Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Zagubione wspomnienie

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna -> Nasz ogród / Wrzosowisko Domi
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Domi




Dołączył: 23 Kwi 2017
Posty: 915
Przeczytał: 7 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hökendorf Pommern :)

PostWysłany: Śro 13:38, 17 Mar 2021    Temat postu: Zagubione wspomnienie

Część pierwsza:
Wigilia







































Prolog.

1882 rok, noc przed Bożym Narodzeniem.

Łagodnie padający śnieg przynosi wspomnienia. Delikatnie i cicho przywołuje myśli o ludziach, którzy wspólnie spędzali tę noc, spędzali ją razem z tobą, a teraz ich już nie ma. Wspomnienia wszystkich minionych Wigilii, tych szczęśliwych, gdy do stołu zasiada ktoś więcej i tych spędzonych ze łzami, gdy na pustym miejscu przy stole zasiada już tylko widziana kochającymi oczami dusza najbliższej osoby. W tym domu, puste stały trzy nakrycia. Dla dusz, które pan domu nosił w sercu. Ale te święta nie były samotne. Były, jak podarte wspomnienia dawnych dni. Szczęśliwe i smutne zarazem…

W cieniu grudniowego wieczoru zamajaczyło ciepłe światło lampy. Przez gęstwinę obsypanych śniegiem sosen, tworzących mroczne sklepienie ponad oblodzoną, wąską ścieżką, przedzierało się dwóch mężczyzn w grubych, zimowych płaszczach. Na ustach pierwszego z nich, rozkwitał promienny uśmiech.
- Jesteśmy! – zawołał po chwili, zatrzymując się u wylotu ścieżki, otwierającej się na rozległą polanę. – Nasze najlepsze świerki. Pamiętasz, który z nich ty zasadziłeś?
Drugi z mężczyzn zbliżył się ku polanie, osłaniając przy tym twarz od zwieszających się nisko gałęzi.
- Nie, Pa – odparł. – To było lata temu…
- Trudno – skwitował to pierwszy, wzruszając ramionami. – Rozejrzyjmy się za najpiękniejszym. Matt, zabierz sanki – mówiąc to, mężczyzna odwrócił się, obserwując ciągnącego sanie towarzysza. Gdy wyprowadził on je na polanę, podniósł wzrok w kierunku drzew rosnących po jej drugiej stronie i strząsnął z ramion śnieg. – W porządku – stwierdził.
Dalszą drogę, mężczyźni pokonali w milczeniu, wsłuchując się w chrzęst lodu pod butami i gwizd wiatru w koronach sosen. Gdy wreszcie dotarli do punktu, gdzie ponownie rozpoczynał się las, mężczyzna nazwany Mattem, zatrzymał się, wbijając zaskoczony wzrok w drogę, zaczynającą się poza rzędem świerków, otaczającym polanę od północy.
- Pa… - zapytał ostrożnie. – To jest droga do Claire Hills?
- Tak – odpowiedział spokojnie drugi z mężczyzn. – Jesteśmy na skraju Joe and Matt’s Forrest. Pół roku temu tu byliśmy.
- I mieszkaliśmy przez trzy lata… - westchnął Matt. – Pa… jest Wigilia, chciałbym… chcę zobaczyć Claire Hills. Pomyśleć o mamie… zobaczyć nasz ogród.
- Jesteśmy w naszym ogrodzie – odparł drugi z mężczyzn, ogarniając wzrokiem świerki. Zasadził ten las z synem dziewiętnaście lat wcześniej po pewnych pamiętnych świętach, by chłopiec zawsze już mógł mieć świąteczne drzewko.
- Proszę, Pa – wymówił Matt z naciskiem. – Chcę zobaczyć Claire Hills.
- Harperowie wyjechali na święta – skwitował drugi z mężczyzn. – Nie wejdziesz do domu.
- Chcę popatrzeć – odparł Matt. Ojciec dostrzegł w jego oczach blask i zacięcie, które po raz pierwszy zobaczył w nich pewnego bardzo pamiętnego wieczoru...
- Dobrze – powiedział powoli.

W tym samym czasie, ćwierć mili dalej, przy kominku, na którym wesoło płonęło drewno, można było dostrzec spokojnie patrzących w ogień, dwóch kilkunastoletnich chłopców, których twarze wskazywały, iż dopiero wchodzą w dorosłość. Pierwszy z nich, siedzący dalej od ognia, w delikatnym półmroku ubrany był w szary płaszcz, spod którego widoczny był kołnierz beżowej koszuli poprzecinanej żółtoczerwoną krateczką. Włosy miał jasne, proste, ścięte do długości, jaką nosiło tutaj większość mężczyzn tak, że rozsypywały się wokół jego głowy gęstymi, błyszczącymi pasmami. Oczy jego były z kolei jasnoniebieskie, pełne blasku, zdawały się ogarniać uważnym wzrokiem całe pomieszczenie. Powaga w jego uśmiechu, wskazywała na dojrzałość wynoszącą się ponad jego prawdziwy wiek a cała twarz, obdarzona lekko zaokrąglonymi policzkami i wewnętrznym ciepłem, była twarzą nad wyraz piękną i przyjazną. Drugi z chłopców tym czasem, siedzący wprost w plamie światła ten, którego kurtka suszyła się rozwieszona na kominku, stanowił obraz zupełnie przeciwny. Był on wyjątkowo szczupły tak, że granatowa koszula zwieszała się z jego ramion, jakby była o wiele za duża. Miał brązowe włosy, błyszczące rdzawym blaskiem w świetle rzucanym przez ogień. Otaczały one jego twarz, skręcając się w lekkie fale na końcach. Oczy miał ciemne, tak bardzo, iż ogień odbijał się w nich , niczym w lustrze. Widać w nich było skrywaną samotność.
Chłopcy siedzieli obok siebie, patrząc spokojnym i nieco ponurym wzrokiem w trzaskający ogień. Milczeli. Po kilku chwilach, pierwszy z nich podniósł głowę i omiatając wzrokiem ściany pokoju, powiedział cicho:
- Lisa nie chciała przyjść. Miałem nadzieję, że będziesz chciał ją poznać.
- Ty tu jesteś, to wystarczy – odpowiedział spokojnie drugi chłopak. – A to jest sławne Claire Hills – dodał, spoglądając na sufit.
- Chcesz obejrzeć swój pokój? – zapytał pierwszy.
- Pamiętasz, który był mój? – upewnił się drugi z zaskoczeniem.
- Pa mi go pokazał. Nie miałem jeszcze trzech lat, kiedy stąd wyjechaliśmy…
- Chcę go zobaczyć.
- Dobrze – pierwszy z chłopców podniósł się z miejsca. – Harperowie to mili ludzie. Poprosiłem ich o klucz do tego domu. Będę się nim zajmował, zanim wrócą po świętach. Możesz tu zostać. Lepiej, żeby Pa cię nie widział.
- Dlaczego?
- Bo bardzo wiele rzeczy uległo zmianie. Gdyby mama żyła, być może… - chłopak pokręcił głową. – Nie, nieważne. Chodź.

- Pa – Matt zatrzymał się, spoglądając na wzgórze. – W domu pali się światło.
- Co? – upewnił się mężczyzna, odwracając w kierunku wzgórza.
- Harperowie na pewno wyjechali? – zapytał Matt.
- Wczoraj odwiozłem ich na dyliżans… - wyjąkał mężczyzna.
To znaczy… - zaczął Matt.
Mężczyźni wymienili znaczące spojrzenia i ruszyli przed siebie, tak szybko, jak tylko pozwalał im na to śnieg, wydobywając przy tym z kabur rewolwery…

Kilka minut później, drzwi do domu w Claire Hills, otworzyły się gwałtownie a zimne powietrze wieczoru przeszyło dwóch chłopców, którzy właśnie wchodzili na piętro po białych, krętych schodach. Obaj odwrócili się w przerażeniu. Przez krótką chwilę, stojący w drzwiach mężczyźni wymieniali z nimi równie zaskoczone spojrzenia.
- Pa… - wyksztusił pierwszy z chłopców, oblewając się purpurą.
- Jonah? – wyjąkał mężczyzna. – Co ty tu robisz?
- Chciałem… - zaczął Jonah, rzucając nerwowe spojrzenie w kierunku drugiego chłopaka. – Jake chciał zobaczyć Claire Hills.
- Jake? – zapytał mężczyzna niepewnie.
- J-Jake Simms – wyjąkał drugi z chłopców.
- Simms..? – upewnił się mężczyzna, drżącym głosem.
- T-tak, proszę pana – wyjąkał Jake. Chwilę później, dostrzegł z przerażeniem łzy w oczach mężczyzny.
- Synku… - zaczął mężczyzna. – Nazywam się Joe Cartwright.
- Joe… - wyksztusił Jake. Przez jego plecy przebiegł lodowaty dreszcz… nie od zimna płynącego z otwartych drzwi. To było nieważne. Ważne było tylko to, że właśnie stał przed nim mężczyzna, który trzymał go w ramionach tuż po jego urodzeniu. Mężczyzna, który pokazał mu znaczenie słowa „tata”. Po raz pierwszy tak się do niego zwrócił, mając jakiś roczek, czternaście lat temu. A potem…
Chwilę później, zatonął w jego objęciach.

*

- Moja mama była pierwszą żoną Joe Cartwrighta, tak? – upewnił się Jake, gdy ponownie znalazł się w kręgu światła, rzucanym przez kominek. Tym razem, towarzyszył mu nie tylko Jonah, ale też Matt i Joe.
- Tak – wyjaśnił mu Matt. – Ja jestem najstarszym synem, Jonah jest średnim a ty najmłodszym. Gdyby… mama wtedy – urwał, potrząsnął głową. – Miałbyś jeszcze siostrę.
- Jak… jak ci jest u Simmsów? – zapytał Joe niepewnie.
- Dobrze – odparł Jake z cieniem uśmiechu na ustach. – Mieszkam u mojej siostry Dolly i jej męża. Mają kilkoro dzieci, jest wesoło. Odkładam pieniądze na naukę. Gdyby rodzice żyli, zapłaciliby, ale… - spuścił smutno głowę.
- Pamiętaj, że tu też masz dom – powiedział Joe poważnie. – Możesz na mnie liczyć we wszystkim.
- Chcę poradzić sobie sam, panie Cartwright – powiedział Jake, unosząc głowę. – Nie chcę pieniędzy ani od pana, ani od kogokolwiek innego.
Joe patrzył zaskoczony na szczupłą twarz chłopca, oświetloną blaskiem ognia. W jego sercu zamajaczył płomyk dumy. Tego właśnie uczył wszystkie swoje dzieci… a Jake zrozumiał to, będąc tak daleko. Prawda była taka, że nikt nigdy nie wyrzucił z siebie tego, co łączyło rodzinę Cartwrightów.
- Jonah… - zaczął Jake nieśmiało. – A co z wami?- Ja chodzę do szkoły – powiedział Jonah łagodnie. – Niedługo przygotuję się, by pójść na uniwersytet. Matt nie chciał.
- Dobrze mi w Virginia City – wyjaśnił Matt. – Prowadzę sklep pana Johnsona. Kiedyś, chciałem być pianistą, ale to wcale nie jest takie proste. Johnny studiował.
- Johnny? – zapytał Jake ze zdziwieniem.
- Nasz kuzyn. Johnny to syn stryja Adama. Jest ode mnie rok starszy – wyjaśnił Matt. – Ale nie poznałem jego matki.
- Jesteś żonaty? – zapytał Jake.
- Nie – na twarzy Matta wykwitł niewyraźny uśmiech. – Jakoś się nie złożyło.
- Matt jeszcze się nie ustatkował – zachichotał Jonah. – Kiedy ja będę w jego wieku, będę żonaty… i przynajmniej jedno moje dziecko będzie już na świecie.
- Synu… - Joe zgromił go wzrokiem. – Przypominam ci, że masz szesnaście lat.
- Ty byłeś tylko trzy lata starszy, kiedy ożeniłeś się z mamą – odparł Jonah wydymając policzki. – Ja też mogę.
- Teraz są inne czasy – westchnął Joe. – Poza tym, mój syn musi skończyć uniwersytet, jeśli tego chce – spojrzał znacząco na Jake’a.
- Poradzę sobie – odpowiedział chłopak spokojnie. – Poszukam pracy…
Przez chwilę, w pokoju panowało ponure milczenie.
- Pa… - zaczął nieśmiało Jonah. – Przywiozłem tu kufer mamy… może moglibyśmy… opowiedzieć Jake’owi, jak to było…
- Co jak było? – zapytał Joe ze zdziwieniem.
- Jak ty i mama… ja niczego nie pamiętam, ale Matt… zgadzasz się?
- Dzieci… - wyjąkał Joe drżącym głosem. – Wy naprawdę chcecie tego słuchać?
- Nie wiem, czy oni chcą słuchać – zaczął Matt przebiegle, wbijając w ojca zacięte spojrzenie błękitnych oczu. – Ale ja chcę im to opowiedzieć.
- Przyniosę kufer – Jonah podniósł się z miejsca.
- Pomogę ci… - zaczął Jake, jednak Joe powstrzymał go gestem.
- Ja pomogę – powiedział.

Kilka minut później, w samym centrum plamy światła, którą rzucał kominek stał wielki drewniany kufer. Joe, Matt, Jonah i Jake usiedli bliżej ognia, który oświetlał teraz fotografię młodej kobiety o iście anielskiej urodzie.
- To jest, Dorothy Cartwright? – upewnił się Jake.
- Tak powiedział łagodnie Joe. Jego oczy błyszczały w bardzo dziwny i nieodgadniony sposób, coraz mocniej odbijając światło ognia. Chłopcy nie byli pewni, czy ten blask to efekt słabego oświetlenia pokoju, czy może… łzy. – Miała wtedy dwadzieścia siedem lat. To był nasz trzeci rok razem. Ja miałem dwadzieścia jeden i byłem z tego dumny.
- N-nigdy nie mówiłeś mi, że mama była od ciebie starsza… - wyjąkał Jonah a jego policzki zaróżowiły się lekko.
- Kiedyś się tym chwalił – zaśmiał się Matt. – Teraz zmądrzał. I ja trochę też.
- Nie widać – mruknął Jonah.
- To jak było? – zapytał Jake, przysuwając się bliżej do Joe.
- Dorothy… wasza mama, była starsza ode mnie o sześć lat. Dlatego dziadek i wujkowie nie chcieli słyszeć o naszym ślubie. Uciekliśmy. Niezbyt daleko, ale to była przygoda mojego życia. Mama mieszkała wtedy sama z Mattem w Domu Starego Tunnera. Znacie ten dom, prawda? Nadal stoi przy drodze. Brenda w nim teraz mieszka. No więc… - Joe wziął głęboki wdech. Chłopcy pomyśleli, iż powodem było wymienienie przez niego nazwiska dziewczyny, o którą swego czasu starali się i Matt i Jonah. Jednak, nie było to prawdą. – Siedem lat wcześniej pochowała męża. Przez ten czas, wielu mężczyzn starało się o jej rękę. .. była najpiękniejszą dziewczyną w Nevadzie. A ja pół roku wcześniej pożegnałem dziewczynę, z którą byłem zaręczony. Zginęła w wypadku dyliżansu, razem z Veronicą, żona Adama i matką Johnny’ego. Ja i Adam ostro się wtedy pokłóciliśmy. Każdy z nas uważał, że jego cierpienie nie jest dostrzegane… i obaj się myliliśmy. Dorothy pojawiła się w moim życiu, gdy było ono zupełnie puste i zimne… tak, jak noce grudnia 1861 roku. Wtedy ją poznałem…












1.

Dorothy Owens Cohen

- First Story Based On Real Life of Mike Landon and Dodie Levy-Fraser

























Część pierwsza

Grudzień, roku 1861

I

Na wyludnionych ulicach miasta zapadał już chłodny półmrok. Choć wciąż jeszcze nie spadł śnieg, drogi pokryte były warstewka srebrzystego szronu, który chrzęścił pod stopami spieszących do swych domów kobiety i mężczyzny. Zdążający oboje w przeciwnych kierunkach, przemknęliby niezauważeni przez nikogo, jednak akurat w tej chwili z oświetlonego jasno saloonu Silver Dollar wyszło dwóch młodych mężczyzn.
- Widzisz ich? – odezwał się jeden z nich. W jego głosie dało się wyczuć głęboki smutek. – Pędzą do domu i nawet na siebie nie patrzą. Wystarczyłaby chwila i spotkaliby się. I może zakochali w sobie. Ale, oni tak pędzą, że pewnie mają już swoje rodziny i są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie… - westchnął ciężko a jego oddech uniósł się białą chmurą wokół jego głowy.
- Daj spokój, Joe… - westchnął drugi mężczyzna. – Nie możesz myśleć o tym przez całe życie…
- Dlaczego nie?! – wrzasnął ten pierwszy. – Popatrz na siebie i na Norę! Zapomniałbyś o niej, gdyby umarła?
- Słysząc to, drugi z mężczyzn zamyślił się na chwilę a na jego twarzy odmalował się smutek.
- Nie, ale… - zaczął.
- Była najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Kiedy tamtego wieczoru tańczyła przede mną w ślubnej sukni – pierwszy z mężczyzn otarł łzy rękawem. – Śmialiśmy się, gdy jej ciotka powiedziała, że mężczyzna nie powinien oglądać narzeczonej w sukni ślubnej przed ślubem. Mówiła, że to przynosi nieszczęście. A my się śmialiśmy. A teraz… Amy śpi i nigdy się nie obudzi a ja jestem tutaj. Mogłem zabronić jej jechać...
- Nie mogłeś przewidzieć tego, co się stało, Joe – przyjaciel poklepał go po ramieniu.
- Wiem, Danny – wykrztusił mężczyzna i ruszył przed siebie nie oglądając się na swego towarzysza. Ten zacisnął zęby. Był na siebie wściekły. Od miesięcy codziennie w ten sposób rozmawiali. I nie był w stanie dostrzec szansy na poprawę sytuacji. Czuł się za to odpowiedzialny, był pewny, że robi zbyt mało, by pomóc przyjacielowi. Ojciec Joe, Benjamin, dał mu schronienie na swej, niewielkiej wówczas ziemi, gdy Dany Cane był małym, zagubionym chłopcem. Pracował dla Cartwrightów, ale miał w nich rodzinę. Joe był jego najbliższym przyjacielem, jeszcze w szkolnych czasach ich obojga. Był zawsze radosny i pełen życia, miał wprost szalone pomysły. Danny był jego partnerem w realizowaniu ich, gdy starszy brat Joe ukończył szkołę. Ich przyjaźń trwała do czasu, gdy przed sześcioma miesiącami, narzeczona Joe, Amanda Brooks zginęła w wypadku dyliżansu. Joe zamknął się w sobie i oddalił od wszystkich. Nie był w stanie obserwować szczęścia Danny’ego, który, wraz ze swą dziewczyną, Norą Sanders planował ślub za kilka miesięcy. Joe odmówił bycia jego drużbą, co obiecał przed śmiercią Amandy. Danny nie potrafił wyrwać go z odrętwienia. Gdyby tylko… Drgnął, gdy przypomniał sobie nagle coś ważnego.
Joe powoli zszedł po stopniach na ulicę. Zdawał sobie sprawę ze swojego zachowania, jednak nie potrafił pozbyć się frustracji i poczucia osamotnienia. Czuł się bezwartościowy. Bo, gdyby miał jakąś wartość, czy Bóg odebrałby mu prawdziwą miłość? Poczuł lodowaty podmuch przenikający jego ubranie. Wypuścił powietrze, które utworzyło białą chmurę wokół jego głowy i postawił kołnierz zielonej kurtki. Jeżeli nadal będzie tak zimno, zapewne wkrótce spadnie śnieg. Gdy miał już wsiąść na swego konia, usłyszał łagodne wołanie przyjaciela:
- Joe? Przyjechać po ciebie jutro wieczorem? Chciałbym, żebyś kogoś poznał…
- Jak chcesz – odpowiedział beznamiętnie, nie odrywając wzroku od poprawianego właśnie strzemienia. – Ja nie mam nic do roboty. Będę sam.. Już zawsze będę sam – mruknął wskakując na siodło.
- Więc, przyjadę po ciebie, odparł Danny, uśmiechając się z wysiłkiem. – Jestem przekonany, że ją polubisz.
- Dobrze – westchnął Joe, po czym odjechał kłusem w stronę wjazdu do miasteczka.

Niebo na zachodzie zabarwiło się na chłodny, szarawy róż a chmury powoli rozchodziły się, zapowiadając czystą i jasną noc, gdy Joe Cartwright dotarł do granicy Ponderosy. Jechał stępa, nie oglądając się zupełnie na drogę. Przez jego głowę przewijały się wspomnienia, które wciąż łączyły go z Amandą. Krótkie uśmiechy, które wymienili przy pierwszym spotkaniu, jego ręce unoszące kosz z zakupami, gdy dostrzegł Amandę wychodzącą ze sklepu, szaleńczy bieg wzdłuż brzegu jeziora, gdy oboje zaśmiewali się do rozpuku, jej oczy, gdy powiedział „kocham cię”, pocałunek na środku głównej ulicy miasta i ojciec Amandy zamykający drzwi przed jego nosem, odmawiając rozmowy z Benem. Ucieczka we dwoje, uśmiech ciotki Amandy, gdy pojawił się na progu jej domu, ślub… którego nigdy nie było, ale jego wyobrażenie było tak realne, jakby było wspomnieniem. Tego, co minęło i już nie wróci. Joe westchnął i otarł łzy rękawem. On jeden był sam. W ubiegłym roku jego brat, Hoss ożenił się z ich wspólną przyjaciółką z lat szkolnych – Honorine Barlett. Joe ją uwielbiał podobnie, jak Pa. Honorine była ciepłą i otwartą osobą, której uroda odzwierciedlała piękno jej duszy. Ich córeczki, Holly i Hannah miały w tej chwili kilka miesięcy. Szczęście Hossa było jedynym szczęściem, jakie Joe mógł obserwować bez ukłucia w sercu. Adam z kolei… Joe zacisnął zęby. Myślenie o tym niewiele pomagało. Tak, jak przypominanie sobie, że jego bratowa Veronica tamtego tragicznego dnia towarzyszyła Amandzie w podróży. Ale Adam miał ślubne fotografie, miał wspomnienia i miał syna. Joseph miał tylko pustkę. Za chwilę wróci do domu, gdzie powita go Pa, napije się mleka i położy w tym samym łóżku, w którym śpi od czasów dzieciństwa. Ale on już nie był dzieckiem. Miał dziewiętnaście lat i najbardziej na świecie pragnął być samodzielny. Pociągnął nosem i podniósł głowę na drogę. Jego wzrok zbłądził na opuszczony Dom Starego Tunnera, który powoli wyłaniał się zza drzew po prawej stronie drogi. Przez myśl Joe nagle przebiegło poczucie, że ten niewielki, drewniany dom, jest mu bliski. Oboje w końcu byli samotni. On był pusty, Joe również czuł pustkę. Gdy wyjechał spomiędzy drzew na rudozłotą, zamarzniętą drogę, jego wzrok spoczął na stosie świeżego drewna ułożonym pod ścianą domku. Zadrżał, gdy zdał sobie sprawę, że w oknie domu majaczy światło lampy. Przechylił się w bok, by zsiąść z konia a jego dłoń powędrowała w stronę przywieszonej do siodła strzelby, powstrzymały go jednak roześmiane kobiece głosy i porzucona na pniu malutka siekiera. W tym momencie przypomniał sobie, co powiedział mu poprzedniego dnia Pa. Nie wiedział jeszcze nic o nowych sąsiadach, ale Barth Henderson zapewnił go, że nie oddałby swojej ziemi w ręce hołoty. Wolał oddać ją kobiecie. Tak więc Joseph wiedział tylko tyle, że w Domu Starego Tunnera zamieszkała kobieta. Z tym, że jego nie obchodziły żadne kobiety poza Amandą. Beznamiętnym gestem popędził Cochise’a na wprost, do Ponderosy.

W tym samym czasie, wewnątrz obserwowanego przez Joe domu tak, jak podejrzewał przebywały kobiety. Jedną z nich była Nora Sanders, której obecność w nim nie stanowiła wyłącznie przyjacielskiej wizyty, lecz część planu, opracowanego wraz z Danny’m Cayne’m. Nikomu nigdy nie zdradziłaby jego szczegółów, mimo, iż była pewna słuszności swego zdania. Jeżeli to wszystko się powiedzie, dwie osoby, które dziś są zupełnie same., będą miały siebie. Na razie, Nora siedziała przy stoliku w Domu Starego Tunnera, wpatrując się bezmyślnie w okno. W jej głowie powstawały kolejne kwestie, którymi namówi swoją przyjaciółkę do jutrzejszego spotkania. Danny miał zrobić to samo ze swoim przyjacielem.
- Nie jestem pewna, czy masz rację – usłyszała chwilę później nad sobą, wraz z odgłosem wydawanym przez filiżankę stawianą na stole.
- Nie znasz go – odparła Nora automatycznie. – On potrzebuje towarzystwa. Ty też. Polubicie się.
- Nie podoba mi się, że moja przyjaciółka wybiera dla mnie znajomych – usłyszała nad sobą westchnienie. Oderwała wzrok od okna. Napotkała naprzeciw siebie parę błękitnych oczu wpatrzonych w nią z wyrzutem.
- Zrobisz dobry uczynek, jeśli dasz się namówić – Nora mrugnęła do przyjaciółki. – A Matty zyska towarzysza do zabawy.
- To znaczy? – upewniła się rozmówczyni Nory.
- On ma dziewiętnaście lat – zachichotała Nora. – Ale zapewniam cię, że myśli, jakby miał trzydzieści dziewięć. To Cartwright. Poza tym, stracił narzeczoną. Mówiłam ci.
- Wiem – westchnęła kobieta.
- Dave nie miałby nic przeciwko. Teraz jesteś wolna. Zrozumiałby to – Nora wsparła brodę na dłoniach i uniosła wzrok na sufit domku. – Był twoim mężem, ale ty masz prawo szukać miłości.
- Wiem – usłyszała wypraną z emocji odpowiedź.
- Wiesz co? – Nor uśmiechnęła się na myśl, która przyszła jej do głowy. – Zaproszę jeszcze Danny’ego. Takie przyjęcie w cztery osoby?
- Nie – odparła kobieta krótko. – Zgadzam się na to spotkanie pod warunkiem, że was tam nie będzie. Nie przepadam za takimi przyjęciami. Zresztą i tak nie będziemy sami.
- Jak chcesz – zachichotała Nora. – Jestem przekonana, że go polubisz, Dorothy. Głęboko przekonana.
Rozmówczyni Nory westchnęła z rezygnacją, po czym upiła łyk herbaty. Nie była przekonana, czy plan jej przyjaciółki zakończy się sukcesem. Nora była od niej młodsza o siedem lat i nie miały ze sobą praktycznie nic wspólnego poza tym, iż obie musiały radzić sobie zupełnie same. Nora nie miała krewnych, ale była młoda. Miała przed sobą przyszłość pełną szczęścia, miała ją też z kim dzielić. Z kolei, Dorothy… Siedem lat temu wyszła za mąż. Była w wieku Nory i wszystko było cudowne. David, jej mąż, tak młody, jak ona był zakochany i najwspanialszy na świecie. Zbudowali przepiękny dom nad potokiem o błękitnej wodzie. Gdy parę miesięcy później, Dorothy odkryła, że spodziewa się dziecka, ich życie stało się jeszcze cudowniejsze. David wykańczał właśnie dziecięcy pokoik, gdy pewnego dnia wyszedł z domu, by obgadać z jednym człowiekiem sprawy kupna stada. Była późna noc, gdy do domu przerażonej Dorothy zastukało dwóch mężczyzn, szeryf i jego zastępca. Jedno zdanie, wypowiedziane przez tego pierwszego, wywróciło życie Dorothy do góry nogami. „Pani Cohen, pani mąż nie żyje.” Miesiąc później, Dorothy urodziła mu syna. Krótko po tym straciła dom. Wraz z małym Mattem opuściła ziemię, zwaną przez Dave’a „Błękitnym Potokiem” i wróciła. Wiele razy wracała. Ale tym razem… gdy tylko znalazła się w tym domu, poczuła, że będzie inaczej. Pracowała i wszystko szło po jej myśli. Nigdy nie była bogata, jednak miała w sobie ogromne pokłady nadziei na przyszłość. Jej syn, uroczy, jasnowłosy sześciolatek, powoli stawał się mężczyzną. Mieli tylko siebie i wiedziała, że ma dla kogo żyć. A dziś…
„Niech już będzie. Zrobię Norze tę przysługę. Przekona się, że to nie ma sensu. Jak dla mnie, ten Cartwright to jeszcze dzieciak. Nie wierzę, że im się to uda” pomyślała z lekkim rozbawieniem.

*

Około godziny szóstej rano, Joe Cartwrighta obudził płacz niemowlęcia. Powoli otworzył oczy, czując, że każda jego powieka waży tonę. Gdy rozmazany obraz nabrał ostrości, dostrzegł nad sobą śnieżnobiały sufit. Niezdarnym ruchem podniósł głowę. Miał przed sobą ścianę, barwy morskiego błękitu a na niej obraz, przedstawiający las w barwach jesieni. Z ulgą opadł na poduszkę i wtulił w nią nos, wdychając zapach świeżo pranej pościeli. Obok łóżka, na małym krzesełku, rozłożone były jego wierzchnie ubrania. Z zaskoczeniem odkrył, że koszula zawieszona na oparciu sprawia wrażenie, jakby ktoś ubrał w nią krzesło.
„Kiedy moje bratanice będą starsze, pokażę im to” pomyślał, w odpowiedzi na uporczywy wrzask dochodzący z parteru. „Będą zachwycone. Ja byłem, kiedy Adam…” odgonił tę myśl, przygryzając wargę.
Ponownie podniósł głowę, ciężką, niczym worek wypełniony podkowami i ostrożnie odgarnął kołdrę, by ocenić, czy ma na sobie skarpetki, czy też znajdują się one w butach. Z ulgą doszedł do wniosku, iż nie musi ich poszukiwać. Ponownie przykrył swoje stopy, by poddać się atakowi kaszlu. Poprzedniego dnia wieczorem, był tak wściekły i załamany, że zamiast pojechać do domu, zdecydował, że przenocuje u Hossa. Holly i Hannah już spały, gdy dotarł do domu brata. Nie był głodny i, gdyby pojechał do domu, nie jadłby kolacji, jednak Honorine nalegała, by poczęstował się pieczenią, która pozostała z ostatniego posiłku jej i Hossa, oraz świeżym ciastem, które akurat wydobyła z pieca. Joe wzbraniał się przed tym, aż autorytet bratowej zwyciężył z niechęcią. W konsekwencji, Joseph zjadł połowę pieczeni i cała blachę ciasta, co wywołało męczący ból głowy, przez który z kolei nie mógł zasnąć połowę nocy. Później, przyśniła mu się Amanda, która wołała go zza przejrzystej ściany, ale on nie mógł się do niej dostać. Obudził się w środku nocy, przerażony, a potem przez jakiś czas płakał. Do rana nie miał już snów. Po kolejnych paru minutach leżenia i wsłuchiwania się w cichnący płacz bratanicy, zdecydował, że powinien wstać, gdyż jest głodny. Z wysiłkiem podniósł się z łóżka, przygładzając delikatnie włosy, które, jak na złość, rozsypały się wokół jego głowy, skręcone w puszyste pierścionki. Gdy z zapałem płukał twarz w misce, dochodzący z dołu dziecięcy płacz ustał. Kilka chwil później, zniechęcony Joseph pojawił się na schodach. W niewielkim saloniku, urządzonym na wzór tego w Ponderosie, zastał Honorine, przytulając malutką Holly, której buźka powoli rozjaśniała się a oczka ponownie stawały błyszczące.
- Wszystko w porządku – uśmiechnął się Hoss. – Przestraszyła się.
- A ja obudziłem – westchnął Joe, poszukując wzrokiem brata. Po paru sekundach, dostrzegł jego sylwetkę w otwartych drzwiach sypialni. Mężczyzna klęczał przy kołysce i zabawiał małą Hannah, potrząsając przed jej noskiem drewnianą figurką konika. Na dźwięk słów Joe, Hoss odwrócił się a na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.
- Dobrze się czujesz, mały bracie? – zapytał z troską tak wyraźną, że Joe pożałował braku lustra.
- Tak – westchnął z rezygnacją. – Poza tym, że jestem głodny, tak.
- Zaraz przygotuję śniadanie – odezwała się Honorine spokojnie. – Tylko nakarmię dziewczynki.
- Nie, ja zrobię śniadanie – odparł Hoss, rzucając nerwowe spojrzenie w kierunku kołyski. – Joe, zajmiesz się przez moment małą? – zapytał z obawą w głosie.
- Oczywiście – twarz Joe rozjaśnił uśmiech. Gdy szedł przez pokój, przez jego głowę przebiegła myśl, że gdyby Amanda żyła, on niedługo zostałby ojcem. Z zaciekawieniem pochylił się nad kołyską, podnosząc, pozostawionego obok przez Hossa, drewnianego konika. Udał, że zwierzak galopuje wzdłuż krawędzi kołyski.
- Zobacz, Honey – zachichotał. – Za parę lat pojedziesz na takim samym koniku, tylko takim dużym – zawiesił dłoń w powietrzu, odmierzając mniej-więcej wysokość kucyka. – Wujek ci to przyrzeka – mrugnął do dziewczynki, jednak, ku swemu ogromnemu zdziwieniu dostrzegł, że maluszek, zamiast obserwować konia, przygląda się jemu samemu a w jego ogromnych, błękitnych oczkach odmalowuje się bardzo wyraźne niedowierzanie.
- Co się stało? – wyjąkał, lustrując wzrokiem swój szary podkoszulek. Gdy nie dostrzegł na nim nic dziwnego, odwrócił twarz, by przyjrzeć się trzymanej zabawce. Zaskoczony dostrzegł, że jedno oko drewnianego konika znajduje się zdecydowanie bliżej jego pyska, niż drugie.
- Masz rację, kochanie – mruknął, chowając go za plecami. – Ten koń ma zeza. Nie warto się nim interesować.
W odpowiedzi otrzymał niedowierzające spojrzenie bratanicy.
- No co…? – jęknął. – Co chcesz?
Nie otrzymując odpowiedzi, westchnął z rezygnacją. Chwilę później, przyszedł mu do głowy kolejny pomysł. Nachylił się nad kołyską, wytrzeszczając oczy. Niewiele to jednak pomogło, toteż przez kolejne pięć minut, pochylał się nad dziewczynką, wykonując serię najróżniejszych min.
- Co ty robisz? – usłyszał nagle nad sobą głos Hossa. Drgnął, odsunął się od kołyski i pogłaskał małą Hannah po główce pokrytej złocistym meszkiem.
- Już nic – westchnął. – Grzeczna dziewczynka – zwrócił się do małej Hannah.
Tymczasem dziecko nie odrywało od niego niedowierzającego spojrzenia.
- Na pewno dobrze się czujesz? – upewnił się Hoss.
- Tak – westchnął Joseph, wstając. – Powiedz… czy ja się bardzo zmieniłem, od kiedy ona po raz ostatni mnie widziała?
- No… raczej tak – odparł Hoss po namyśle i skinął głową w kierunku lustra toaletki Honorine.
Gdy Joe powiódł wzrokiem w tym kierunku, powstrzymał się, by nie przetrzeć oczu z niedowierzania. Z rozpaczą dostrzegł ogromną opuchliznę, ogarniającą jego prawy policzek. Dopiero w tym momencie poczuł przeszywający ból zęba…

Ostrze siekiery uderzyło z brzękiem w kawałek drewna, który rozpadł się na dwie części pod wpływem jego siły. Trzymający siekierę mały chłopiec, zapiszczał z radości. W jego błękitnych oczkach odmalowały się tryumf i duma, gdy odwrócił główkę, by zawołać do siedzącej na stopniach domku Nory Sanders:
- Widzisz? Mówiłem ci, że to potrafię!
- Miałeś rację – odparła Nora z podziwem w głosie. – Ja w twoim wieku bawiłam się lalkami. Ty jesteś już mężczyzną.
- Niektórzy muszą dorosnąć szybciej – skomentował chłopiec.
- Masz rację – zachichotała Nora, odpowiadając na życzenie, łaszącej się do niej lśniąco czarnej kotki, delikatną pieszczotą. – A nie chciałbyś pójść do szkoły? – zapytała chłopca.
- Nie wiem – odparło dziecko, wzruszając beztrosko ramionami. – Może i chciałbym. Muszę zapytać mamy.
- A właśnie! – Nora drgnęła, przerywając drapanie czarnej kotki za uchem i z obawą popatrzyła w okno domku. – Twoja mama powinna zaraz do nas przyjść…
- Masz rację – mruknął chłopiec.
W tym samym czasie, Dorothy Cohen, wydobywała gorące ciasto z pieca. Spodziewała się, że Nora i tak uzna je za zbyt mało odpowiednie dla gościa, który miał uczynić jej dom i jej życie mniej samotnym. Wczorajszego wieczoru, po wyjściu Nory, Dorothy zadała sobie pytanie, czy rzeczywiście jest samotna. Odpowiedź na nie otrzymała dopiero, gdy obudziła się w nocy i ogarnęła wzrokiem samotne ściany wokół niej. Zdała sobie sprawę, że nie ma z kim podzielić się myślami i obawami. Jednak widok śpiącego w łóżku przy ścianie małego chłopca, odgonił natychmiast podobne myśli. Dorothy, podeszła do niego na palcach, nakryła go mocniej kołdrą i przyjrzała z dumą jego jasnym włoskom i delikatnej buzi. Jej syn z pewnością nie był samotny. A ona była szczęśliwa, mając go przy sobie. Taka odpowiedź w zupełności jej wystarczyła.
- Za chwileczkę będzie. Mama zawsze jest wszędzie na czas – do Dorothy dotarł radosny głosik z podwórka. Uśmiechnęła się i rzuciła przelotne spojrzenie w okno. Jej mały mężczyzna wysypywał właśnie naręcze porąbanych drew na stertę pod oknem. Nora z kolei pochłonięta była głaskaniem Sussie – przeuroczej kotki, należącej do Dorothy. Ta sprawa była już ustalona – do Matta należał Hoddy – młodziutki kocurek o rdzawej sierści, którego on sam znalazł w lesie. Mieli poukładane życie i nic im nie przeszkadzało. Chwilę później, Matt ruszył w kierunku pieńka, by zebrać spod niego kolejne kawałki drewna. Dorothy dostrzegła podziw w oczach Nory, która nieopatrznie odwróciła się w jej kierunku. Westchnęła. Teraz, sama nie będąc pewną dlaczego, poczuła smutek. Pochyliła się nad ciastem, usiłując go odgonić. Jej syn był szczęśliwy. Teraz przyszło jej do głowy to, co zawsze uważała za pewne – to, że jeżeli Matt nie zaakceptuje wybranego jej przez Norę przyjaciela, żadnej znajomości nie będzie. Zdanie chłopca jest najważniejsze. Ta myśl ponownie wywołała na jej twarzy uśmiech.
- Już idę, Noro! – zawołała w kierunku drzwi.

*

Było już pochmurne popołudnie, gdy Joseph wlókł się zrezygnowanym krokiem ulicą Virginia City. Był lżejszy o dwa dolary, co oznaczało, że prawie zupełnie stracił pieniądze, które zabrał z domu poprzedniego dnia. Do tego, przeszkadzała mu plomba w górnej czwórce, którą łaskawy dentysta raczył założyć mu dzisiaj rano. W głowie Joe, przez cały czas rodziły się spekulacje, że to ciasto Honorine mogło doprowadzić do tej przykrej sytuacji. Do tego był wściekły na swój język, który uparcie wędrował w kierunku miejsca, gdzie do niedawna znajdowała się dziura. Podbudowała go tylko opinia wesołego stomatologa, iż ma bardzo zdrowe zęby. Podniósł oczy na niebo, które zasnuwały ciężkie szare chmury. Nie cierpiał takiej pogody. Gdy świeciło słońce, był niemal pewny, że dostrzega uśmiech Amandy, lub jej przepiękną postać na tle śnieżnobiałych obłoków. Że macha do niego z Nieba swą białą, delikatną dłonią i woła, że na niego tam czeka. Amanda z pewnością stała się Aniołem. Ta myśl i wydarzenia z całego dnia, przypomniały mu pewną sytuację, która miała miejsce, jakieś półtora roku wcześniej. Tamtego dnia, szli z Amandą ulicą Carson City. Zaczepił ich niejaki Craig Walther, miejscowy obibok i pijaczyna, którego ulubioną rozrywką było przesiadywanie w saloonie, gdzie pił na umór lub dokuczanie słabszym. Nazwał wówczas Amandę kobietą lekkich obyczajów i uciekinierką. Joseph, stając w obronie znieważonej ukochanej, stoczył z nim walkę na śmierć i życie. Zwyciężył, ale w ferworze walki Craig zranił go w powiekę tak, że nie widział na prawe oko jeszcze przez tydzień. Poza tym, stracił wtedy górną szóstkę, za co Adam był na niego wściekły, podkreślając bez ustanku, że Joseph ma tylko osiemnaście lat. Jego to nie obchodziło – obronił Amandę. Czuł się dojrzały, silny i pewny siebie. Niedługo później, poprosił ją o rękę. Joe zniżył wzrok. Tak, jak zwykle o tej porze dnia, ulice pełne były przechodniów. Z zaciekawieniem zwrócił oczy w kierunku sklepu, naprzeciw niego, gdyż właśnie stamtąd rozległ się chwile wcześniej, dziecięcy szczebiot. Głosik, fachowym okiem oceniał jakość zakupów. Joe uśmiechnął się łagodnie. Ku swemu przerażeniu, dostrzegł jednak, po upływie kilku sekund opuszczającego sklep ośmioletniego chłopca z delikatnymi, czarnymi kędziorkami. Chwilę później, sklep opuścił wysoki mężczyzna w czarnych spodniach i kapeluszu. Mężczyzna postawił kołnierz kanarkowej kurtki i rozejrzał się wokoło z rezygnacją. Sklepikarz podał mu skrzynkę, którą mężczyzna niedbale wstawił na stojący przez wejściem wóz. Joe zadrżał.
„Adam” pomyślał, po czym szybko wycofał się kilka metrów do tyłu i ukrył w zaułku. Zdawał sobie sprawę, że brat nie powinien na razie go widzieć. Nie dwa tygodnie po tak ostrej kłótni. Gdyby tylko, znajomi Cartwrightów nie gadali wciąż, że wspólna tragedia ich zbliży. Przez nią, oddalili się od siebie i mieli żal o wszystko.
- Pa? – zaszczebiotał chłopiec, wstawiając do wozu jedną z mniejszych skrzyń. – Myślisz, że Tommy Anders ma rację? Mógłbym już teraz zarządzać ranczem?
- Myślę, że tak – Adam uśmiechnął się blado. – Tommy to mądry chłopiec. A mój syn ma poczucie obowiązku.
- Twój syn jest już dorosły, Pa – uśmiechnął się chłopiec. – Musi dbać o dom.
- Szkoła jest ważniejsza, synu – westchnął Adam, wrzucając na wóz worek z mąką.
- Mama też tak mówiła – mruknął chłopiec, popychając głębiej do wozu małe worki z cukrem. – A mama wiedziała wszystko. Uczyła nawet innych.
Adam popatrzył z troską na smutek w oczach dziecka. W tej chwili zastanowił się nad siłą tych słów. Veronica ukończyła uniwersytet na wydziale nauk humanistycznych. Wykładała w bardzo prestiżowej szkole dla młodych dam a, nim ją poznał, spędziła pięć lat, jako guwernantka córki gubernatora Massachusetts. Ale, dla swego syna, byłaby wszechwiedząca, nawet, gdyby była zwyczajną, wiejską nauczycielką po szkole powszechnej.
- Johnny? – Adam powoli podszedł do syna, uniósł go i posadził na wozie. - Wracamy teraz do domu. A, jeśli uda ci się narąbać drewna, spróbujemy upiec placek. Co ty na to?
- Tak, Pa! – pisnął chłopiec.
- To próbujemy – uśmiechnął się Adam, po czyn zwinnym ruchem wskoczył na siedzenie i popędził konie.
Gdy stukot kół ucichł niemal zupełnie, Joe wychylił się zza zaułka. Ocenił, że nikt nie jest zainteresowany ani nim, ani Adamem. Powoli ruszył przed siebie. W połowie drogi, zatrzymał się, by przyjrzeć swemu odbiciu w szybie wystawowej.
„Jest lepiej” pomyślał ponuro, stwierdzając, że opuchlizna zniknęła już prawie zupełnie. Wyglądał lepiej. Mimo to, poczuł ponownie falę łez, napierającą na jego gardło i oczy. Dziś wieczorem, będzie już musiał wrócić do Pa. Hop Sing powita go szklanką mleka a on wypije je grzecznie, jak mały chłopiec i położy się spać, bo nie będzie miał nic lepszego do roboty. Jego wzrok zbłądził na chwilę na szyld z napisem „Saloon”. Zacisnął zęby. Dziś wieczorem nie wróci do Pa. Wejdzie tutaj, zamówi butelkę whisky i upije się. Wypije tyle, ile potrzebne będzie, by zasnął pod stołem. Może uda mu się na chwilę zapomnieć. Wypuścił ciężko powietrze, po czym skontrolował obecność kabury przy swym lewym udzie i odpiął zabezpieczenie, by móc szybko wyciągnąć broń. Poprawił kurtkę i nasunął kapelusz głębiej na oczy. Po tych przygotowaniach, skierował swoje kroki na drugą stronę ulicy.

- Joseph Cartwright tak? – upewniła się Dorothy.
- Tak – zachichotała Nora. – Z TYCH Cartwrightów – dodała, spoglądając na przyjaciółkę spod półprzymkniętych powiek.
- Tych? – zdziwiła się Dorothy.
- Tak – odparła Nora beztrosko. – Mają forsy, jak lodu i prawo własności do połowy Nevady. Może tobie nie zależy na forsie, ale to dobra inwestycja. Wystarczy, że powiesz słowo a mały Cartwright skrzyknie braci i Pa, odremontują ci dom, naprawią płot, pompę, korbę w studni i narąbią drewna na pół roku. Umówmy się, że to spotkanie to będzie randka w ciemno – Nora zachichotała i przyłożyła do ust brzeg filiżanki. – Kiedyś będziesz mi wdzięczna.
- Mam nadzieję, Nora – westchnęła Dorothy. – Inaczej nie zgodziłabym się na to szaleństwo. Bo gdyby…
Urwała, gdy otworzyły się drzwi do domku. Pojawił się w nich roześmiany Matt, trzymając kapelusz w rączce.
- Ma… - zaczął, chwytając powietrze po biegu. – Pan Finneley przyjechał!
- Już? – Dorothy podniosła się z miejsca.
- Pan Finneley?! – jęknęła Nora. – Zaprosiłaś go?
- Wczoraj rano – odparła Dorothy spokojnie. – Mówiłam ci, że nie będziemy sami.
- Ale, nasz szef?! – Nora uniosła teatralnie oczy do nieba.
- No trudno – twarz Dorothy rozjaśnił lekki uśmiech, gdy ruszyła do drzwi.

Joe, wystarczy! – Danny chwycił butelkę, stojącą na stoliku i cisnął ją na podłogę. – Musimy porozmawiać – dodał, siadając naprzeciwko Josepha.
- Wiem, kiedy mi wystarczy – prychnął Joe, odsuwając od siebie pusty kieliszek. Był wściekły, że, choć wypił już prawie pół butelki, absolutnie nie czuł się pijany.
- Wygląda mi na to, że jednak nie wiesz – Danny ocenił wzrokowo zawartość płynu w leżącej na podłodze butelce.
- Wiem doskonale! – warknął Joe. – A ty... – urwał a z jego gardła wydobyło się potężne czknięcie. Zamrugał silnie kilka razy, gdyż kontury przedmiotów przed nim powoli zaczęły się rozdwajać. Nie był pijany. To były tylko nerwy. – Chyba masz rację – westchnął, spuszczając głowę.
- Wiedziałem, że tu będziesz, kiedy pan Cartwright powiedział mi, że nie wróciłeś wczoraj na noc. Myślał, że byliśmy razem. Martwi się o ciebie – Danny nachylił się, by spojrzeć Joe w oczy. Joseph uciekł spojrzeniem.
- Pa tego nie rozumie. Kiedy umarła matka Adama nie został sam. Miał syna. Amanda tak wiele razy mi powtarzała, że jest jedyną osobą, która może dać wnuka swojej zmarłej matce. A teraz… - Joe zasłonił twarz dłonią i wydobył z siebie odgłos szlochu. Danny przerażony ścisnął jego rękę.
- Posłuchaj, Joe… - zaczął, choć czuł, że za chwilę sam wybuchnie płaczem. – Ta osoba, którą chcę ci przedstawić… jest w podobnej sytuacji, jak ty. Przyjechała niedawno do Virginia City. Mieszka w tym starym domu na ziemi Bartha Hendersona. Nazywa się Dorothy Cohen. Ma małego syna, Matty’ego. Przypominasz mi go. Polubicie się.
- Kobieta? – Joe uniósł wzrok. Tak naprawdę, nie pamiętał zupełnie, by Danny mówił wcześniej cokolwiek na ten temat.
- Tak. Nora rozmawiała z nią wczoraj. Możesz na mnie liczyć – Danny uśmiechnął się pocieszająco. – Ręczę głową, że się zaprzyjaźnicie.
- Tylko kolejnych przyjaciół mi brakuje – prychnął Joe, ale jego usta wygięły się w delikatnym uśmiechu.
- Więc się zgadzasz? – upewnił się Danny.
- Zobaczymy. I tak nie robiłbym niczego ciekawego. Ostatnie pieniądze wydałem na whisky – westchnął, spoglądając na pusty kieliszek.
- Nie będziemy tego wspominać – Danny ostentacyjnie kopnął leżącą na podłodze butelkę, która potoczyła się pod stół. – Weź kapelusz. Idziemy.
- Jeśli chcesz… - westchnął Joe, posłusznie podnosząc swoje nakrycie głowy. Danny z rezygnacją podążył za nim.
Gdy obaj wyszli na zewnątrz, by odwiązać swoje konie, w jego głowie wykiełkowała myśl, którą jednak konsekwentnie odgonił. To, że Joseph zakocha się w Dorothy, było mało prawdopodobne.
- Może przynajmniej ona nie będzie mnie pocieszać – westchnął Joe, wsiadając na konia. Danny również to zrobił.
„Zobaczymy” pomyślał Danny, naciągając kapelusz na oczy.
Przyjaciele odjechali.

*


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna -> Nasz ogród / Wrzosowisko Domi Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin