomknęła tylnym wyjściem na podwórko. Nie wiedząc dlaczego wbiegła do stajni. Gdy otwarła jej drzwi, drżenie, które opanowało ją całą, ustało. Rozejrzała się po cichym, pogrążonym w mroku pomieszczeniu. Tato często spędzal tutaj czas, karmiąc i opiekując się tymi końmi, na których niegdyś pędził jak wiatr przez rozlegle, zielone tereny Ponderosy. Elizabeth pragnęła najbardziej na świecie, by jeszcze kiedyś mógł to zrobić. Modliła się o to zawsze, jednak nie dając sobie nadziei. W duchu wierzyła, że Bóg ma dla ojca specjalne zadanie i dlatego doświadcza go tak boleśnie. Jego, mamę głębokim, bolesnym westchnieniem usiadła na stołeczku, obok swojej klaczy.
- I co ja mam zrobić, Carrie? - popatrzyła smutno w końskie oczy. - Mam wrócić do Tracy'ego i mu się tłumaczyć?
W tym momencie koń zarzycił łbem, zupelnie, jakby kręcił nim przecząco.
- Nie? To co mam zrobić? Nie rozumiem co się stało... Myślalam, że go kocham... - westchnęła Elizabeth.
W tym momencie klacz tupnęła i machnęła łbem w kierunku otwartych drzwi stajni. Widząc ten gest do Elizabeth powróciły gwaltownie wydarzenia sprzed dwóch dni. Blask słońca na wodzie... Cienie sosnowego lasu... I jej strzelba z literą "C" wybitą na kolbie wymierzona w intruza, który wtargnął na ich teren.
- Mam... mam pojechać nad strumień, Carrie? - zapytała niepewnie.

W tym samym czasie pod jadalnianym oknem, wychodzącym na wzgórza, dwójka sześcioletnich chłopców obserwowała bawiące się pary. Jeden z nich - ten wyższy, jasnowłosy w skupeniu kleczał z brodą na parapecie i gapił się z otwartą buzią w szybę. Drugi - bardzo drobny, z maleńką główką pełną ciemnych loków zerkał w okno, jednak co chwilę spoglądał ze zdenerwowaniem na drogę.
- Gartner chyba nie przyjdzie... - westchnął. - Dave... czy może powinienem pójść po niego? - popatrzył na przyjaciela.
- Jeśli masz się denerwować, idź - odpowiedział David Sanders. - Widzę, że koniecznie chciałeś mi go pokazać...
- Chcialem - westchnł Jessie.
- To poszukaj go - David Sanders uśmiechnął się do niego.
- Mówił, że ma dużo pracy. Powinien być w domu - Jessie podniósł się i pobiegł na wschod, w kierunku nowego osiedla. Żałował, że nie ma kucyka, ale jego Amber zostal w stajni, przy żółtym domku. Bardzo chciał pokazać go Samowi. Amber był prawdziwym, rasowym kucem, miał dlugą grzywę i sierść koloru bursztynu. Uwielbiał go, choć jeszcze nie potrafil jego maści nazwać. Od starego domu do osiedla było zaledwie pół godziny drogi. Jessie nie wiedział, że umie przez pół godziny biec. Zgodnie z tym, co pamiętał skręcił za szkołę i pobiegł w dół wzgórza. Ku jego zdziwieniu wóz nie stał na podwórku a drzwi do domu byly szczelnie zamkniete. Niepewnie zwolnił i zaczął uważnie rozglądać się dookoła. Gdy doszedł do małego domku zawołał Sama. Zerknął za domek. Było zupełnie pusto.
"Może... Sam ma dużo pracy w domu i nie może wyjść?" pomyślał z miepewną minką.
Ostrożnie i po cichu podczołgał się do okna i popatrzył do wnętrza domu. Dostrzegł coś, co sprawiło, że ścisnęło mu się serduszko. Sam i Abigail ubrani ewidentnie w niedzielne stroje siedzieli za stolem, nakrytym koronkowym obrusem i słuchali czegoś, co czytał ich tata z jakiejś bardzo grubej książki. Abigail wyglądała na spokojną i zadowoloną, jednak Sam nerwowo rozglądał się po pokoju. Gdy jego wzrok powędrował na okno, Jessie ukucnął i schował się. Nie chciał, by nowy przyjaciel go widział. Nie chciał, by dowiedzial się, że wie, iż go okłamał. Zastanawiał się, czy Sam powie coś na ten temat z własnej woli. Odczołgał się od okna i czym prędzej pobiegł w kierunku wzgórza.

Adam i Laura wyszli z domu rozbrzmiewającego muzyką wprost w ciepły, kwietniowy wieczór. Obydwoje wetchnęli mocno rześkie, kwietniowe powietrze i rozejrzeli dookoła po podwórzu zastawionym bryczkami, którymi przyjechali goście.
- Od razu przyjemniej - westchnął Adam, uśmiechając się do wdowy.
- Tak... - westchnęła Laura.
- Tutaj - Adam wyciągnął rękę, wskazując jej jakiś nieokreślony punkt przed sobą.
- Tutaj? - przedrzeźniła go Laura, zadając ze śmiechem pytanie.
- Tutaj jest najświeższe powietrze - wyjaśnił Adam z rozbawieniem w głosie.
Laura zachichotała.
- Dobrze Adamie. Cały ten wieczór jest cudowny. Dziękuję, że mnie zaprosiłeś - powiedziała powstrzymując śmiech.
Nim Adam zdążył skinąć głową, z domu rozległa się ciepła, spokojna muzyka. Laura uniosła głowę a na jej bladą twarz wypłynął uśmiech. Mężczyzna patrzył, jak chwyta spódnicę swojej różowej sukni i w takt muzyki wiruje w tańcu wokół niego.
- Mogę prosić? - zadał pytanie, wyciągając dłoń w jej kierunku. Wszystkie troski opadły z dwojga w jednej chwili. Przeszłość, śmierć Franka, ból malutkiej Peggy, która wciąż na niego czekała. Tańczyli na podwórzu, zapominając o prowadzonej grze oczekiwania. Zatrzymali się dopiero przy małej ławeczce, ukrytej pośród krzewów, pod baldachimem z drzew.
Laura usiadła na ławce śmiejąc się i usiłując złapać oddech. Uniosła głowę na Adama, który zatrzymał się tuż obok. Zdał się jej w tym momencie wspaniałym mężczyzną, ideałem, do którego tęskniła przez lata, będąc z mężem.
- Cieszę się, że przyszłaś - zaczął Adam. - Bałem się, że się rozmyślisz.
- Mało brakowało... - westchnęła Laura,spuszczając głowę. - Peggy tego nie rozumie.
- Peggy chyba chce, żebyś spędziła przyjemnie czas... - westchnął Adam.
- Jest mi przyjemnie - Laura wstała z ławki, wspierając się na dłoni Adama - popatrzyła mu w oczy. - Bardzo dobrze się tu czuję.
- Naprawdę? - Adam uśmiechnął się, widząc wdzięczność płonącą w oczach tej delikatnej, jasnowłosej istoty.
- Tak. Jestem ci bardzo wdzięczna - westchnęła Laura. Będąc tak blisko mężczyzny ze swoich marzeń, czuła bicie serca silniejsze, niż kiedykolwiek. Nie mogąc powstrzymać drżenia przybliżyła się jeszcze bardziej i musnęła swoimi ustami, jego usta. Odsunęła się lekko, lecz dostrzegając w oczach mężczyzny zachętę przysunęła się ponownie i pocałowała go zyskując tym razem odpowiedź w postaci obejmujących ją, silnych ramion. Trwała przez chwilę w jego objęciach, gdy wtem w jej umyśle pojawił się obraz wściekłych oczu córeczki, gdy dostrzegła, że jej matka szykuje się na bal.
Adam wypuszczając ją z objęć dostrzegł w jej wzroku przerażenie.
- Co my robimy? - wykrztusiła kobieta spłoszona.
- To się chyba nazywa "pocałunek" - zachichotał Adam w odpowiedzi na ten wzrok.
- Nie powinniśmy - wykrztusiła kobieta rozglądając się trwożliwie dookoła. - Nie powinniśmy...
- Aż tak źle to robię? - zapytał Adam z rozbawieniem.
- Nie rozumiesz... - jęknęła Laura z przerażeniem.
- Co się stało? - mężczyzna dopiero teraz przyjrzał się jej uważniej.
- Adamie... proszę, odwieź mnie do domu... - Laura uniosła na niego oczy, błyszczące z przerażenia.
- Do domu? Zabawa dopiero się zaczęła - Adam skinął głową w stronę, skąd rozbrzmiewała muzyka, uśmiechając się.
- Chcę wrócić do domu - Laura odskoczyła od niego, jakby bała się go. - Mam przeczucie, że coś się stało Peggy.
- Jest z nią pani Walton, prawda? - zapytał Adam uspokajająco.
- Proszę cię! - przerwała mu Laura rozpaczliwie.
- Dobrze - odparł w końcu.
- Wezmę szal... - mruknęła Laura, ruszając szybkim krokiem w stronę domu. Mężczyzna patrzył za nią z niepewną miną. Zastanawiał się co takiego zrobił, że zdołał wystraszyć tę kobietę tak bardzo, że zapragnęła uciec. Zaczął podejrzewać, że ukrywa jeszcze jakąś tajemnicę, której nadal nie poznał. Po chwili podążył za niemal biegnącą kobietą, znacząco ocierając usta...


Elizabeth Cartwright pędziła przez las na swoim koniu. Zdecydowanie zmierzała do strumienia. Sama nie była pewna, co ją tutaj ciągnie, jednak poddała się tej sile, idąc za radą swojej Carrie. Będąc w połowie drogi wyczuła nagle zapach drzewa palącego się w ogniu i pieczonego mięsa. Jej twarz przybrała wściekły grymas.
- Wyobrażasz to sobie?! - jęknęła do klaczy, po czym zdecydowanie popędziła ją do jeszcze szybszego biegu. Im bliżej była strumienia, tym wyraźniej wyczuwała ognisko. Wreszcie przez migocące pnie i gałęzie sosen dostrzegła chłopaka, kucającego nad stosem płonących drew i obracającego na rożnie dziką kurę. Był to naturalnie John Chipsey. Elizabeth zagryzła wargi. A więc nie odjechał. Na dodatek nadal polował. Nie, teraz już z pewnością musi go zabić.
- Hej! - wrzasnęła, przeskakując strumień. John spokojnie uniósł głowę.
- Wróciłaś, księżniczko? - zapytał z lekką drwiną w głosie. - Nie martw się. Nie poluję już w twoim królestwie - westchnął i znów pochylił się nad rożnem.
- A to? - Elizabeth wskazała na kurę batem, który trzymała w dłoni.
- Nie złapałem ich na waszej ziemi, więc nie powinno cię to interesować - mruknął John.
- Jednak, interesuje mnie - Elizabeth sięgnęła do broni ukrytej w siodle.
- Nieźle jeździsz, jak na kobietę - John omiótł wzrokiem Elizabeth w białej, balowej sukni, siedzącą w damskim siodle na swojej klaczy.
- Nie powinno cię to obchodzić - prychnęła Elizabeth.
- Jednak, obchodzi mnie - mruknął John, obracając ponownie rożnem.
- Zamilknij! - Elizabeth odbezpieczyła broń. John na ten odgłos uniósł beznamiętne oczy na nią. Jego twarz rozjaśnił uśmiech.
- Ładna jesteś, jak się złościsz - powiedział.
- Wynocha - wycedziła Elizabeth przez zęby.
- Przepraszam za moją impertynencję, księżniczko - John wstał i ukłonił się po dżentelmeńsku. - Upolowałem jeszcze dwie kury. Mogę ci jedną odstąpić, jeżeli się zgodzisz...
- Dziękuję bardzo - prychnęła Elizabeth.
- Wiesz, że znałem kiedyś jedną Elizabeth? Była moją kuzynką. Nazywaliśmy ją Lizbeth. To ładne zdrobnienie - John skierował się do swojego konia, by odczepić drugą kurę od siodła.
- Spróbuj mnie tak nazwać a będzie to twoje ostatnie słowo! - Elizabeth wymierzyła strzelbę w jego głowę. John ignorując to uniósł brodę i wpatrzył się w niebo.
- Zastrzeliłaś kiedyś przepiórkę, która leciała w powietrzu? - zapytał.
- Jestem cywilizowaną osobą. Nie muszę strzelać do ptaków. Ale, żebyś wiedział, zrobiłam to. Zestrzeliłam też męski kapelusz z odległości mili. Zadowolony? - zapytała Elizabeth.
- Uciekłaś z jakiegoś przyjęcia? - John opuścił brodę i wbił w nią oczy, które promieniały, jak oczy cherubinów na malowanej porcelanie.
- Nic ci do tego - Elizabeth poprawiła się w siodle. Czuła, że jej suknia nie układa się w nim najlepiej i niedługo odsłoni jej prawą kostkę. Wyjeżdżając nie była w stanie udać się na górę i przebrać.
John skinął głową i wykrzywił twarz w wyrazie mówiącym po prostu "Acha... rozumiem".
- Podejrzewam, że twój narzeczony pochodzi z miasta? - zaczął, zupełnie, jakby zadawał pytanie.
- Tak - Elizabeth obróciła się z koniem tak, by nie był w stanie dostrzec jej nóg. Musiała to zakończyć najszybciej, jak tylko można.
- Pewno nie potrafi grać na gitarze. A ja umiem - mruknął John. Nachylił się nad siodłem poszukując czegoś w sakwach.
- Potrafi! - prychnęła Elizabeth. - Ja również potrafię - uniosła brodę z dumną miną.
- O! - John kiwnął głową, spoglądając na nią. - Nie spodziewałem się tego. Twoje imię przypomniało mi moją ulubioną piosenkę "Słodka Betsy z miasta Pike". Znasz ją może?
- Nic ci do tego - prychnęła Elizabeth. Tak naprawdę ta piosenka należała do jej ulubionych, tata często grał jej ją, kiedy była mała. Ponieważ sama nazywała się "Betsy". - Ja spodziewam się, że teraz ulotnisz się na dobre - odwróciła się z koniem, wciąż mierząc ze strzelby w jego głowę. - Acha, Jeśli polujesz, rób to porządnie. Mój kuzyn z kumplem znaleźli coś, co chyba należało kiedyś do ciebie. Tak więc pościg jest już blisko. Zostań tutaj a nie wiem, czy doczekasz rana. Może jakaś kulka wysłana z ukrycia trafi cię przed nocą. Mimo wszystko, kolorowych snów - uśmiechnęła się słodko i schowała strzelbę do pokrowca wciśniętego pod siodło. Miała nowy pomysł;. Oddali się. Nie ma żadnego interesu w strzelaniu do kogoś, kto wypiera się winy. Poczeka. Niech dopadną go wujkowie. Przestanie mieć takie oczy cherubina, kiedy znajdzie się u nich na muszce. Rano z kolei ona przyjedzie tutaj na nowo. Najważniejsze było to, że John o pościgu już wiedział...

Noc i następujące po niej jasne światło poranka, zatarło wspomnienie Elizabeth z potańcówki. Gdy przebudziła się z rana, pozostała tylko twarz Johna w skupieniu pochylonego nad siodłem, podczas, gdy ona mierzy do niego ze strzelby ojca. Taniec z Tracy'em przypomniała sobie dopiero, gdy spostrzegła swoją suknię, ułożoną na krześle. Była na siebie przez to niewymownie wściekła. Zaciskając powieki z ciężkim westchnieniem opadła ponownie na poduszkę.

Ten poranek, również Jessie Cartwright spędzał z niepewnością w sercu. Chłopiec rozmyślając wciąż o tym, jak biegnąc po Sama przegapił potańcówkę, ubierał się w swoim pokoju. Gdy zapiął już szelki spodenek i zamierzał włożyć buty, usłyszał przeraźliwy huk za swoimi plecami. Odwrócił się zaskoczony akurat w odpowiedniej chwili, by zobaczyć uderzający we framugę okna wielki kamień, który o centymetry minął szybę. Przerażony doskoczył do okna, bojąc się jednak je otworzyć i wyjrzał na podwórko przyciskając nos do szyby. Tuż pod swoim oknem, dostrzegł Sama, trzymającego w rączce garść kamyków i rzucającego nimi z całej siły w okno.
"Sam?!" pomyślał Jessie, nie będąc pewnym, jakie wzbudziły w nim emocje odwiedziny przyjaciela.
Tymczasem chłopiec dostrzegł w oknie Jessiego. Jego twarzyczkę rozjaśnił uśmiech. Natychmiast wyrzucił kamienie i zaczął coś krzyczeć poskakując w miejscu i machając rączkami.
Na ten widok Jessie zdecydowanym ruchem otworzył okno. Gdy tylko poczuł wiatr na policzku usłyszał także wołanie, rozdzierające ciszę wokół żółtego domku.
- Cartwright! Cartwright! Znalazłem twój dom!
Jessie również zecydownanie, nachylił się nad parapetem i odkrzyknął:
- Widzę! Dobrze, że jesteś! Musimy porozmawiać!
- Możesz zejść na dół?! - zapytał Sam.
- Mogę! - odkrzyknął mu Jessie, po czym naciągnął buty i ruszył w kierunku drzwi. Wiedział, że powinien wyjaśnić z Samem jego kłamstwo, jednak nie miał pojęcia jak. Stwierdził przed chwilą, że musi z nim porozmawiać, jednak teraz zmienił zdanie uznając, iż nie jest to wcale konieczne. Równie zdecydowanie, jak otworzył okno i wyjrzał przez nie zbiegł po schodach i podobnie zdecydowanie wyskoczył na dwór.
- Jestem! - zawołał do przyjaciela. Dobiegł do niego i poklepał niezdarnym ruchem w ramię. - Mamy jeszcze trochę czasu przed kościołem, zabiorę cię na konną przejażdżkę. - zachichotał. - Jeździłeś kiedyś na kucyku?
- Nie... - Sam spojrzał na niego oczami, które wyraźnie zaczynały robić się coraz większe.
- To teraz pokażę ci jak to zrobić - zachichotał Jessie.
- Dobrze... - wykrztusił Sam, przełykając ślinę. Bał się. Ale nigdy tego przyjacielowi nie powie. W końcu jest mężczyzną.
- To chodź - Jessie przyciągnął go rączką do siebie, popychając następnie do przodu. - Zabiorę cię do stajni i pokażę ci nasze kucyki.

Gdy mały Jessie otworzył drzwi stajni, Sam rozejrzał się wokół z zapartym tchem. Poszukiwał wzrokiem tych kucyków, o których mówił jego przyjaciel, ale nie potrafił ich dostrzec. Nim zdążył zorientować się, co gdzie się znajduje, Jessie podprowadził go do czterech małych boksów na końcu pomieszczenia.
- Zobacz - zawołał. - Tutaj są nasze kucyki. Możesz je pogłaskać. Ta brązowa, to Christie mojej siostry. Jest taka skoczna i wesoła. Nie wiem dlaczego, ale pozwala na siebie wsiąść tylko Little Sophie. Innnych zrzuca - westchnął Jessie. - Rozumieją się doskonale. Ten rudy konik - jessie podszedł do ostatniego boksu i pogłaskał pyszczek kasztanowatego kucyka. - Też jest Little Sophie. Ale tak naprawdę zawsze jeździ na nim Leslie, kiedy przychodzi do nas. Ona nie ma konika, bo mieszka w miasteczku. Nazwała go Flamme. Mówi, że to znaczy "płomyk", ale ja nie jestem pewny. Inaczej to wymawia - westchnął Jessie. - A! Zobacz! To jest... - podszedł do stojącego naprzeciw bułanka i przytulił się do niego z całej siły. - To jest mój Amber. Nazwałem go "bursztynek", bo ma bursztynową sierść. Nie potrafię jeszcze nazywać kolorów koni... takich naprawdę.
- A... ten czarny konik, tam w kącie? - Sam wskazał na ślicznego kucyka z długą grzywą i białą łatką na czole. - Wygląda, jakby był smutny...
- To... mój konik - Jessie podszedł do niego. - David Sanders też mieszka na ranczu, więc ma swojego kucyka. Jest smutny, bo mało na nim jeżdżę.
- To... może mógłby być mój? - zapytał Sam niepewnie. - Skoro Flamme jest koleżanki twojej siostry...?
- Mógłby - Jessie uśmiechnął się do przyjaciela, obejmując za szyję konika. - Nazywa się Starry, bo ma na czole łatkę w kształcie gwiazdki...

Dwaj chłopcy jechali powoli polaną pełną kwiatów. Jessie co chwilę zerkał na przyjaciela z zaskoczeniem. Był zdziwiony, że Sam tak dobrze jeździ, mimo, że wsiadł na konia pierwszy raz. Spodziewał się, że długo będzie go uczyć, nim chłopczyk samodzielnie będzie w stanie utrzymać się w siodle. Ale w końcu mówił, że wsiada na kucyka pierwszy raz w życiu...
- Hej... Gartner? - zaczął Jessie nieśmiało. - Nie spodziewałem się, że umiesz jeździć...
Sam popatrzył na niego niepewnie.
- Nie... - mruknął, spuszczając wzrok. - Tata, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w starym domu, czasem dawał mi usiąść na koniu, który ciągnął wóz, jak wracaliśmy z pola. W tamtym domu było fajnie, mieliśmy bardzo miłych sąsiadów. Ale spadł grad i wybił pszenicę. To tata powiedział, że wyjedziemy. Zawsze mi szkoda, że to zrobiliśmy.
- Acha - westchnął Jessie. - Właściwie, wiesz Gartner... ja cały czas mieszkam tutaj. Urodziłem się tu i nigdy nie przeprowadzałem. Nie wiem jak to jest.
- To wcale nie jest wesołe, Cartwright. Nie rozumiem dlaczego Abigail to lubi. Ale ona jest chyba zła. Nie lubię jej zwłaszcza, jak spuszcza mi lanie. Czasem jest gorsza od taty. On mnie nie bije prawie wcale.
- A zasłużyłeś sobie na lanie od niej? Za co to robi? - zapytał Jessie z niepokojem. Nie potrafił sobie wyobrazić, że, dajmy na to Elizabeth sprawia mu lanie a nie ktoś dorosły. Elizabeth miała prawo najwyżej na niego nakrzyczeć.
- Nie, zasłużyłem sobie. Oddaliłem się od domu bez pozwolenia. Martwili się o mnie - Sam westchnął ciężko. - A wczoraj, kiedy próbowałem uciec, żeby oglądać potańcówkę... Nie dałem rady. Abbie przez cały czas nie odchodziła ode mnie. Od świtu do późnej nocy musiałem kopać ogródek. Byłem bardzo zmęczony, ale przynajmniej nie powiedziała rodzicom - Sam uśmiechnął się lekko.
Po tym stwierdzeniu, Jessie pomyślał, że nic już nie rozumie. Jego przyjaciel nie mógł kopać ogródka, skoro był z rodziną w domu. Ale w jego głosie wyraźnie pobrzmiewała ulga i usiłowanie usprawiedliwienia. Pomimo niepewności, Jessie uznał, że nie zapyta go o wczoraj.
- Myślę, że rodzice wcale nie są źli. Mój Pa nie skrzyczał mnie, kiedy opowiedziałem mu o tobie. I obiecał, że nie dopuści, żeby spotkała cię kara - powiedział, uśmiechając się nieśmiało. W końcu nie musi nic wiedzieć.
- Jeżeli jest taki, jak mówisz... to ty masz dobrze w życiu, Cartwright. Zamieniłbym się z tobą - westchnął Sam z rozmarzeniem. - Ale... jak ty nazywasz swojego tatę? - zapytał.
- Pa. Tak mówił dziadek na pradziadka, tata na dziadka i teraz ja tak mówię na tatę. Logiczne. David Sanders powiedział "logiczne". Interesujące słowo, prawda...? - Jessie leciutko zachichotał. - A ty? Inaczej mówisz na tatę?
- Po prostu: "tato". A, kiedy wiem, że zrobiłem coś złego, to "ojcze". Abigail mi kazała - uśmiechnął się Sam.
- Acha - Jessie skinął główką. - Zobacz! - wskazał na dom, który pojawił się naprzeciw nich. - Tutaj mieszkają Nilsonowie. Patty i Nelly czasem się ze mną bawiły. Dopóki Patty nie powiedziała, że chce się ze mną ożenić. Uciekłem, bo chciała mnie do tego pocałować. Podrapałem się przechodząc pod płotem. No i podarłem koszulkę.... - westchnął Jessie. - Chciałem trzydzieści centów odkodowania, ale ona nie chce mi ich dać... Od czwartku się z nią o to kłócę.
- Może ci pomóc? - Sam przechylił twarz w kierunku przyjaciela.
- Potrafiłbyś? - zapytał Jessie niepewnie.
- Oczywiście - Sam wbił zawzięte spojrzenie w niebo. Na ten widok Jessie zadrżał. - W Europie mieliśmy duży sklep. Prowadził go mój dziadziuś. Uczył mnie czasami, jak coś kupić, albo sprzedać wedle własnego pomysłu. Tata zawsze na niego krzyczał, jeśli usłyszał, jak mi to mówi. A dziadziuś mówił - chłopiec odchrząknął i skrzywił się, by móc naśladować tubalny głos starszego pana. - Mówił: "Na Dzikim Zachód, dziecko, to każden kłopot rozwiązują o, tymi pięściami - chłopiec uniósł do góry rączki zaciśnięte w piąstki. - A ja ci mówię, dziecko, że ty nie musisz nim kłopoty rozwiązywać, tylko o, tym to rozwiązuj - chłopiec wskazał paluszkiem na swoją głowę. - Lepiej czasem pomyślę a nie bić." I ty taki jesteś. Chciałbyś od razu, szybciutko - zaśmiał się Sam. - A dziadziuś mi mówił, żeby pomyśleć. Zabierz mnie do tej Patty... pomogę ci...
- Dobrze... - westchnął Jessie. Wiedział, że to ostatnia nadzieja. - To przynajmniej nie zaszkodzi...

Jessie stał oparty o płot zagrody Nilsonów, tupiąc nóżką, by mu było raźniej. Czekał już dziesięć minut, jeśli wierzyć srebrnemu zegarkowi z dewizką, który dostał od wędrownego handlarza w prezencie na piąte urodziny i, który od tamtej pory zawsze nosił przy sobie. Zupełnie nie słyszał z tego miejsca rozmowy Sama z Patty. Mimo, że wytężał się jak tylko mógł, otaczała go cisza. Spodziewał się około półgodzinnej rozmowy, po której zasmucony Sam wróci z kwitkiem, jednak, gdy następnym razem uniósł główkę, dostrzegł przyjaciela, który wyskoczył zza domku i pomachał do niego chudziutką rączką. Gdy chłopiec wyruszył w stronę Jessiego dostrzegł on, że podrzuca coś w ręku. Sam powoli podszedł do niego, złapał go za łokieć i włożył mu w dłoń coś chłodnego i okrągłego.
- Proszę. Twoje odkodowanie - Sam wyszczerzył ząbki w uśmiechu.
Jessie ostrożnie przyjrzał się monecie. Na błyszczącym metalu wybita była liczba "50".
- Sam... to jest pięćdziesiąt centów! A ja chciałem tylko trzydzieści - wyjąkał.
- Wiem. Ale ty chyba nie wiesz, co to jest "procent" - zaśmiał się Sam. W jego oczach błyszczała bezgraniczna dziecięca prostota i niewinność. - To dlatego, że chciałeś odkodowanie w czwartek wieczorem a teraz jest niedziela rano. Jeżeli te twoje trzydzieści centów rosło każdego wieczoru o osiem centów, należy ci się pięćdziesiąt. Rozumiesz? Gdybyś mnie poprosił wieczorem, miałbyś już pięćdziesiąt cztery. A tak masz pięćdziesiąt. Dzisiaj urosło tylko o cztery centy. Policzyłem sobie, jak szukałem Patty.
Jessie wbił w niego przerażone oczy. Tak naprawdę niewiele zrozumiał, ale czuł, że Sam ma rację. To brzmiało, jakby był już zupełnie dorosły.
- Acha - westchnął.
- Dziadziuś mnie tego uczył - Sam skulił się lekko. - Wiesz co... Słyszałem, jak kiedyś mówił do przyjaciela, że wszyscy jego krewni wyrośli na sklepikarzy i bankierów, ale jego syn zupełnie nie ma do tego talentu. Za to wnuczek, owszem. Nie do końca to rozumiem, ale... to chyba znaczy dobrze.
- Ale... jak ty... zdobyłeś tyle? Mi Patty nie chciała dać ani centa... - zaczął Jessie niepewnie.
- Wiesz... Dziadziuś w ten sposób sprzedał zardzewiały zamek po wyższej cenie, niż nowy w sklepie - Sam zaśmiał się łobuzersko. - Ale... wtedy nie mieliśmy co jeść... - spuścił główkę zasmucony. - Dobrze jest być bogatym. Ale "pieniądz zmienia ludzi". Tak mówił tata. I mówił, że ludzie przestają robić dobre rzeczy, kiedy mają pieniądze. Zrobiłem to dla ciebie, bo zasłużyłeś na nie. Ale, proszę, nie rób tego bez powodu.
Jessie popatrzył na przyjaciela niepewnie. Bo przecież...
- Mój tata mówił mi to samo. Ale ja nigdy nie będę zły przyjacielu. Odebrałem to, co moje. Też, jak tata - uśmiechnął się łagodnie.
- Cieszę się - Sam skinął głową, rozjaśniając się lekko.

- Wiesz, Gartner... masz bardzo mądrego dziadka - zaczął Jessie, kiedy jechali powoli przez łąki, obok północnej granicy części Ponderosy należącej do Joe i Alice.
- Tak myślisz? - mruknął Sam, spuszczając główkę. Chciałbym, żeby dziadziuś to wiedział. A ty? Też masz dziadka?
- Tak - Jessie rozpromieniony podskoczył w siodle. - Jest taaaki wysoki - chłopiec wyciągnął rączkę w górę, najwyżej, jak mógł. - I jest taki mądry. Zupełnie, jak król Salomon z Biblii. Tata opowiadał mi kiedyś, jak potrafił rozsądzić największe kłótnie w mieście. I ludzie się go słuchali.
- Mojego dziadziusia słuchali wszyscy pracownicy. Znaczy, w Europie. Abigail tak mówiła - Sam uśmiechnął się niepewnie.
- Pracownicy mojego dziadka też się słuchają. Muszą Inaczej dziadek ich wyrzuci - zachichotał Jessie. - Przedstawię ci dziadka, kiedy wróci. A ty? Przedstawisz mi swojego?
Słysząc to, Sam spuścił główkę. Jessie zaskoczony dostrzegł w jego oczach łzy.
- Nie mogę przedstawić ci dziadziusia... - wyjąkał Sam, ocierając oczka. - Nie mogę, bo nie ma go tutaj. Wiesz... poszedł do Nieba zaraz, jak tu przyjechaliśmy.
- Acha - mruknął Jessie, spuszczając główkę. - Tata mówi, że moja babcia też jest w Niebie. A mama opowiada, że wujek też już tam poszedł.
- Wujek? - zapytał Sam z ciekawością.
- Braciszek mamusi. Umarł, bo lubił grać w karty. Pan, któremu był winny dużo pieniędzy zastrzelił go i chciał zabić też mamę. Ale mama uciekła - buzia Jessiego rozjaśniła się troszkę.
- Acha. Tata też kiedyś był winny pieniądze innemu panu. Dziadziuś mu mówił: "synu, nigdy nie pożyczaj pieniędzy, bo się pożyczka przeciw tobie obróci". Ale tata je oddał i nic się nie stało - Sam uśmiechnął się niewinnie. - Jeśli chcesz, mogę ci pokazać grób mojego dziadziusia.
- Dobrze - Jessie skinął główką. - A potem ja pokażę ci tajemnicę. To troszkę daleko stąd, ale trafię. Nikomu jeszcze o tym nie mówiłem, ty byłbyś pierwszy.
- Ja właściwie też nigdy nie mówiłem nikomu o tym, co mówię tobie - mruknął Sam. - To ciekawe przeżycie.
Jessie na dźwięk ostatniego wyrazu poskoczył w siodle i spojrzał rozpromieniony na niego.
- David Sanders też kiedyś powiedział "ciekawe przeżycie". Podoba mi się to słowo, ale jeszcze nigdy go nie użyłem. "Użyłem" to też słowo Davida Sandersa. On zna wiele ciekawych słów...
- Chodzi do szkoły? - zapytał Sam.
- Tak - Jessie uśmiechnął się, przyjmując pełen podziwu wyraz twarzy. - Ja też pójdę. Jak tylko skończę sześć lat. Pa i Ma mi obiecali. A ty?
- Ja... - Sam spuścił główkę. - Mnie mama będzie uczyć w domu, jak Abigail. Mówi, że tak jest bezpieczniej... Ale to nic. Możemy się bawić, jak ty skończysz lekcje. Prawda?
- Dobrze - Jessie skinął główką. - Opowiedz mi jeszcze o swoim dziadku. Przecież jedziemy go odwiedzić.
- Dobrze - Sam wbił wzrok w coś, co było gdzieś daleko w przestrzeni. - Jeszcze zimą, mogłem się do niego przytulić, więc wszystko pamiętam...
- Sam... - Jessie położył przyjacielowi rękę na ramieniu. - Nie można płakać. Twój dziadziuś na pewno jest w Niebie szczęśliwy... Opowiedz mi, jak wyglądał, jak miał na imię, jaki był... Chciałbym go sobie wyobrazić, kiedy się będę z nim witać...
- Dobrze - Sam otarł oczka zaciśniętymi piąstkami. - Nazywał się Giedon. Zawsze, jak się przedstawiał mówił: "Jestem Giedon Gartner". Był tatą mojego taty, ale tata go nie lubił, bo parę razy mu przez niego dokuczali. Znaczy, tata mówił, że to przez niego a ja myślę, że to zupełnie nie była wina dziadziusia. Jak wyglądał... Był wielki, jak góra i miał brodę. Taką długą, całkiem białą. No i takie same oczy, jak ja. Takie jasne i błyszczące. Zawsze bawił się ze mną i Abigail, kiedy mama i tata nie mieli czasu. I jeszcze kilka razy nas uratował sprzedając różne rzeczy, jak nie mieliśmy co jeść. Nie mówił za dobrze po angielsku. Ale dużo go nauczyłem.
- Acha. Wiesz, mój dziadziuś nie ma długiej brody, ale i on i tata mają za to zupełnie białe włosy. A tata do tego ma je takie skręcone, tak jak ja i Little Sophie. Mój dziadziuś za to ma błyszczące, czarne oczy, nie zielone. Bo wiesz, że masz zielone oczy? - zapytał Jessie.
Tak naprawdę dotąd nie odczytał uczucia, jakie wywołują w nim oczy Sama. Były trochę smutne, trochę przerażające, ale wciąż wskazywały na to, że chłopiec wychował się w świecie zupełnie odmiennym od Ponderosy.
- Wiem. Tata taty i mama mamy mieli zielone oczy. A teraz mamy je i ja i Abigail.
- Acha. Szkoda, że ja nie mam. Fajnie by było, bo Little Sophie ma zielone. A Ben i Liz, niebieskie.
- Kto to? - zapytał niepewnie Sam. Czul, że powinien to wiedzieć.
- Ben to mój brat stryjeczny. A Liz, siostra stryjeczna. Mamy jednego dziadka, ale babcie już inne.
- Jak to możliwe?! - Sam wpatrzył się w przyjaciela zaskoczony.
- Jakoś. Właściwie sam nie wiem, jak to się stało, ale tak po prostu jest... - Jessie przewrócił oczami zrezygnowany. Podobne pytanie słyszał już kilkakrotnie od kolegów i zawsze, mimo uczucia, że nie jest to normalne, odpowiadał, że tak po prostu jest.
- Acha... - westchnął Sam. - Ja i moi kuzyni mamy tę samą babcię...
- Trochę szkoda - mruknął Jessie. Chwilę potem rozpromienił się wyraźnie i podskoczył w siodle. - Wiesz... to ja w takim razie opowiem ci o naszych babciach i o podróży dziadka do Ponderosy...
- Acha... dobrze.. - jęknął Sam.
- Jeszcze wujka Adama nie było na świecie, kiedy dziadziuś poznał babcię Elizabeth. Oboje chodzili wtedy do szkoły - zaczął swoją opowieść Jessie. - Potem, jak się już zaprzyjaźnili, dziadziuś zaczął pływać na wielkim okręcie jej taty. Ten tata to podobno był prawdziwy kapitan, Liz mówi, że jest jej pradziadkiem. Potem Babcia Elizabeth i dziadek wzięli ślub. Potem mieli synka. Ten synek to wujek Adam. Chcieli w trójkę pojechać na Zachód, ale babcia Elizabeth umarł zaraz, jak urodziła wujka. To dziadziuś pojechał sam. Cały czas bardzo płakał po babci i zaraz poznał babcię Inger. Mówił mi, że bardzo pomogła mu sobie poradzić, kiedy z małym wujkiem nie miał co jeść. Potem się pobrali i babcia Inger urodziła po drodze na ten Zachód wuja Hossa. Ale jeden pan co z nimi jechał zrobił jakąś dużą krzywdę Indianom i oni się zdenerwowali. Jak jedni i drudzy się strzelali przypadkiem babcia Inger też zginęła. Potem dziadziuś znowu bardzo płakał i jak jechali dalej zupełnie sobie nie mógł poradzić. Zaraz kupił troszkę ziemi tam, gdzie kopali złoto. Potem sobie żył z wujkami, ale pojechał sam do Nowego Orleanu. Cudne miasto... - westchnął Jessie z rozmarzeniem. - Chciał powiedzieć pewnej damie, że jej mąż umarł, kiedy go uratował. Wiesz, to była babcia Marie... Zakochali się i zabrał ją tutaj. Ona urodziła tatę i jest naprawdę moją babcią. Ale tata był rok młodszy, jak my z Little Sophie teraz, jak spadła z konia. Tata zawsze mi mówi, żebym uważał, jak spadam z konia, żeby nie uderzyć głową w kamień i, żeby dobrze się obrócić, bo też mogę umrzeć...
- No... dobrze... wiesz, ta opowieść brzmi, jak z bajki, Cartwright - westchnął Sam. - Bardzo ciekawa. My nie mamy za fajnie. Abbie mówiła, że, jak przyjechaliśmy do Europy zamieszkaliśmy w Nowym Jorku. Ale tata uznał, że nie lubi dużego miasta, bo nie przypomina mu Europy. To potem zamieszkaliśmy w takim małym miasteczku, ja się tam urodziłem. Ale dokuczali nam tam, mamusia chciała wracać, ale tata i Abbie jechać na zachód. Pojechaliśmy. Fajnie było w Kansas, ale mieliśmy osiem mil do najbliższego sąsiada i tata powiedział, że ani pracować, ani modlić się nie da rady na takim odludziu. potem pojechaliśmy do miasteczka i było fajnie, ale tam nas okradli i długo nie mieliśmy co jeść. To tata zamieszkał w naszym starym domu i byłoby fajnie, ale, jak grad wybił pszenicę wyjechaliśmy - Sam spuścił smutno główkę. - Czyli ja przeprowadziłem się do trzech miejsc.
- Acha - westchnął Jessie.
- Zobacz, Cartwright - pisnął Sam. - Tam już jest mój dom.
- Jak to?! - Jessie popatrzył na niego zszokowany.
- Nie poznałeś drogi przez łąki? - Sam popatrzył na niego zdziwiony.
- Znam tylko przez miasteczko - Jessie wytrzeszczył oczy.
- To teraz znasz obie - zachichotał Sam.

Jessie uklęknął przed niewielkim nagrobkiem z napisem: "Giedon Gartner 1800 - 1879 Cudownemu ojcu i dziadkowi - rodzina".
- Ile lat miał twój dziadziuś, jak umarł? - zapytał Jessie cichutko.
- Siedemdziesiąt dziewięć - pisnął Sam. Kucał jakiś kawałek od grobu i wyraźnie czegoś szukał, rozgarniając ziemię rączkami.
- Mój dziadziuś ma siedemdziesiąt. To bardzo dużo, ale mówił, że nie pamięta Napoleona... - westchnął Jessie zasmucony.
- Napoleona? - buźka Sama rozjaśniła się nagle. - Mój dziadziuś mi o nim dużo opowiadał. Ale on był przecież w Europie...
- Moja babcia pochodziła z Francji - westchnął Jessie. - A on rządził we Francji. Babcia urodziła się już tutaj, ale chciałbym, żeby jakiś mój wujek okazał się jego żołnierzem. Chociaż wielu moich kolegów Napoleona nie lubi... Ja o swojej wiem tylko tyle, że pradziadek pływał razem z tym piratem Jeanem Lafitte'm... - Jessie jeszcze mocniej się rozmarzył.
- Twój pradziadek był piratem?! - oczy Sama urosły do rozmiarów dwóch talerzy.
- Tak - Jessie wyszczerzył ząbki w niewinnym, dziecięcym uśmiechu. - Tata jest z tego dumny. Ja też. A ty, czego szukasz?
- Zakopałem tu amulet dziadka, żeby tata go nie sprzedał. Myślę, że dziadziuś chciałby, żeby dostał go mój przyjaciel - powiedział Sam nieśmiało.
Słysząc to Jessie poczuł, że się czerwieni.
- Dziękuję - szepnął, po czym jego wzrok powędrował na pomnik z nazwiskiem dziadka Sama. - Dzień dobry, panie Gartner - powiedział, po czym odchrząknął z powagą. - Jeszcze mnie pan nie zna, ale wiem, że nie byłby pan na mnie zły. Nazywam się Cartwright. Jesse Alex Cartwright. I... chciałbym być przyjacielem pana wnuczka. Nie zrobię mu krzywdy, niech pan uwierzy... ale pan chyba to wie. W Niebie ludzie wiedzą więcej, prawda? Proszę mi zaufać i pozwolić bawić się z pana wnuczkiem. Opowiadał mi tyle o panu, że już wiem, że pana lubię. Postaram się pomóc Samowi. Przy mnie będzie miał przyjaciół. Jestem Cartwrightem, wie pan. Będzie się bawił ze wszystkimi. Obiecuję - skinął główką, po czym wydobył z kieszonki bielutką stokrotkę i położył obok pomnika. - To dla pana.
- Udało mi się wykopać amulet! - usłyszał radosny głos Sama, który podniósł się z klęczek i podbiegł do Jessiego. - I znalazłem ładny kamyk dla dziadziusia. Jest zupełnie gładki. Wygląda, jakby długo płynął rzeką - podsunął pod oczy Jessiego średniej wielkości kamyk, którego brzegi były dokładnie wygładzone przez wodę.
- Ja dałem twojemu dziadziusiowi kwiatek. Zawsze z mamą, tatą i Little Sophie kładziemy kamyki na grobach babci Marie, wujka Johna i wujka Gunnara. No i jeszcze... Jedziemy w to miejsce, o którym mówiłem?
- Dobrze. A to... amulet dziadka. Jest twój - Sam wsunął w rączkę Jessiego jakiś twardy przedmiot. Gdy chłopiec uniósł go do oczu dostrzegł medalion ze szmaragdem zawieszony na złotym łańcuszku...
- Dziękuję, Gartner... - wyjąkał niepewnie.

Dobrą godzinę później, chłopcy zatrzymali swoje konie przed niewielkim, zadbanym domkiem. Jessie nic nie mówiąc podjechał do ganku i przywiązał tam kucyka.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział poważnie.
- Kto tu mieszka? - zapytał Sam, rozglądając się dookoła.
- Od piętnastu lat nikt - odparł Jessie, podchodząc do drzewa rosnącego obok ganku, którego gałęzie zacieniały go niemal w całości. Drzerwo obsypane było różowymi kwiatami.
- To niemożliwe - Sam pokręcił głową. - Przecież ten dom wygląda, jakby mieszkał w nim ktoś teraz! Niezamieszkałe domy są zniszczone...
- Tata dba o to miejsce. szesnaście lat temu mieszkał tutaj z jedną panią. Była dla mnie tym, kim babcia Elizabeth i babcia Inger są dla taty. Była chora, pobrali się rok przed tym, jak umarła. Doktor mówił, że jeśli będą chcieli mieć dziecko, ciocia umrze od razu. Ale pomylił się. Urodziła córeczkę. Evelyn. Tata ją bardzo kochał. Ale dziadek tej dziewczynki zabrał ją do Nowego Orleanu. Bo jej mama, ta pani, z którą tata mieszkał tu w domu umarła zaraz, kiedy Evelyn się urodziła i jej dziadek był bardzo zły na tatę. Za rok napisał list, że ta dziewczynka umarła. Tata ożenił się z mama dopiero za dziewięć lat. W zasadzie trochę szkoda, że Evelyn umarła. Miałbym jeszcze jedną siostrę - Jessie powoli spojrzał na małe jeziorko, niedaleko domu. Jego buźkę rozjaśnił uśmiech. - Popatrz! Już kwitną! - podbiegł do jeziorka i zgrabnie wskoczył na mały kamyk, który wystawał z wody podobnie, jak kilka kolejnych. - Usiądź - skinął na Sama. Sam posłusznie usiadł na wielkim kamieniu leżącym nad jeziorkiem. Jessie przeszedł strumień skacząc z kamyka na kamyk, po czym nachylił się i zerwał coś rosnącego w trawie na brzegu. Wrócił do Sama. - Zobacz! - pisnął, siadając na drugim wielkim kamieniu, naprzeciwko niego. Chwilę potem włożył mu w rękę delikatny, biały kwiatek. - Śnieżne gwiazdy już kwitną.
- Tak nazywa się ten kwiat? - zapytał Sam, obracając go uważnie w paluszkach.
- Tak. Tata i ciocia zaręczyli się nad tym jeziorkiem. Mieszkali w ślicznym miejscu. Myślę, że ta pani była szczęśliwa... Ten domek będzie kiedyś mój. Tata jeszcze o tym nie wie, na razie nie chcę go smucić. Znasz uczucie, kiedy wiesz, że coś musi być twoje? - zapytał Jessie, spoglądając na domek. - Tata mówi, że ciąży na nim klątwa. Ale ja się nie boję. Zamieszkam tutaj z moją żoną. Jeśli będę miał syna, nazwę go Mark. a jeśli córeczkę - Susan. To najładniejsze imiona na świecie.
- Masz rację - westchnął Sam. - A jak będziesz miał dwóch synów? Albo dwie córeczki?
- To drugiego syna nazwę John a drugą córeczkę, Emily. Ale nie sądzę, żebym miał aż czworo dzieci - Jessie zachichotał niewinnie.
- No tak... - westchnął Sam, czerwieniąc się. - Chyba muszę już jechać... Miałem posprzątać stajnię.
- W niedzielę?! - Jessie wytrzeszczył oczka.
- Abbie jest chora, więc nie jedziemy w tym tygodniu do kościoła. Postaram się, spotkać cię jutro rano. Ale... tak do końca nie wiem, czy dam radę... mam pomóc tacie budować zagrodę. Na pewno zobaczymy się w przyszłą niedzielę, bo w niedzielę rano mam trochę czasu, ale chciałbym wcześniej... Ale na pewno spotkamy się za tydzień. Dobrze? - zapytał Sam, wciąż się czerwieniąc.
- W porządku - Jessie skinął główką. - Acha. Nie mów nigdy nikomu o cioci i Evelyn. To jest nasza tajemnica. Powiedziałem ją tobie, bo naprawdę ci ufam. Ale pamiętaj, nie zdradź mnie.
- Wiem co to sekret. I przyrzekam, że nikt się nigdy o tym nie dowie. - Sam uniósł rączkę do góry w geście uroczystej przysięgi. - Zgoda? - wyciągną drugą rączkę w kierunku Jessiego.
- Zgoda! - Jessie przybił piątkę przyjacielowi.
Chwilę później obaj chłopcy pędzili galopem w kierunku łąk Ponderosy.

Tego wieczoru Jessie zasypiał w radosnym nastroju. Jego obawy i tęsknoty uleciały wraz z wiatrem, który towarzyszył galopującym chłopcom. Wspominał pożegnanie z Samem, jako niemniej przykre wydarzenie, co pożegnanie z Davidem Sandersem. Dzięki temu dotarło do niego, że ma już dwóch najbliższych przyjaciół. Uśmiechnął się na wspomnienie miny swojego ojca, na widok amuletu Giedona Gartnera. Kartki i wieczne pióro, które akurat trzymał pofrunęły na podłogę.
- Joe... - wykrztusiła wtedy mama, jednak na widok medalionu, sama upuściła robótkę.
Teraz docierały do chłopca strzępki rozmów rodziców. Słyszał, jak tata chodzi po pokoju, słyszał też, że mama z nim rozmawia.
- Ten medalion musiał kosztować miliony. Ty nie widziałaś ich domu. Wyglądał, jakby się miał rozlecieć. Ten mężczyzna nie umie przybić gwoździa, nie wykrzywiając go - mówił tata.
- Trudno wymagać od syna kogoś, wychowanego w wielkim mieście, by znał się na budownictwie. Myślę, że musiało w ich życiu stać się coś strasznego - uspokajała go mama.
- Tylko co? Co może sprawić, że ktoś, kto był milionerem stracił wszystko i głoduje? - wzdychał tata.
Jessie nakrył się kołdrą i zapadł w sen...

Kilka minut wcześniej, Alice Cartwright zamknęła drzwi pokoju dziecięcego i z ciężkim westchnieniem spojrzała na męża.
- Rozumiesz coś teraz? - zapytała.
- Pewne jest tylko to, że ta rodzina wyznaje inną religię, niż my a chłopak kłamie, bo boi się prześladowań. Zdaje się, Jessie mówił, że parę razy padli ich ofiarą. Ale to nic nam nie daje. Żeby dotrzeć do Gartnerów musimy dowiedzieć się dlaczego uciekli z Europy. I co się stało z ich majątkiem - Joe wrzucił pióro do kałamarza, po czym cisnął papiery na stół i wstał.
- Mówiłam ci, że przedwczoraj spotkałam panią Gartner. Wyglądała na zastraszoną. Jej mąż bardzo przeżywa przeszłość. Przynajmniej ja tak to odebrałam - Alice podeszła do stołu i spojrzała na męża spacerującego nerwowo po pokoju.
- Ten medalion musiał kosztować miliony - westchnął Joe. - Ty nie widziałaś ich domu. Wyglądał, jakby się miał rozlecieć. Ten mężczyzna nie umie przybić gwoździa, nie wykrzywiając go - westchnął Joe, podchodząc do okna.
- Trudno wymagać od kogoś wychowanego w wielkim mieście, by znał się na budownictwie. Myślę, że musiało w ich życiu stać się coś strasznego - Alice uniosła kałamarz i wydobyła spod niego jeden z rachunków. Na szczęście jeszcze nie pojawiła się na nim plama atramentu.
- Tylko co? Co może sprawić, że ktoś kto był milionerem stracił wszystko i głoduje? - westchnął Joe, przybierając zrozpaczony i zrezygnowany wyraz twarzy. - Nie dziwię się, że ten dom się wali, skoro sześcioletnie dziecko buduje zagrodę. Ten Gartner chyba postradał rozum przez wspomnienia.
- Jego żony nie było stać na najtańszy perkal - westchnęła Alice. - Carlowie mają niskie ceny w swoim sklepie. Kupiłam go dla niej, bo chciałam, żeby nowa rodzina nie zraziła się do naszego miasta. Ale wygląda na to, że jej mąż nadal nie ma pracy.
- Gdyby tylko zechciał ze mną porozmawiać. Nie mogę tam wrócić a przy tej nowej budowie potrzeba rąk do pracy. Coś by się dla niego znalazło. Mógłbym zatrudnić go na dłużej, jeśli by się sprawdził - Joe nie odrywał wzroku od okna. - Dla Pa wszystko był takie proste... Chyba nie nadaję się na ich szefa...
- Gdyby twój ojciec to usłyszał... - Alice podeszła do niego i położyła mu dłonie na ramieniu. - Dokończyłeś ten warsztat? - zapytała, uśmiechając się słodko. Czuła, że powinna odwrócić uwagę męża od niepowodzenia. Od jakichś trzech lat, czyli od kiedy zginął ten młody prawnik w Carson City, któremu Joe pomagał uporać się z przeszłością, jej mąż stracił wiarę w to, że z pewnością poradzi sobie z prowadzeniem swojej własnej, małej Ponderosy.
- Dziś rano go skończyłem. Jak wróci Pa, pokażę mu go - Joe uśmiechnął się ciepło, unosząc prawą brew. - Rachunkami zajmę się jutro. Tę noc, chciałbym spędzić z moją żoną - odwrócił się i objął Alice w talii.
- Jakbyś nie mógł poprosić Adama, żeby zrobił ci te zestawienia - zachichotała kobieta, przechylając z lekka głowę.
- W życiu. Udowodnię mu, że dam radę zrobić to sam - zachichotał łagodnie, po cym pocałował żonę. Lekko, ale temu pocałunkowi towarzyszyła cała gama emocji, obrazujących jego czystą i niewinną miłość.
- No dobrze - twarz Alice rozjaśnił uśmiech.
Joe pociągnął za wstążkę, którą związane były jej orzechowe włosy. Błyszczące, faliste pukle opadły kobiecie na ramiona. Chwilę później wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Gdy zamknęły się za nimi drzwi z pustego salonu wybrzmiała ostatnia nuta nadziei. Każdy skrawek powietrza w tym domu pewny był, iż ta rodzina nie spocznie, póki nie odmieni życia innej, odległej od niej bagażem ciężkich doświadczeń. Póki nie pozwoli im wypełnić przeznaczenia. By stali się częścią imperium Ponderosy. Na zawsze.

Od tamtej pory, obaj chłopcy po kryjomu bawili się ze sobą, zupełnie nie wspominając już o tajemnicach, swoich i cudzych. W ciągu kolejnych trzech tygodni Alice dwukrotnie spotkała Ruth Gartner w sklepie Carlów, jednak Joe nie szukał Michaela Gartnera, kierując się powiedzeniem "przyjdzie koza do woza". Instynktownie dawał tej rodzinie czas, gdyż bał się popełnić kolejny błąd.
Tymczasem Elizabeth Cartwright postanowiła rozstać się z Tracy'em. To, co poczuła w trakcie potańcówki, ale szczególnie wspomnienie Johna Chipseya złożyły się na kilka bezsennych nocy, które dziewczyna spędziła nad projektami. Jednak ta myśl nie dawała się odgonić. Czarę goryczy przeważyło to, iż, gdy w końcu zapadła w sen pojawił się w nim John. Ocalił jej życie a ona w podzięce ledwo uścisnęła mu dłoń i to z niechęcią. W pierwszym odruchu, po przebudzeniu potrząsnęło nią poczucie niesprawiedliwości i zwyczajne poczucie winy, które przerodziło się w pytanie, czy marzenie o kimś, kogo się nienawidzi jest normalne. Bała się go, ale wciąż stawiała je sobie, podczas kolejnych nocy bez snu. Z kolei rankami ganiła się za nie. Jednak najbardziej na świecie pragnęła poznać odpowiedź. Czy można nienawidzić kogoś tak bardzo, że aż się go pokocha? Nie, zdecydowanie musiała przegonić tego Indiańca z Ponderosy. I to jak najszybciej.
Tymczasem Sally McPherson przeżywała największe rozterki w swoim życiu. W jej dziewięcioletniej główce kiełkowała myśl, prosta i oczywista, choć dla niej wcześniej niezrozumiała. Słowa Bena pomogły jej dojść do wniosku, iż nie należy sądzić wszystkich innych przez pryzmat jednego człowieka.

Wstał jasny i ciepły poranek czerwcowy. Nad Ponderosą świeciło jasne, gorące słońce. Woda w strumieniu nad brązowym domkiem płynęła leniwie i powoli, rozbijając się o kamyki na mniejsze, srebrne kropelki. Pod drzewami rzucającymi ostre cienie, przemieniając światło słoneczne w złote błyski biegli dwaj mali chłopcy wraz z psem - białoszarym kundelkiem o oklapniętych uszach i oczach jak dwa ciemnobrązowe guziczki.
- Axel, aport! - zawołał pyzaty, jasnowłosy chłopiec, rzucając długi, wygięty patyk przed siebie. Puszysty kundelek puścił się biegiem za patykiem. Złapał go w ząbki, opodal strumienia, wyskakując zgrabnym ruchem jakieś pół metra w powietrze. Obaj chłopcy wybuchnęli serdecznym śmiechem, gdy piesek zaczął zażarcie podgryzać patyk, merdając przy okazji swym niebywale puszystym ogonkiem. Chwilę później, zwierzak chwycił patyk pyszczkiem, w radosnych podskokach podbiegł do swego pana i wręczył mu go, nie przestając merdać ogonkiem. Chłopiec uklęknął i przytulił pieska, mierzwiąc przy okazji jego gęste futerko.
- Odzyskał formę. Chyba już wszystko w porządku z jego łapą - odezwał się drugi z chłopców. - Biega, jak dawniej.
- tak - zachichotał pierwszy, chwytając pieska za obróżkę i pokazując mu patyk. - Axel, aport! - zawołał i wyrzucił go przed siebie w kierunku słonecznej, jasnozielonej łąki. Axel ponownie puścił się biegiem za patykiem a Ben i Wilczy Kieł chichotali, ciesząc się widokiem szczęśliwego zwierzęcia...

W tym samym czasie w wielkiej stajni, wybudowanej za corralem, której frontową ścianę ocieniało drzewo, rodzice Bena - Erin i Hoss, oddawali się ciężkiej pracy. Żadne z nich nie zauważyło małej, jasnowłosej iskierki, która, podskakując radośnie zbliżała się do stajni. Sally McPherson już od dawna nie obawiała się rodziców Bena. Polubiła ich nawet i to bardzo. Mijając corral usłyszała opanowany, choć nasączony niepokojem głos ojca Bena:
- Erin, przynieś gorącą wodę.
A chwilę później dostrzegła wychodzącą szybkim krokiem ze stajni mamę Bena. Nie czekając, aż ją minie, ukryła się za drzewem ocieniającym corral. Gdy kobieta zniknęła w domu, dziewczynka powoli odkleiła się od ściany stajni i weszła do środka przez otwarte szeroko drzwi. We wnętrzu stajni dostrzegła ojca Bena, klęczącego nad leżącą na podłodze stajni piękną, gniadą klaczą. Mężczyzna pochylał się nad nią, głaskając delikatnie i uspokajając kojącym głosem.
- Dzień dobry, panie Cartwright - zaczęła nieśmiało dziewczynka.
Hoss, słysząc jej głos, odwrócił głowę.
- Witaj Sally - powiedział, uśmiechając się nieśmiało. - Ben jest nad strumieniem. My jesteśmy bardzo zajęci.
- Nasza Polly rodziła w środku nocy - powiedziała Sally spokojnie. - Mieszka w stajni w mieście, razem z Patty. Ciągnęły nasz wóz, kiedy jechaliśmy na Zachód. Tamtej nocy, tata był przy niej. Nie spał do świtu, ale podobno bardzo pomógł Polly. Jeśli pan chce, ja też panu pomogę - Sally uśmiechnęła się ciepło.
- Nie, nie trzeba. Damy sobie radę z Erin - powiedział Hoss łagodnie. - Jesteś jeszcze za mała.
- Pomagałam, kiedy Polly rodziła - zaczęła dziewczynka drżącym głosikiem.
- Rodzice ci pozwolili? - Hoss spojrzał na nią zaskoczony.
- Schowałam się w stajni - zachichotała Sally, jednak chwilę później spuściła główkę zasmucona. - Chciałabym pomóc...
- Dobrze - westchnął Hoss z rezygnacją. - Nasącz szmatkę tym płynem - wskazał na wiaderko, obok którego stała butelka z gęstym, brązowym płynem. - Położymy Caramel na szyi.
- Dobrze - dziewczynka skinęła główką.
Przez jakieś kilka minut Sally nasączała dwie szmatki w płynie na przemian i podawała je Hossowi. Nie rozumiała, co on robi, jednak pracowała sumiennie i z zapałem. Gdy powtarzała czynność piąty raz, do stajni weszła, niosąc wiadro z parującą wodą, matka Bena.
- Sally, co tu robisz? - zapytała kobieta, stawiając wiadro na ziemi.
- Chciałam pomóc... - wyjąkała Sally. - Pomagałam, kiedy Polly rodziła...
- Bardzo się przydałaś - uśmiechnął się Hoss. - Ale teraz już sobie we dwójkę poradzimy. Zmykaj!
- Dobrze - Sally skinęła główką, rozchmurzając się. - Chwilka! - dziewczynka zatrzymała się w pół kroku. - Pani Cartwright, panie Cartwright - zaczęła nieśmiało. - Jak wyglądam? To nowa sukienka... - Sally okręciła się zgrabnie wokół osi, by zaprezentować nową, jasnoniebieską sukienkę, którą kupił jej w prezencie kuzyn.
- Pięknie wyglądasz - orzekła Erin. Hoss pokiwał głową.
- Wyglądasz, jak księżniczka - powiedział z uznaniem.
- A teraz biegnij. Benjamin jest nad strumieniem. Razem z przyjacielem bawią się z psem - Erin wskazała dziewczynce łąkę.
- Dobrze, pani Cartwright - zachichotała Sally. - Dziękuję - po chwili biegła już w kierunku potoku.
- Erin uklękła obok Hossa, wzdychając ciężko.
- Dziś wieczorem będzie dobra pora. Jeśli Caramel się oźrebi do powrotu Bena, powiemy mu, że będzie miał rodzeństwo - powiedziała ze zupełnym spokojem.
Hoss, słysząc to zastygł w bezruchu na jakieś pół minuty, po czym uniósł przerażone oczy na żonę, potem zmierzył wzrokiem wiadro pełne wrzątku.
- Tak, Hoss, chyba spodziewam się dziecka.
- Erin... - wyjąkał Hoss. Chwilę później porwał ją na ręce i obdarzył siarczystym pocałunkiem.
- Tak, Hoss - zaśmiała się Erin, delikatnie ujmując go za policzek.
Hoss ponownie zamierzał ją pocałować, jednak powstrzymało go przeraźliwe rżenie klaczy.
- Chyba musimy najpierw zająć się Caramel... - zasugerowała Erin nieśmiało.
- Tak, chyba tak - Hoss niepewnie podrapał się w głowę, po czym postawił ją na ziemi. Mieli kłopoty. Ale nikt nigdy nie był tak szczęśliwy. Para pochyliła się klaczą a niedługą chwilę później ze stajni rozległo się piskliwe rżenie źrebaczka...

Sally McPherson kryjąc się pod drzewami przed ostrym słońcem powoli podeszła do bawiących się Bena i Wilczego Kła. Chłopcy zaśmiewali się do rozpuku, obserwując Axela goniącego za motylami. Dziewczynka po raz kolejny popatrzyła w oczy tego małego Indianina. Nigdy nie widziała czarniejszych oczu, jednak nie spotykała w nich tej nienawiści, którą jak dotąd obserwowała w oczach wszystkich Indian, jakich widziała, gdy obozowali na Wielkiej Równinie. Nadal się bała, choć minęło już tyle czasu i ona była starsza. Gdy Indianie zabili jej wuja, miała trzy lata. A teraz już nie mogła zachowywać się, jak dziecko.
- Ben... - zawołała drżącym głosikiem, robiąc krok w stronę światła.
Chłopcy słysząc się głos odwrócili się w kierunku drzew.
- Sall! - zawołał Ben, natychmiast podbiegając do przyjaciółki. - Jesteś - szepnął, ujmując ją łagodnie za ramiona.
- Chciałam... - zaczęła Sally, jednak urwała, widząc, że Ben puszcza ją i podbiega do tego małego Indianina.
- To jest Wilczy Kieł. Mój przyjaciel - powiedział radośnie.
Sally zmierzyła wzrokiem chłopca ubranego w strój z jakiegoś dziwnego materiału, ozdobiony frędzelkami. Błyszczące, ciemnoczarne włoski związane miał opaską, zachodzącą na czoło. Sally nigdy nie widziała chłopca z długimi włosami a te Wilczego Kła sięgały ramion. Zaś te jego czarne, błyszczące oczy, których tak się bała, patrzyły na nią przenikliwie i... przyjaźnie.
- Dlaczego mówisz na niego Wilczy Kieł? - zapytała Sally, uśmiechając się również przyjaźnie.
- Wiesz, ta historia sięga dnia moich narodzin - zaczął chłopiec, wyraźnie rozpromieniając się. - Chodźcie pod drzewo. Usiądziemy i wam opowiem.
Sally posłusznie podążyła za Wilczym Kłem ze zdziwieniem orientując się, że mówił po angielsku zupełnie normalnie, jakby...
Wilczy Kieł objął Bena i Sally za szyję i usiadł z nim pod jedną z wierzb rosnących nad strumieniem. Dziewczynka drgnęła, gdy poczuła jego dotyk.
- Wiecie... mama urodziła mnie w lesie. Zbierała ze swoją siostrą poziomki i poczuła, że chciałbym już przyjść na świat. Położyła się pod wielkim drzewem. Kiedy już się urodziłem, nagle z kniei wyszedł ogromny, szary wilk. Poczuł krew i wyszczerzył swoje kły, licząc na jedzenie. Mama przycisnęła mnie do piersi i nie ruszała się, bo wiedziała, że nie ucieknie. Tymczasem wilk podszedł do nas, powąchał mnie, zaskomlał i odszedł. Stąd moje imię. Szaman z wioski mówił, że stał się cud i, że natura musi mieć nade mną opiekę. To wszystko - zakończył chłopiec z głębokim westchnieniem.
- Piękne... - westchnęła Sally, bez zastanowienia. Gdy zorientowała się, co powiedziała, drgnęła zaskoczona.
- Podobnie piękna historia istnieje w mojej rodzinie na temat taty - zaczął Wilczy Kieł, wyraźnie jeszcze szczęśliwszy. Ben uśmiechnął się do siebie. Słyszał już te historie, ale wiedział, że pomogą one Sall. I to bardzo jej pomogą. Dziewczynka wpatrzyła się w Wilczego Kła z zainteresowaniem, które i ją samą troszkę zdziwiło. - Kiedyś, jakieś czterdzieści lat temu, biały myśliwy polował w lasach, należących do nas. Baliśmy się, że za nim przyjdą kolejni ludzie, którzy wytępią wszystkie zwierzęta i zginiemy z głodu. Wobec tego, nasz stary wódz wysłał grupę wojowników, by odnaleźli i przyprowadzili do wioski tego myśliwego. Tam mieli już zdecydować co z nim zrobią. Tata przedzierał się przez chaszcze a miał tylko łuk i toporek. Jeszcze nie używano wtedy strzelb. Przynajmniej nie mój tata - poprawił się chłopiec. - Wtem zobaczył wielkiego niedźwiedzia, który pochylał się nad jakimś przerażonym człowiekiem. Choć tata dostrzegł, że jego ręce są zupełnie blade, nie zastanawiał się ani chwili, tylko wystrzelil z łuku i zabił niedźwiedzia - Wilczy Kieł popatrzył na Bena z dumą w oczach.
- Zabił go strzałą? Z łuku? - zaskoczona Sally, pociągnęła Wilczego Kła za ubranie.
- Tak - uśmiechnął się chłopiec. - To nie jest trudne. Ja też bym potrafił.
- Potrafiłbyś - westchnęła Sally. - Gdybym ja potrafiła, nie bałabym się wejść do lasu...
- Ja się nie boję. No więc, mój tata zabił niedźwiedzia. Wtedy ten myśliwy odwrócił się. Tata zwyczajnie skinął głową. Jak myśliwy zaczął mu dziękować, tata powiedział, że odwdzięczy się, jeśli przestanie polować w naszych lasach. Myśliwy obiecał, że wyjedzie i więcej tata go nie spotkał. Podarował mu tylko taki stary pistolet myśliwski. Chciałem go zabrać na naszą ekspedycję, ale Ben mi nie pozwolił - Wilczy Kieł przewrócił oczami. - To piękna broń. Jest tylko mojego taty. Podobno myśliwy powiedział mu, że jest dobrym człowiekiem. Ale tata mówi, że to ten myśliwy był dobry. I, że każdy inny biały zabiłby tatę, gdy tylko by go zobaczył. I ja wiem, że to prawda... - Wilczy Kieł spuścił główkę zasmucony.
- Jak to...? - Sally popatrzyła mu w twarz z przerażeniem.
- Łatwo odwrócić rolę, Sall - mruknął Ben. - Bardzo łatwo. A tak naprawdę nikt nie jest gorszy, ani lepszy. Wszyscy ludzie myślą tak samo.
Sally zamyśliła się na chwilę. Nie była pewna tak do końca. Ale chyba w istocie tak było...

Po rozmowie pod drzewem dwaj chłopcy i dziewczynka ruszyli do zabawy. Tylko natura, szumiący strumień i drżące na ciepłym wietrze drzewa mogły zrozumieć, co kryje się w sercu Sally, gdy biega po słonecznej łące. Za jej beztroskim śmiechem, tym, który słyszeli chłopcy kryły się emocje, które szalały, niczym burza. Tak, jak powiedział Ben - łatwo odwrócić rolę. A strach, który towarzyszył jej niemal cale życie... mógł tak łatwo być inny. Mały Ben chwilę wcześniej chwycił ją, grając w berka, tak, że Sally omal nie upadła na trawę. Dziewczynka wybuchnęła śmiechem i złapała go za nos, pociągając tak boleśnie, że Ben aż pisnął. Patrzący na to Wilczy Kieł wybuchnął serdecznym śmiechem.
- Następnym razem proszę być ostrożniejszym Benjaminie Cartwright - powiedziała, patrząc na chłopca, który z bolesną minką rozcierał swój nos. Śmiała się. Ale wszystkie nauki i wszystkie myśli z całego jej życia, walczyły z nowym, ciepłym uczuciem. nie bała się Indian. To Wilczy Kieł jej się obawiał. Gdy chwilę później ścigali się wzdłuż łąki do strumienia wyobraziła sobie Amerykę sprzed lat. Amerykę, w której mieszkali tylko Indianie. Kiedy odniosła ich ziemię do swego ukochanego ogrodu, zrozumiała, jak straszne musiało być życie, gdy ludzie z daleka, kawałek po kawałku zajmowali ich dom. Kierowana tymi rozterkami, biegła z całych sił. W konsekwencji wygrała wyścig. Chłopcy dogonili ją i zatrzymali się pod drzewem.
- Sall... miałem cię zapytać... Strawberry się już znalazł? - zaczął Ben w przerwach między oddechami.
- Nie... - westchnęła Sally. Pobiegł przez łąki w kierunku twojej ziemi. Myślałam, że go znajdziesz...
- Szukałem. Nawet w lasach przy granicy z farmą Parkerów. Mama mówi, że wiosenna gorączka powinna uspokoić się dziś wieczorem... - Ben ścisnął Sally za ramię.
- Wiem... - dziewczynka spuściła główkę. - Myślisz, że wtedy wróci? A co, jeśli nie trafi do domu?
- Koty dobrze orientują się w terenie. Trafi - pocieszył ją Ben.
- Benjamin ma rację. Nie martw się o niego. Poradzi sobie - usłyszała nagle za plecami słowa Wilczego Kła. Odwróciła się zaskoczona.
- Ale... - zaczęła.
- Nie martw się - powtórzył Wilczy Kieł. Sally poskoczyła, jak ukłuta, gdy poczuła jego dotyk na drugim ramieniu. - Powiedz... dlaczego nazwałaś go Strawberry?
- Wiesz... - Sally zamyśliła się przykładając paluszek do ust. - Z dwóch powodów - odwiodła go i wskazała na trawę. - Po pierwsze - Stawberry jest rudy w drobne żółte plamki. Wygląda, jak truskawka - uśmiechnęła się tryumfalnie. - Po drugie - znalazłam go na polu truskawek, kiedy był bardzo malutki. Sama go karmiłam mlekiem z butelki... to słodki kotek... ale wiosną zachowuje się jakby był szalony... - westchnęła opuszczając ramiona z rezygnacjcą. - Nie można go upilnować... Ty masz z Axelem dobrze, Ben, wiesz... - Sally zlustrowała wzrokiem przyjaciela, który zarumienił się leciutko wychwytując jej ciepłe, błękitne spojrzenie. - Jest słodki. I ma piękne imię. Takie szwedzkie... Szwecja musi być pięknym krajem... wieczny śnieg, zimne morze, góry... - Sally zamknęła oczy wyobrażając sobie to, jej zdaniem cudowne miejsce.
- Sally... chyba w Szwecji nie ma wiecznego śniegu... wujek Adam mówił, że Babcia opowiadała mu o szwedzkiej wiośnie... - wyjąkał nieśmiało Ben.
- Opowiedziałbyś mi o tym? - pisnęła Sally a w jej oczach zamajaczyły figlarne ogniki.
- Hej! Mam pomysł! Chętnie posłucham o tej szwedzkiej wiośnie... Ale teraz mam pomysł... Chcecie zagrać w klasy? - usłyszeli z łąki.
- W klasy? - Ben odwrócił się w stronę, skąd dochodził głos. Zobaczył tam Wilczego Kła, malującego patykiem linie na ścieżce.
- Wiem, że to dziewczyńska gra. Ale mamy w naszym gronie damę - uśmiechnął się Wilczy Kieł.
Gdy chwilę później Sally McPherson, podskakiwała, brnąc do wyznaczonego przez rzucony kamyk miejsca, myślała o Diane Leigh - swojej przyjaciółce. Chciała, żeby też tu była. Polubiłaby Wilczego Kła. Bo ona niezmiennie uwielbiała Bena. Była naprawdę szczęśliwa. Gdy wtem...
- Ben! Tam jest Strawberry! - wrzasnęła wskazując paluszkiem na drzewo naprzeciwko.
- Chłopcy odwrócili się w tamtą stronę. Wśród gałęzi wielkiego, szumiącego drzewa, dostrzegli pękatego, rudego kota, który z szaleństwem wypisanym na mordce skradał się do gniazda, gdzie kwiliły maleńkie pisklęta.
- Tylko nie to! - pisnęła Sally. Nim Ben zdołał coś powiedzieć, dziewczynka popędziła w kierunku drzewa. Gdy dopadła do niego, obaj chłopcy, zdołali ją dogonić.
- Co chcesz zrobić? - zapytał Ben z przerażeniem.
- Muszę temu zapobiec - wykrztusiła Sally, chwytając się mocno najniższej gałęzi drzewa. Ani Ben, ani Wilczy Kieł, nie zdołali jej powstrzymać, wobec czego patrzyli bezradnie, jak Sally wchodzi coraz wyżej i wyżej... Niemal odetchnęli z ulgą, gdy dostrzegli jej małą rączkę, wyciągającą się po kota, jednak chwilę później, spomiędzy liści wychyliła się cała postać dziewczynki, uczepionej cienkiej gałęzi. Na jej buzi malował się wysiłek. Chłopcy wstrzymali oddech, gdy Strawberry poderwał się do skoku. W przeciągu ułamka sekundy gałąź zadrżała a Sally straciła równowagę. Liście zakryły widok gałęzi a chwilę później między niższymi gałęziami zamajaczyła niebieska sukienka dziewczynki - znak klątwy ciążącej na rodzie Cartwrghtów. Klątwy, której teraz znów stało się zadość. Sally z hukiem upadła na ziemię. Chłopcy dopadli do niej.
- Sally! - krzyknął Ben, ciągnąc ją za ramię.
Jednak dziecko nie reagowało. Wyglądała teraz w istocie, jak księżniczka otoczona falbankami sukienki i wianuszkiem złocistych włosów. Na jej główce czerwieniała plama krwi.
- Przyjacielu! Biegnij do moich rodziców! - wrzasnął chłopiec. - Powiedz im, żeby wołali doktora!
Wilczy Kieł poderwał się do biegu. Gdy zniknął za horyzontem, bez zwrócił oczy, ku Sally leżącej na ziemi.
- Sall! Sall! Sall... - wołał, aż głos uwiązł mu w gardle...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Domi




Dołączył: 23 Kwi 2017
Posty: 913
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hökendorf Pommern :)

PostWysłany: Śro 14:37, 17 Mar 2021    Temat postu:

R.9.

Przyjaźń, miłość, oddanie.

Tego czystego, poniedziałkowego poranka, kiedy strach wstrząsnął dwójką przyjaciół, którzy w zagubieniu powoli zatracali wszelkie emocje, po drugiej stronie, ktoś, kto nie miał o tym pojęcia przeżywał w spokoju i z uśmiechem ten dzień dający nadzieję. Nieopodal żółtego domku swym bystrym okiem błyszczało jeziorko o błękitnej wodzie, do którego rzeczka wpadała delikatną, powolną strużką. Nie bylo to wielkie jezioro, ale dla maluchów, podobnie, jak inne rzeczy dookoła nich, zdawalo się ogromne. Właśnie tutaj Mały Joe zabrał swoje dzieci, by spędzić z nimi zabawnie czas. Jego córka najbardziej na świecie pragnęła skakać do wody, postanowił więc spełnić jej życzenie. Wydobył z sakwy długą i grubą linę, którą przywiązał do najgrubszej gałęzi drzewa, pochylającego się nad taflą jeziorka.
- Złapiesz się tej liny bardzo mocno i rozhuśtasz a potem pofruniesz prosto do jeziorka. Złapię cię - powiedział z szelmowskim uśmiechem do Małej Sophie. Dziewczynka z radością przystanęła na tę propozycję.
Niedługą chwilę później na soczyście zielonej trawie opodal jeziorka znalazły się ułożone równiutko trzy komplety ubrań - szara koszula i szare spodnie głowy rodziny, malutkie brązowe spodenki na szeleczkach i żółta, kraciast koszulka Jessiego, oraz ciemnozielona sukieneczka i białe pończoszki Małej Sophie.
- Hej! - Sophie trąciła łokciem brata, który lekko drżąc wpatrywał się w spokojną wodę jeziorka. - Ty się boisz skakać?! - warknęła.
- Nie... - mruknął Jessie niemal się nie poruszając.
- To dobrze. Jesteś Cartwrightem a Cartwright się nie boi. Miej dumę!
- Dobrze - Jessie skinął głową.
- A teraz patrz! - Mała Sophie chwyciła się obiema rączkami liny i odpychając stopami od ziemi, rozhuśtała aż do szytu drzewa. - Teraz! - pisnęła, po czym puścila linę i pofrunęła w stronę jeziorka.
Jessie zdążył zacisnąć powieki, gdy delikatne krople ochlapały jego twarz. Gdy ponownie otworzył oczy, ujrzał siostrę wirującą w ramionach taty.
- No chodź! - zapiszczała Mała Sophie.
Słysząc to, Jessie uśmiechnął się przebiegle, złapał rączkami huśtającą się linę i, tak jak siostra odbił stopami od ziemi, z tą różnicą, że puszczając linę wydał z siebie indiański okrzyk. Gdy świat zawirował mu przed oczami, ponownie zacisnął powieki. W ciemności poczuł nagle chłód wody i siłę czyichś ramion, które złapały go i przytrzymały mocno na powieżchni. Roześmiał się sedecznie.
- Puść mnie, Pa - zachichotał.
- Muszę mieć pewność, że nie pójdziesz na dno - usłyszał nad sobą.
- Nie pójdę, słowo - pisnął, kręcąc główką.
- Więc dobrze!
Jessie otworzył oczy czując, że po tych słowach uścisk taty traci na sile. Chwilę później wylądował w jeziorku, obok siostry.
- Chciałabym wyłowić gdzieś tutaj raka, tato - zachichotała Mała Sophie rozglądając się po jeziorku.
- Lepiej nie, kochanie - Joe uśmiechnął się do niej, choć w oczach miał sporo obawy.
- Właśnie - prychnął Jessie. - Mógłby cię tak uszczypnąć, że pożałowałabyś!
- Ale ja nie łowiłabym go dla siebie - Sophie zanurzyła się pod wodę do poziomu ramion. - Włożyłabym Charlotte Redferd do łóżka.
- Sophie, co ci chodzi po głowie...? - Joe popatrzył na córeczkę surowym wzrokiem.
- Kiedy byłam na przyjęciu, tydzień temu... ty wtedy nadzorowałeś tę budowę... to nie wiesz... ona rozlała sok na moją nową, żółtą sukienkę. Bo moja była ładniejsza. A potem cały czas chwaliła się swoją - Sophie zanużyła się jeszcze głębiej w wodę. - Wrzuciłabym ją do jeziorka, jeśli nie umie pływać.
W tym momencie, Joe przypomniało się pewne wydarzenie, kiedy dawno temu wraz z Hossem naprawiali koło wozu a Adam właśnie wrócił. Ze szczególnym naciskiem na dobrowolne wylądowanie tego ostatniego w korycie. Z trudem zdołał się nie roześmiać.
- Jesteś podła! - prychnął Jessie. Słysząc jego głos, Joe odetchnął z ulgą. Po raz kolejny upiekło mu się wyjaśnianie dziecku tego, że nie powinno robić rzeczy, które jego tatuś robił z powodzeniem przez całe życie.
- Nie jestem - Sophie uniosła dumnie główkę. - Gdybyś ty musiał walczyć bez ustanku z taką jędzą, zrozumiałbyś, co mówię. Jej postępowanie warunkuje moje.
- Co? - Jessie popatrzył na siostrę wielkimi oczami.
- Sophie... - Joe zmierzył córkę groźnym spojrzeniem. - Znowu podsłuchiwałaś moją rozmowę z dziadkiem?
- E, tam! - Sophie przewróciła oczami. - Przechodziłam... byłam bardzo zajęta... czymś innym.
- Malowaniem kurtki dziadka na zielono farbą do drewna? - Joe wytrzeszczył groźnie oczy.
Mała Sophie zanurzyła się pod wodę w całości. Po jakichś pięciu sekundach dał się słyszeć spod niej głośny bulgot i dziewczynka wynurzyła główkę.
- To Jessie pomalował kurtkę dziadka - warknęła, gromiąc brata wzrokiem.
- Tylko prawy rękaw! Kazałaś mi - Jessie odpowiedział jej spojrzeniem pełnym wrogości.
Joe wyrwało się głębokie westchnienie. Sam, jako mały chłopiec robił podobne rzeczy, mimo, że wcale nie był nieposłusznym dzieckiem. Zresztą Sophie także byla wspaniałą córką - inteligentną, dumną i odważną... jak na swój wiek. I doskonale wiedział, dlaczego pomalowała tę kutkę. To miało realne wytłumaczenie. Dlatego nie wiedział, jak ją ukarać. Po chwili przyszedł mu do głowy szalony pomysł. Tak, w taki sposób mógł rozwiązać ten problem.
- Wiecie co, dzieci? - nie myśmy już o tym. Było - minęło. Teraz... pobawmy się... - położył dłonie na główkach Sophie i Jessiego. - A to... zaliczka za malowanie - zachichotał i znienacka przycisnął oboje tak, że zanurzyli się z główkami pod wodę. Dzieci piszczały wymachując rękami a Joe przytrzymał je mocno pękając ze śmiechu. Gdy wreszcie je puścił, oboje wypłynęli na powierzchnię, gromiąc go wzrokiem.
- Co? - Joe uśmiechnął się beztrosko.
Jessie i Mała Sophie porozumieli się kiwnięciem główek i zdecydowanym ruchem podpłynęli do ojca. Chwilę później cała trójka pękała ze śmiechu, chlapiąc się wodą. Joe nie zorientował się, że dzieci, robiąc to, powoli i systematycznie spychają go w najgłębsze miejsce jeziorka. Dotarło to do niego dopiero, gdy robiąc kolejny krok w tył, poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Zaskoczony wpadł z głową pod wodę. Gdy wynurzył się na powieżchnię, po kilku sekundach walki z żywiołem, jego białe włosy sprawiały wrażenie niemal zupełnie szarych. Woda zmyła je do tyłu tak, że wyglądały na zupełnie płaskie.
- Co to było?! - wykrztusił Joe, kaszląc i prychając. Pożądnie opił się wody.
- Vendetta - zachichotała Mała Sophie.
- No nie... ty chyba nie znasz znaczenia tego słowa...
- Znam! - Sophie wyprostowała się dumnie.
- Jak tak, to... - Joe złapał równowagę i powoli podpłynął do córki. Jessie na wszelki wypadek zanurkował, by być poza podejrzeniami.
Po dobrej minucie uciekania, Mala Sophie wylądowała w ramionach ojca, piszcząc i chichocząc, gdy ten obracał nią w kółko, jakby zamierzał wrzucić ją do wody.
Tymczasem, Jessie przepłynął kilka metrów pod wodą, aż dotarł do przeciwległego brzegu jeziorka, który porastały zielone szuwary. Gdy wynurzył się z wody z zaskoczeniem dostrzegł coś czerwonego, krzątającego się przy brzegu. Zamyślił się na chwilę, po czym ułamał małą gałązkę z wielkiego konara, zwieszającego się do wody. Włorzył ją w miejsce, gdzie dostrzegł czerwony cień i poruszył nią kilka razy. Po chwili poczuł wyraźny opór a zza traw wychyliły się najpierw dwie pary szczypiec a potem czarne oczka na czółkach. Chłopiec wstrzymał oddech.
"Nie powiem o nim Little Sophie" pomyślał. "Jeszcze naprawdę zechce włorzyć go pannie Redferd do łóżka."
Jessie puścił patyk i z niewesolą myślą odpłynął.

Minęły dwie bardzo mokre godziny i gorące czerwcowe południe. Zbliżała się godzina czternasta, gdy ubrania zniknęły z trawy a na rozłorzystym krzewie, opodal jeziorka, spoczęły dwie pary błękitnych niewymownych - małe i duże, oraz śnieżnobiała haleczka dziewczynki, ociekające wodą.
- Zobaczcie... teraz powinna utrzymać się na wodzie - Joe uśmiechnął się tryumfalnie, spychając na wodę niewielką tratwę, zbudowaną z równo związanych bali drewna.
Sophie i Jessie wstrzymali oddech, gdy tratwa powoli zaczęła płynąć ku środkowi jeziorka.
- Płynie! - pisnął Jessie, podskakując z radości.
- Oczywiście, że płynie - Joe wyszczerzył w uśmiechu śnieżnobiałe zęby. - Musi płynąć.
- A, gdybyśmy tak na nią weszli, zatonie? - zapytała Mała Sophie.
- Sprawdźcie to - Joe puścił oko do córki.
Dzieci wbiły w niego przerażone oczy.
- Możemy... - wykrztusił Jessie.
- Oczywiście - zachichotał Joe.
- No właśnie! - Mała Sophie zrobiła krok w stronę taty. - Skoro dziadek mógł pływać na statku tak wielkim, jak nasz dom... to my, jego wnuki, chyba możemy popływać na takiej malutkiej tratwie... prawda, Pa? - uniosła pełen niewypowiedzianego bólu wzrok na ojca.
- Wskakujcie - Joe powolutku odsunął się od tratwy.
Sophie i Jessie porozumieli się kiwnięciem główek, po czym rzucili przed siebie i wskoczyli na tratwę. Ku ich ogromnemu zdziwieniu nie zanurzyli się pod wodę, ale unieśli konsekwentnie na powierzchni. Oboje uklękli na tratwie, podpierając się rączkami.
- Płynie... - wykrztusił Jessie, wpatrując się przerażonym wzrokiem w szumiącą wodę.
- Ano płynie - Mała Sophie usiadła na tratwie, krzyżując rączki.
- Co jest? - Jessie wycofał się z klęczek i usiadł obok siostry.
- Nic - prychnęła dziewczynka. - Myślę...
- Nie. Nie wolno ci wysyłać nią kogokolwiek na środek jeziora. Nawet Charlotte Redferd - westchnął Joe.
- Kiedy Leslie, upadła śmiała się z niej. A ja wiem, że to Charlotte Redferd podstawiła jej nogę. Tylko ona jeszcze jej dokucza. Reszta już przestała, ale wtedy śmiali się wszyscy. Póki ja nie przewrócilam się specjalnie obok. Dopiero przestali. A ja nie dam nikomu nabijać się z mojej przyjaciółki. Nora i Christy powiedziały, że jestem bohaterką. Ale ja robię to, co muszę. I to, co chcę musieć - westchnęła Mała Sophie, obserwując uważnie czubki swoich bucików. Wydawało się jej, że jedna kokardka odpada.
- Ale trochę się narażasz. Broniłaś jej i teraz tobie dokucza ta dziewczyna - Jessie wyciągnął rączkę do siostry.
- Dokucza! - Mała Sophie poderwała się z miejsca. - Nie... Mi nikt nie dokucza. To jest równa walka. Cartwright umie się bronić - usiadła, ponownie krzyrzując rączki.
W tym momencie, Jessie przypomniał sobie Adrima Johnsona i to, jak ochronił przed nim Sama. Ze zdziwieniem zorientował się, że nie przedstawił jejszcze siostrze swojego nowego przyjaciela.
- Masz rację - pokiwał główką z rezygnacją.
- Cartwright ma zawsze rację. Prawda, Pa? - Mała Sophie uniosła wzrok na ojca, rozpromieniając się.
- Wiesz... nie do końca, kochanie... - zaczął Joe, planując z przerażeniem kolejny, trudny wykład, mogący zburzyć dziecku świat marzeń.
- Hej, Joe! - usłyszał nagle za plecami znajomy głos. Akurat w momencie, gdy nabrał powietrza, by zacząć mówić. Odwrócił się, jak nigdy ucieszony obecnością rywala. Tak, jak podejrzewał, na skraju lasu widniała znajoma sylwetka mężczyzny w ogniście czerwonej koszuli.
- Wujek! - pisnęła Mała Sophie, zeskakując z tratwy na ziemię.
- Panienka Sophie - mężczyzna układnie skinął kapeluszem. Dziewczynka zachichotała i równie układnie dygnęła.
- Cześć wujku - zawołał Jessie, nie schodząc z tratwy. - Zobacz, co Pa zrobił dla nas!
- Piękna! - zachichotał mężczyzna, mierząc wzrokiem tratwę. - Dzieło waszego taty?
Mała Sophie skinęła główką.
Tak naprawdę, uwielbiany przez nią wujek nie był jej krewnym, jedynie od dwunastu lat był zarządcą w Ponderosie, a jakieś siedem pan i pani Canaday dysponowali własnym kawałkiem ziemi na ich ranczu. Ich dziesięcioletni syn - Jason, stanowił dla Małej Sophie ideał mężczyzny i wiązała z nim spore nadzieje na przyszłość. Zaś jego czteroletnią siostrą - Mary Ann, opiekowała się zupełnie, jak młodszą kuzynką. Dziecko było słodkie i przebojowe, zupełnie, jak tata. Mała Sophie z obawą patrzyła na ich wspólną przyszłość. Teraz świetnie się rozumiały, ale spodziewała się, że za kilka lat zostaną zażartymi rywalkami. Nie chciała o tym myśleć.
- Joe - odezwał się Candy. W jego błękitnych oczach błyszczały figlarne ogniki, uwielbiane przez Małą Sophie. - Zauważyłem, że ktoś grodzi działkę na ziemi nad przełęczą. Pomyślałem, że może byłbyś tym zainteresowany...
- Co? - Joe poderwał się z miejsca, wypuszczając z rąk linę, którą chwilę wcześniej wiązał przy brzegu jeziorka.
- Tak... Widziałem starszego mężczyznę, jefnego młodzika i dziewczynę. Chyba ojciec, z synem i córką. Stary zarośnięty tak, że prawie go nie widać. Nie wyglądał na gościnnego. Mają strzelby. Pomyślałem, że przyda ci się pomoc... - Candy wydobył z pokrowca przy siodle winchestera.
- Przy przełęczy? - jęknął Joe, po czym poderwał się i pognał do swego konia. - Dzieci... Mamy chyba spory problem... - wykrztusił. - Zabierzcie nasze rzeczy. Soptkamy się w domu - dokończyl, po czym nad wtraz żywo wskoczył na Chocise. - Pamiętajcie - nie wolno wam odwiązywać tratwy! - dodał surowo.
Obaj mężczyźni zniknęli w lesie a po chwili dzieci usłyszały tętent końskich kopyt i dostrzegli dwa punkciki gnające przez łąkę. Mała Sophie z odległości mili rozpoznawała srokatą klacz ojca. Zresztą podobnie, jak wszyscy z Virginia City i okolic. Cochise była jedynym srokatym koniem w hrabstwie. Dzieciom wyrwało się chóralne westchnienie.
- Pa powiedział, że nie wolno odwiązywać tratwy, pamiętaj! - Mała Sophie z surową minką upomniała brata.
- Nie mam zamiaru jej odwiązywać. - Jessie zeskoczył z tratwy i wylądował obok siostry. - Pokażę ją tylko Gartnerowi.
- Ciągle o nim opowiadasz... Ale nigdy mi go nie przedstawiłeś... Zaczynam wątpić, czy on w ogóle istnieje... - westchnęła Mała Sophie.
- Przedstawię ci go. Tylko obiecaj mi,. że tak, jak Davida Sandersa, nigdy nie będziesz go całować. To by głupio wyglądało. Rozumiesz? - tym razem Jessie popatrzył na Sophie z surową minką.
- Mogę ci to obiecać. Nie interesują mnie niezdary. Chodźmy stąd - Mała Sophie skierowała się do miejsca, gdzie uwiązane były Amber i Christie.
- Ej... Little Sophie... a co z tym zrobimy? - usłyszała za plecami drżący glosik brata. Powoli odwróciła głowę i dostrzegła, że Jessie z buźką w podkówkę wskazuje na niewymowne ojca, wciąż wiszące na krzaku.
- Zabierzemy to do domu - odpowiedziała dziewczynka beznamiętnie.
- Możemy...? - wyjąkał Jessie drżącym głosikiem.
- Czemu nie - Mała Sophie wzruszyła ramionami. - W końcu Pa kazał zabrać wszystkie rzeczy, nie tylko nasze.
- No dobrze - Jessie szarpnął niwymowne za nogawkę, zdzierając z krzewu, po czym szybkim ruchem zmiął je i wepchał do sakwy na swoim koniu. - Chyba masz rację... - wyjąkał, po czym wraz z Małą Sophie ściągnęli z krzaka swoje rzeczy, złorzyli dokładnie i włożyli do sakwy na Christie.
- Pewnie, że mam - dziewczynka wzruszyła ramionami. - Słyszałeś tatę - Cartwright ma zawsze rację.
Po tych słowach oboje odjechali, pozostawiając tratwę u brzegu...

Ben Cartwright pędził na Stormie ku domowi McPhersonów. Rodzice wraz z doktorem Stephensonem przewieźli Sally do miasteczka, gdyż lekarz musiał zoperować jej złamaną rękę, z którą podobno było niewesoło. Zwichniętą nogę dziewczynki doktor poskładał jeszcze w Ponderosie. Ben wiedział, że Sally lezy w swoim domu, jednak najbardziej na świecie pragnąłby widzieć ją u siebie. Wyjechał na Stormie, nie pytając o zgodę rodziców i nie siodłając go. Tata mial dopiero przygotować mu siodło, gdyż jego dziecięce nie pasowało na dużego konia a w normalnym nie dosięgal nogami do strzemion. Z tego powodu właśnie nie pytał rodziców o zgodę, nie miał też na to czasu. Uwiązał konia przy płocie domu McPhersonów, pomalowanym na śnieżnobiały kolor. Drżąc zapukał do równie białych drzwi. Po ładnych kilku minutach otworzyła mu matka Sally - Joan McPherson. Miała zapuchnięte oczy a włosy, które zwykle schludnie upinała potargane opadały jej na ramiona.
- Ben... - wyjąkała zaskoczona. - Nie spodziewałam się, że cię tu zobaczę...
- Chciałem... - zaczął chłopiec, ale urwał nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, by wyrazić to, co czuje.
- Jestem ci wdzięczna, dziecko - wyręczyła go Joan McPherson. - Uratowałeś życie naszej córki.
- Ja... - zaczął Ben, patrząc z niedowierzaniem na kobietę. - Ja nic nie zrobiłem...
- Zrobiłeś i to bardzo dużo. Od dzisiaj możesz nas odwiedzać ile tylko zechcesz - kobieta zaprosiła Bena gestem do wnętrza domu. - Sally pyta o ciebie, od kiedy odzyskała przytomność. Wejdź do niej. '
- Pani McPherson... - ja... wyjąkał Ben, czerwieniąc się.
- Zapraszam cię - Joan McPherson otworzyła szeroko drzwi.
Ben niepewnie postawił krok, przez próg. Rozejrzał się po domu. Znajdował się w pomalowanym na błęktno szerokim hallu, naprzeciwko siebie miał śnieżnobiałe schody, prowadzące na piętro. Hall obwieszony był dobranymi ze smakiem obrazami, przedstawiającymi damy i dżentelmenów w dawnych, przedziwnych strojach, a z lewej strony schodów ustawona była egzotyczna, soczyście zielona roślina. Wiązało się z nią wspomnienie pierwszej kary, która połączyła Sally i Bena. Czegoś, co łączy w całości, uczucie w uczucie. Ich wspólny strach, był ich najcenniejszą pamiątką. Z salonu, do którego prowadziły znajdujące się za schodami białe drzwi, Ben usłyszał chiche męskie głosy. Nie zainteresowały go jednak zupełnie. Ostrożnie położył dłoń na drzwiach pokoju Sally, znajdujących się tuż obok donicy, której rozbicie połączyło dwójkę dzieci.
- Wejdź, nie bój, się - Joan McPherson skinęła głową, po czym sama skierowała się do salonu.
Ben wziął głęboki wdech i pchnął drzwi. Dostrzegł w półmroku, wywołanym przez zaciągnięte zasłony malutką postać przyjaciółki leżącą w łóżku. Miała rączkę w gipsie, ale wyglądała na sopkojną i wyciszoną. Wbijała nieobecne spojrzenie w sufit. Bena bardzo wystraszył jej wzrok. Chicho i delikatnie zamknął za sobą drzwi.
- Sall... - szepnął.
- Ben! - dziewczynka rozpromieniła się i uniosła na poduszkach. Ben troszkę się na ten widok uspokoił. Gdyby tylko był pewien, że patrzy na niego. Wzrok nadal miała nieobecny. - To wspaniale, że jesteś. Powiedz mi... czy Strawberry nic się nie stało? - zapytała drżącym glosikiem.
- Strawberry ma się dobrze. Wilczy Kieł przyniósł go do domu. Śpi - - odparł Ben, podchodząc do łóżka Sally. Zamierzał zapytać, jak się czuje, jednak nie starczyło mu odwagi. Podsunął sobie tylko krzesło, stojące przy jej biurku i usiadł.
- Ben... A pisklęta? - zapytała Sally. Jej piękne, błękitne oczy były napełnione jakąś dziwną trwogą. Ben nie wiedział dlaczego, poczuł bolesne ukłucie w sercu.
- Wilczy Kieł mówi, że odnalazła je mama - odpowiedział dziewczynce. Z całych sił staral sie ukryć drżenie głosu.
- To dobrze - westchnęła dziewczynka, opadając na poduszki.
- Sally... - Ben wziął głeboki wdech. - A jak ty się czujesz...? - Wypuścił ciężko powietrze. Wreszcie dał radę o to zapytać swoją przyjaciółkę.
- Ja? Dobrze - Sally uśmiechnęła się lekko i wyciągnęła przed siebie zdrową rękę, szukając jego twarzy. Udało jej się natrafić na okrągły, delikatny policzek chłopca. Ben ścisnął jej dłoń. - Doktor mówi, że mam tylko złamaną rękę i zwichniętą nogę. No i się uderzyłam. Doktor mówi, że niedługo przestanie mi być ciemno przed oczami. Na razie jest tak ciemno, że nic nie widzę...
Ben nie wiedział dlaczego, ale poczuł łzy pod powiekami.
- Musisz prędko dojść do siebie. Bo Axel cię zapomni... - zachichotał. Ale czuł drżenie, które coraz trudniej było mu opanować.
- On ma takie piękne, szwedzkie imię... i jest taki puchaty i mięciutki... - szeptała Sally coraz ciszej. - Wiesz...? Bardzo mnie boało, Ben... jestem trochę zmęczona... mogę pójść spać? Doktor też kazał mi spać...
- Dobrze - Benjamin uścisnął jej rękę i wstał. - Do zobaczenia.
- Cześć - zaśmiała się Sally.
Gdy Ben ostrożnie wysunął się przez drzwi pokoju, dostrzegł kątem oka doktora Stephensona i rodziców Sally. Cała trójka była naprawdę smutna i zdenerwowana. Gdy zamknął drzwi, dotarło do niego tylko jedno zdanie, wymówione przez lekarza drżącym głosem:
- Państwa córka prawdopodobnie ma uszkodzony nerw wzrokowy... to się zdarza po upadku z dużej wysokości... chodzi o to, że... musicie się państwo pogodzić z tym, że Sally jest niewidoma...
Joan McPherson wykrztusiła wyłącznie "O Boże!" i ukryła twarz w ramienu męża, który zaczął delikatnie gładzić jej włosy.
- Przykro mi... - westchnął lekarz.
W tym momencie, Ben poczuł, że cały świat ucieka, pędzi do tyłu, ziemia pod jego stopami również. Gdy poczuł łzy napływające do oczu, puścił się biegiem w kierunku drzwi. Zatrzymał się dopiero w kącie ogrodu. Przykucnął za krzakiem, pod rozłorzystym drzewem i objął rękami kolana. Nie rozumiał emocji, jakie nim w tej chwili targnęły. Jego dziecięce serduszko przeżywało nieznane dotąd, gwałtowne uczucie... Miłość...

- Jak dziecko... - westchnęła Alice. Prasowała właśnie wygniecione podróżą w sakwie, niewymowne męża, kątem oka obserwując Małą Sophie, która ze skupioną minką dodawała zestawienia w pozostawionych na stole dokumentach ojca.
- To będzie 500... - mruknęło dziecko.
- Tata mówił, że 550 - uśmiechnęła się Alice.
- Nie - pisnęła Sophie. - 500.
- Kto cię nauczył dodawać? - zapytała Alice, rozprasowując w skupieniu szczególnie mocne zagniecenie.
- Jonah. On już chodzi do szkoły. A ty, Ma? Nie gniewasz się, że Jessie pogniótł te... - dziecko urwało, nie znajdując odpowiedniego słowa - podspodnie Pa? - dokończylo tryumfalnie.
- Nie... gniewam się na tatę... Ale tylko trochę. Ciekawe dlaczego kurtki nie zapomina nawet w środku lata... - westchnęła cicho.
- Ma? Mogłabym pojechać do Leslie? Miałam jej coś powiedzieć. Obiecałam - zapytała Mała Sophie drżącym głosikiem.
- Dobrze, jedź - zachichotała Alice, składając wyprasowaną część garderoby.
Mała Sophie poderwała się z krzesła i popędziła w kierunku pokoju.
- Sophie - zatrzymała ją Alice. Dziewczynka odwróciła się w momencie, gdy kładła rączkę na klamce. - Nie mów tacie, że to przywieźliście - Alice uniosła w górę złorzone w kostkę niewymowne. - Ciekawe, kiedy się zorientuje - puściła oko do córki.
- Dobrze - zachichotała Mała Sophie.
Gdy dziecko zniknęło w swoim pokoju, Alice rzuciła okiem na zestawienia, które Sophie policzyła. Z zaskoczeniem doszła do wniosku, iż wyniki są prawidłowe. Westchnęła, uśmiechając się przy tym słodko i udała do sypialni, gdzie schowała niewymowne w szufladzie komody.

Elizabeth Cartwright z głębokim westchnieniem zapukała do drzwi domu Hamiltonów. Chciała... nie, musiała porozmawiać z Tracy'em. Dom jego rodziców był jednym z największych domów na głównej ulicy miasta. Ozdobiony był morzem kwiatów - dumą pani Hamilton. Były wszędzie - na klombie, ustawione w donicach na schodach, zwieszające się z zadaszenia ganku. Ojciec Tracy'ego, mimo, iż kandydował na burmistrza był zdeklarowanym pantoflarzem, wobec czego, godził się w całości na poczynania żony, dotyczące domu, także na te wszechobecne kwiaty. Tracy'emu z kolei nie przeszkadzały. Elizabeth westchnęła i zapukała ponownie. Odpowiedziała jej cisza tak, jak za pierwszym razem. Dopiero, gdy powtórzyła pukanie po raz trzeci, drzwi otworzyły się i stanęła w nich około czterdziestoletnia kobieta - matka Tracy'ego. Elizabeth zagryzła wargi.
- Lizzie! Coś się stało? - zapytala kobieta.
- Dzień dobry, pani Hamilton. Szukam Tracy'ego - odparła Elizabeth sucho. Była wściekła.
- Tracy'ego nie ma. Wejdź - matka chłopaka otworzyła jej drzwi.
Elizabeth musiała przyznać, że Clementine Hamilton była conajmniej przystojną kobietą. Ponoć w swych panieńskich latach uchodziła za piękność. Miała jasne, faliste włosy i błękitne oczy. Nie był to obecnie wymarzony kanon urody dla młodych dam, mimo to odcien tak włosów, jak i oczu Clementine Hamilton budził niegdyś fascynację w mężczyznach. Elizabeth, dygając z udręczoną miną, weszła do domu.
- Nie mam za wiele czasu na rozmowę... - zaczęła niepewnie.
- Ale ja, muszę przekazać ci wiadomość od mojego syna - Clementine Hamilton wskazała Elizabeth krzesło przy, nakrytym różowym obrusem, okrągłym stoliku w salonie. Dziewczyna, nerwowo zaciskając pięści na spódnicy sukni. weszła do salonu.
- Jaką wiadomość...? - zapytała drżącym głosem.
- Usiądź, Lizzie - Clementine Hamilton, skinęła glową, odsuwając jedno z krzeseł. Elizabeth posłusznie usiadła. nie miała pojęcia, co o tym wszystkim myśleć.
- Pani Hamilton... przepraszam... - wykrztusiła. Najbardziej na świecie, chciała powiedzieć wszystko i wybiec stąd. Błękitne oczy matki Tracy'ego przewiercały ją na wylot. - Co się stało?
- Wszystko w porządku - Clementine Hamilton usiadła naprzeciwko Elizabeth. - Tylko... kiedy ja usłyszałam od matki Stanley'a to, co chcę teraz powiedzieć tobie, zemdlałam. Dlatego lepiej, żebyś usiadła.
- Co to takiego jest? - Elizabeth poczuła, że przeszywa ją zimny dreszcz. Jeżeli to, o czym pomyślała, okaże się pradwdą... to ma naprawdę poważne kłopoty...
- Tracy'ego nie ma. Pojechał do Salt Lake City w interesach. Wczoraj wyslał mi telegram, że na wystawie w sklepiej jubilerskim... zobaczył złoty pierścionek z szafirem. Pisał, że wygląda jak jakiś rodowy klejnot i zapewne z przyjemnością będziesz go nosić. Zabronił mi mówić o tym nie tylko tobie, ale i Stanley'owi, więc musisz udawać, że nic nie wiesz. Tracy jest taki sam, jak ojciec... gdyby moja świętej pamięci teściowa nie powiedziała mi, że on jednak chce się ze mną ożenić , niewiele by z tego wyszło - westchnęła Clementine Hamilton z rozmarzeniem. - Jesteśmy w podobnej sytuacji, Lizzie. Obie mogłybyśmy mieć lażdego mężczyznę. Ale coś ciągnie nas do rodziny Hamiltonów - najgorszych fajtlap w mieście. Cóż przeznaczenie. Zabawne, prawda? Acha! Możesz od teraz mówić do mnie "mamo". Ale tylko, kiedy jesteśmy same. Tak, żeby chłopcy się nie zorientowali, że wiesz. Sądzę, że już powinnaś się przyzwyczajać. Mam nadzieję na długie życie, więc przyda ci się wprawa zawczasu. Lizzie! Dlaczego jesteś taka blada? Ach, to pewnie z radości! Zaraz przyniosę ci szklankę wody... - Clementine Hamilton podniosła się z krzesła i z radosnym chichotem udała do kuchni.
Gdy kobieta zniknęła za drzwiami, Elizabeth ciężko wypuściła powietrze. Matka Tracy'ego potrafiłaby zagadać zapewne nawet samego prezydenta Stanów Zjednoczonych. A ona? Cóż, jeżeli odrzuci oświadczyny Tracy'ego może się spodziewać, że na zawsze zostanie starą panną, gdyż jest on najlepszą partią w okolicy. Zwłaszcza, jeżeli jego ojciec wygra wybory. Inni kawalerowie nigdy nie odważą się na krok w jej stronę, bo skoro... Ale... czy będzie mogła kiedykolwiek zaznać szczęścia z kimś, kogo nie kocha?

Dochodziła godzina szesnasta, gdy Mała Sophie Cartwright, ubrana w swój ulubiony komplecik do jazdy konnej - koszulkę w fioletową krateczkę i błękitne spodenki z jeansu, zatrzymała Christie przed sklepem Carlów.
- Zaczekaj tutaj - odezwała się do konika. - Pójdziemy z Leslie na spacer. Mam jej wiele do opowiedzenia, więc poczekasz trochę. Ale potem pogalopujemy do domu - zachichotała przebiegle, po czym zgrabnym ruchem zeskoczyła z kucyka. Przywiązała lejce na sklepowym ganku i w radosnych podskokach pokonała trzy schodki, prowadzące do sklepu. Gdy otworzyła drzwi, miły odgłos dzwonka rozległ się w pomieszczeniu. Ku swojej ogromnej radości, dostrzegła w głębi sklepu wysokiego mężczyznę o jasnych włosach, sortującego poukładane na półkach narzędzia. Słysząc dzwonek, mężczyzna odwrócił głowę, poszukując wzrokiem klienta.
- Panie Carl! - pisnęła Mała Sophie.
Mężczyzna zniżył wzrok a na jego twarz powoli wypłynął uśmiech.
- Little Sophie! - zawołał, nachylając się delikatnie ku ziemi. - Co cię tu sprowadza?
- Chciałabym zabrać Leslie na spacer - odpowiedziała dziewczynka, grzecznie dygając.
- Leslie jest na górze - mężczyzna skinął głową na schody, prowadzące na piętro.
- W porządku - Mała Sophie wyminęła go i przeszła przez sklep na zaplecze. - Dziękuję - wymówiła, odwracając się na schodach, po czym zniknęła na górze.
Uwielbiała ojca Leslie. Thornton Carl wymyślał najlepsze zabawy na świecie i częstował ją cukierkami, kiedy tylko wybiegała z przyjaciółką.
Carlowie dwa lata temu osiedlili się w miasteczku. Nie mieli pieniędzy, a ich córka z powodu swego bezpośredniego charakteru szybko stała się pośmiewiskiem rówieśnic i starszych dziewczynek. Mała Sophie wkroczyła właśnie w tym momencie. Jak dziś pamiętała chwilę, gdy stanęła między Leslie a swymi dotychczasowymi koleżankami i powiedziała:
"Wystarczy. Od teraz to ona jest moją najlepszą przyjaciółką i, jeśli chcecie dalej jej dokuczać, musicie zacząć dokuczać i mi. Przestałam przyjaźnić się z każdą, która nadal ma w planach dokuczać mojej najlepszej przyjaciółce."
Tamtego dnia, Charlotte Redferd postawiła się jej i zostały śmiertelnymi wrogami. Pozostałe dziewczynki od tamtej pory, niechętnie, ale bawiły się z Leslie. A jakieś dwa tygodnie później, Carlowie otrzymali spadek w wysokości tysiąca dolarów po zmarłej ciotce, której żadne z nich nie znało. Za te pieniądze postawili we wschodniej części miasta budynek, mieszczący sklep, hotel i kawiarnię. Wszystkie dzieci niechętne dotąd do Leslie Carl, od tamtej pory słuchaly w domu niemal pieśni pochwalnych na temat inteligencji i bogactwa jej rodziców, przez co włączyły ją do swojej grupy. Jedynie Charlotte Redferd nic nie było w stanie złamać. Minęły dwa lata a nic się nie zmieniło...
- Les! Jesteś w pokoju? - zawołała Mała sophie w kierunku szczytu schodów. Jednak nikt jej nie odpowiedział.
- Zeszłaś do sklepu? - Mała Sophie przechyliła się przez barierkę schodów, poszukując wzrokiem, przyjaciółki na zapleczu.
- Tutaj jestem - usłyszała nad sobą, w chwili, kiedy unosiła głowę. Krzyknęła przerażona, gdy jej nos zetknął się z nosem przyjaciółki. Leslie stała tak, jak ona, w połowie schodów i uśmiechała się beztrosko.
- Mogłabyś tak nie robić?! - warknęła Mała Sophie, chwytając się za nos, który tak naprawdę wcale jej nie bolał. - Przestraszyłaś mnie.
- Przepraszam - Leslie wzruszyła ramionami. - Ale ty, jako Cartwright powinnaś być czujniejsza.
- Nie widziałam cię - westchnęła Mała Sophie. - Nieważne. Chciałam cię zabrać na spacer a potem...
- Wiem. Słyszałam - zachichotała Leslie.
- To chodź! - Mała Sophie, uznając, że przezorniej będzie nie komentować wszechwiedzy Leslie, złapała przyjaciółkę za rączkę i pociągnęła w dół schodów. - Tylko się więcej nie skradaj!
- Nie będę - odpowiedziała Leslie ze śmiechem.
Gdy dziewczynki wybiegły z zaplecza, dostrzegły, że Thornton Carl zamyka słoik z cukierkami. Mężczyzna, dostrzegłszy je, szybkim ruchem odwrócił się tyłem do lady i ukrył ręce za plecami.
- Co się stało, tato? - zapytała Leslie podchodząc do niego i usiłując zajrzec za jego plecy.
- Nic szczególnego. Podejdź, Little Sophie - Thornton Carl skinął głową na Sophie . Dziewczynka powoli podeszła. Domyślała się, co jest za plecami mężczyzny. - To dla was, gwiazeczki - zachichotał Thornton Carl wręczając swojej córce podłużnego cukierka w czerwone prążki. Małej Sophie włożył w rączkę okrągły cukierek w miętowe paski. Na jego szczycie wypisane było złotymi literami: "Słodkie dla słodkiej". Dziecko wydało z siebie pisk zachwytu i rzuciło się w kierunku ojca Leslie ściskając go z całych sił, gdzieś na poziomie ud.
- Dziękuję - wykrztusiła chichocząc.

Chwilę później dziewczynki mieszkające w sąsiedztwie sklepu Carlów, mogły zobaczyć Małą Sophie idącą w radosnych podskokach drogą. Towarzyszyła jej przyjaciółka - drobniutka sześciolatka o wymownych szarych oczkach i lekko falistych włoskach bawy plastra miodu. Przyjaciółka, którą Mała Sophie z każdym dniem bardziej uwielbiała. Z Leslie Carl nie żałowała ani chwili. Była inna, co ocznaczało dla Małej Sophie - lepsza.
- I wiesz co? - dokończyła z radosnych chicotem. - Ta tratwa została nasza. Jeśli chcesz, zabiorę cię tam dzisiaj.
- Dziś? jęknęła Leslie. - Dzisiaj przychodzi dostawa białego cukru, soli no i materiałów... muszę pomóc mamie przy ważeniu... - spuściła smutno główkę.
- No dobrze - zachichotała Sophie, chwytając przyjaciółkę za ramię w pocieszającym geście. - Po prostu dzisiaj Jessie miał przedstawić nam tego swojego Gartnera. Chciałam, żebyś też o zobaczyła. zbo widzisz, ja nie do konca wierzę, że on istnieje... - westchnęła dziewczynka.
- A ja wierzę - mruknęła Leslie. Skoro o nim opowiada tak, jak mówisz... przecież nie kłamałby, że uratował go przed bandą Adrima Johnsona. Adrim mógłby się zdenerwować...
- No tak - westchnęła Mała Sophie.
- Zamiast mu nie wierzyć, bądź dumna z brata. Uratował kogoś. To jest chwała - Leslie uniosła w górę nosek pokryty drobniutkimi, jasnymi piegami. - Tak, jak bycie Cartwrightem jest chwałą.
- Wiem - Mała Sophie uśmiechnęła się blado. Dobrze pamiętała dzień, gdy Leslie Carl po raz pierwszy użyła słowa "chwała". Jak dotąd, dla Małej Sophie było ono tylko imieniem. Tak nazywała się ta pani z sąsiedniego rancza, która zawsze częstowała ją i Jessiego jabłkami. Tamtego dnia. Leslie powiedziała, że "chwała", oznacza również "wielką dumę" i, że "chwałą", jest właśnie jej nazwisko. Teraz Mała Sophie pomyślała sobie, że skoro uratowanie Gartnera było dla Jessiego czymś tak wielkim, to ona, kiedy uratowała Leslie też skończyla w "chwale". Ale wiedziała, że nigdy o tym przyjaciółce nie powie.
Zamiast tego skinęła główką na niewielki zaułek, między domami.
- Les... - pisnęła, siląc się na cichy szept. - Chodź! Zaśpiewam ci piosenki, których nauczył mnie Carl Clarson...
- Leslie skinęła główką, po czym dała się pociągnąć Małej Sophie w ciemną szczelinę między domem Stephensonów a Woodwardów. Błękitny dach domu Stephensonów łączył się tutaj z czerwonym dachem domu Woodwardów i tworzył cień, który rzucał się na skrzynki wystawiane rzez obie rodziny w zaułek. Mała Sophie posadziła Leslie na jednej ze skrzynek, odchrząknęła, po czym zanuciła:
- Uprzejmego znam młodzieńca,
Wąsik śliczny wciąż podkręca,
Oko bystre, cera gładka,
Oj uważaj na gagatka!

Zwodzi cię, zwodzi moja miła,
Bacz, abyś się nie pomyliła.
Jeśli dowiedzie, że mu zależy,
Dopiero wtedy możesz zawierzyć. - Mała Sophie tupnęła nóżką, po czym obróciła się wokół osi i, ignorując przerażone oczy Leslie, zanuciła drugą piosenkę:
- Farmerowi ręki nie dam
Bo nie dla mnie brudny mąż.
Wolę wyjść za kolejarza
On w mundurze chodzi wciąż.

Kolejarzu mój najdroższy,
Będę twoją narzeczoną.
Mój jedyny, ukochany,
Ja zostanę twoją żoną.
I jak? - zapytała Mała Sophie, kłaniając się nisko, po czym wyszczerzyła w uśmiechu śnieżnobiałe ząbki. - Podobało ci się?
- T... to były nieprzystojne piosenki - wykrztusiła Leslie, z której bladej buzi, powoli odpływała purpura.
- Wiem - Mała Sophie pociągnęła ją za rączkę ku ulicy. Gdy oczy Leslie poraziło sloneczne światło, zatrzymała się, intensywnie mrugając.
- Wiesz? - wyjąkała.
- Tak - zachichotała dziewczynka. - Dlatego się schowałyśmy.
- No... dobrze, rozumiem - Leslie pokiwała główką z niewyraźną minką.
- Cieszę się - pisnęła Sophie, ciągnąc ją na środek drogi.
- Little Sophie? A znasz jeszcze... jakieś inne? - wykrztusiła Leslie a jej buźkę powoli rozjaśnił uśmiech.
- Wiesz... - szepnęła Mała Sophie, ściągając ją pod żólty płot domu Harkeró. - Tylko kawałek. Zaśpiewam ci na ucho.
- Śpiewaj - Leslie nachyliła się do przyjaciółki.
- Każda panna chłopca ma,
Sama chodzę tylko ja,
Lecz gdy przez zboża idę łan,
Do mnie się śmieje każdy pan! - zanuciła Mała Sophie, po czym powoli odsunęła główkę od ucha Leslie. Tamta roześmiała się serdecznie.
- Carl zna ich dużo? - zapytała.
- Całe mnóstwo! Jeśli chcesz, zabiorę cię do niego. Nauczy nas obie jeszcze kilku. Jego nauczyła siostra. Chyba znasz Laurę Clarson... - mruknęła Mała Sophie.
Mama mówi, że nie prowadzi się dobrze - odparła Leslie.
- Właśnie. Tylko daj mi słowo - nikomu tego nie zaśpiewasz. Jesteśmy damami, wiesz...
- Wiem - Leslie pokiwała główką.
- A teraz... opowiem ci, jak Pa zostawił swoje podspodnie nad jeziorkiem. Ma powiedziała, żeby nie mówić o tym tylko jemu, to chyba tobie mogę to opiwiedzieć - Mała Sophie, pociągnięta przez Leslie, wyszła na drogę.
- A... co zrobiłaś z tym rysunkiem twojego Pa? Wiesz, to drzewo z niebieskimi liścimi... - zaczęła Leslie.
- Leży w kuferku, pod moim łóżkiem. Ben miał zrobić mi do niego ramkę. Powinien niedługo ją przynieść. To najpiękniejszy rysunek na świecie! Wiesz, czasem śpię z nim w łóżku. Ale tak, żeby nikt nie widział - Sophie uniosła główkę z dumą.
- Acha! No więc? Jak to mówi moja mama... - zachichotała Leslie, podskakującna kamieniu. - Opowiedz, co twój Pa zrobił z tymi podspodniami!
- Chętnie - Mała Sophie podskoczyła tak, jak przyjaciólka, choć na jej drodze nie było ani jednego kamienia, po czym podjęła opowieść...

Niedaleko budynku szkoły, u stóp niewielkiego wzgórza, skryty pod rozłorzystymi drzewami, których liście szumiały, targane popołudniowym wiatrem, stał niewielki, drewniany dom. Czyste i zadbane obejście, czyniło go miłym dla oka, choć każdy z mieszkających wokół mężczyzn, natychmiast oceniły umiejętności budownicego, który go postawił na niemal zerowe. Dom był przytulny i ciepły wyłącznie, dzięki wysiłkom mieszkającej tu kobiety. Ruth Gartner od dnia, gdy zamieszkała tu z całą rodziną, nie ustawała w wysiłkach, by rozpadającą się szopę, którą zbudował jej mąż, zamiast domu, uczynić miejscem, gdzie można byłoby w jakiś sposób przetrwać. Dobrze wiedziała, że Michael Gartner jest zbyt dumny, by przyznać w ogóle, że coś mu się nie udaje a tym bardziej, że większość neszczęść ich rodziny było jego winą. Ruth, pochylona nad balią, spojrzała na swojego męża. Tak, jak zawsze po posiłku, zapalał fajkę. Jego wzrok był zacięty i skupiony w jednym punkcie. Ruth zastanawiała się, czy on widzi coś więcej, poza czubkiem własnego nosa. Westchnęła i zaczęła energiczniej wycierać talerz. Kiedy poślubiła Michaela w 1865 roku, nie był taki. Ale warunki ich życia też były inne. Rodzice Michaela - Giedon i Eleanor, pracujący ręka w rękę, wbrew zwyczajowi , prowadzący razem ogromny sklep z odzierzą w środku wielkiego europejskiego miasta, powitali ją, jako synową z otwartymi ramionami i uśmiechem na twarzy. Babcię poznała tylko Abigail. Gdy ta święta kobieta zmarła, Michael wziął maleńką córeczkę na kolana i, choć sam powstrzymywał łzy opowiedział jej dokładnie co to jest Niebo i, że babcia jest tam szczęśliwa. Powiedział, że nie byłaby zadowolona widząc, że Abbie po niej płacze. Gdy pięć miesięcy temu umarł Giedon Gartner, Abigail nie uroniła nawet jednej łzy podczas, gdy Michael płakał w stajni przez pół godziny. Ruth omiotła wzrokiem swoje dzieci. Jej dwunastoletnia córka zdecydowanymi ruchami płukała i wycierała umyte talerze a sześcioletni syn z przerażeniem wypisanym w oczach, zamiatał podłogę wyższą od siebie wiklinową miotłą. Ruth otworzyła kredens, po czym umieściła na półkach jej ulubione talerze w czerwone różyczki. Przywiozła je jeszcze z "poprzedniego życia", jak zwykł to określać Michael, czyli z Europy.
- Skończyła, mamo - odezwała się Abigail, odkładając ściereczkę obok balii. - Mogę iść do stajni? Konie są głodne.
- Idź - westchnęła Ruth.
Abigail skinęła głową, po czym otworzyła drzwi. Szarpnęła je kilka razy, by się zamknęły. Były źle umieszczone w zawiasach i czasem trzeba było mocno je szarpać, by zdołać zamknąć.
- Idź, córeczko - odezwał się nagle Michael. Ruth drgnęła. Zazwyczaj, gdy zapalał fajkę nie odzywał się do nikogo. - Pamiętaj - głodny koń, to zły koń. I nie ma żadnego pożytku z zagłodzonego zwierzęcia.
- Wiem, tato - zawołała Abigail. W tej chwili Ruth zobaczyła jej opaloną buzię w oknie. Chwilę potem dziecko w radosnych podskokach zniknęło w prawym rogu okna.
- Sam, wystarczy - westchnęła Ruth, zabierając miotłę synowi. Spojrzała w drugie z okien, wychodzące na stajnię. Martwiła się o swoją córkę. Była tak samo dumna, jak Michael. I tak samo, jak do jej ojca i do niej nic nie docierało. Ale i ona nie była taka od początku. W Europie wszystko było inaczej. W Europie... gdyby majątek, zbudowany ciężką pracą przez Giedona i Eleanor przetrwał, może... Sam miałby jakąś przyszłość. Był podobny do swojego ojca. Michael w tym wieku też fałby się pobić. Dopiero w Ameryce obrósł w dumę. Chociaż tutaj, to już nie miało sensu.
- Tato... - Sam pociągnął ojca za rękaw koszuli. Ruth wyraźnie widziała, że rączka chłopca drży. - Mogę iść pobiegać po łąkach? - zapytał.
- Znowu idziesz się bawić z tym małym Cartwrightem? - zapytał Michael surowo.
- Bo... bo tata Jessiego zbudował dla niego tratwę. Chciał mi ją pokazać. No i miał mi przedstawić swoją siostrę. Tak powiedział dzisiaj rano - wyjąkał Sam.
- Widziałeś się z nim dzisiaj? - ojciec popatrzył na Sama lodowatym wzrokiem.
- Tylko... przez chwilkę... Jechał do nas a ja zbierałem akurat jagody na podwieczorek. Mówił, że jego siostra jest w domu z mamą, ale chce mnie poznać. Miałem tam być o szóstej... - wykrztusił Sam, spuszczając główkę.
- Dobrze... idź. Przynajmniej masz przyjaciela... - westchnął Michael, wypuszczając z ust smużkę dymu.
- Mogę? - pisnął Sam.
- Idź, bo zaraz nie będziesz mógł - warknął Michael. Ruth mogłaby przysiąc, że widziała na jego twarzy lekki uśmiech. Dobrze wiedziała, że Joe Cartwright był tutaj dwa miesiące temu. I czuła, że jej mąż wciąż o tym myśli. Gdy Sam wybiegł w podskokach z domu i ona delikatnie się uśmiechnęła.
- Rutti? Dawno nie widziałem takiego blasku w twoich oczach. Co jest? - mruknął Michael. - Chodź tutaj.
- Ja... ja po prostu pomyślałam... że zaczyna nam się układać - odezwała się Ruth nieśmiało. - I, jeśli dalej tak będzie... może tutaj będziemy szczęśliwi.
- Może i tak - Michael podniósł się z krzesła. - Oby - westchnął, po czym ujął żonę ostrożnym ruchem za policzek i pocałował nieśmiało i delikatnie. - Przynajmniej częściej się uśmiechniesz. A słońce w domu to radośniejszy poranek.
- Przestań! - zachichotała Ruth. - Jakbym słyszała tego chłopaka, który się do mnie zalecał czternaście lat temu. Dalej jesteś poetą?
- Chyba tak - Michael wzruszył ramionami z obojętną miną. - To źle?
- Nie - Ruth musnęła koniuszkami palców jego gładko ogolony policzek. - To chyba nawet lepiej.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna -> Nasz ogród / Wrzosowisko Domi Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin