Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Odnalezieni - opowiadanie z czerwca 2014 r.

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna -> Nasz ogród / Uroczysko ADY / Z archiwum Aderato
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
ADA
Administrator



Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 6419
Przeczytał: 22 tematy

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 0:11, 29 Mar 2018    Temat postu: Odnalezieni - opowiadanie z czerwca 2014 r.

Odnalezieni

- Mam tego dość, wyjeżdżam – powiedział Hoss.
- Nie rozumiem, o co ci znowu chodzi – odparł Joe zmęczonym głosem. – Odkąd Pa wyjechał zrobiłeś się nie do wytrzymania.
- Właśnie, odkąd ojciec wyjechał i hula od jednego saloonu do drugiego nic nie jest tak jak być powinno. Przegrał pół stada bydła, dobrze, że nie zaczął grać pod zastaw ziemi. Adam też przepadł, a ja nie zamierzam zmarnować najlepszych lat na tym cholernym ranczu.
- I ty to mówisz? Przecież ta ziemia jest sednem twojego życia – krzyknął Joe zdziwiony.
- Może kiedyś. Teraz wyjeżdżam, a ty rób sobie, co chcesz –odparł Hoss z pasją.
- Nie możesz! – Joe próbował zatrzymać brata.
- Założysz się?! – Hoss groźnie spojrzał na Małego Joe, po czy wziął torbę podróżną, nałożył na głowę kapelusz i wyszedł z domu trzasnąwszy drzwiami.
Joe oniemiały opadł na fotel stojący tuż przy kominku. Nie mógł uwierzyć, że wszyscy go opuścili. Został sam, zupełnie sam na ogromnym ranczu, które kiedyś było sednem życia całej rodziny. Zwiesił głowę i z bezsilności zakręciły mu się łzy w oczach. Hoss miał rację, nic już nie było takie jak kiedyś. Gdy cztery lata temu niespodziewanie wyjechał Adam nikt nie przypuszczał, że jest to początek końca rodziny Cartwrightów. Początkowo listy od najstarszego brata przychodziły regularnie. Wiedzieli, że próbuje swoich sił, jako architekt na Wschodnim Wybrzeżu. Jednak z czasem listy pojawiały się coraz rzadziej, były coraz bardziej zdawkowe, by w końcu prawie zupełnie ustać. Nie wiedzieli, co o tym myśleć. Ich ojciec odchodził od zmysłów wyobrażając sobie najczarniejsze scenariusze. Tylko od czasu do czasu przychodziła jakaś kartka świadcząca, o tym, że Adam żyje. Rok temu coś pękło w Benie. Przestało interesować go ranczo i było mu wszystko jedno, co się z nim stanie. Na domiar złego zaczął ostro grać w pokera, a nawet wdawał się w bójki, z których niejednokrotnie musieli ratować go Joe i Hoss. Teraz ich ojciec szalał w saloonach i kasynach Reno, Sacramento a nawet San Francisco. Szczególnie Reno, oferujące wiele atrakcji przypadło mu do gustu. Tam też najwięcej przegrywał i najwięcej wydawał na panienki. Starzy znajomi nie poznawali dawnego, dobrego Bena. Joe i Hoss musieli przejąć wszystkie obowiązki. Podczas gdy ich ojciec hulał oni ciężko pracowali, zmieniając się w coraz bardziej zmęczonych i smutnych mężczyzn. Nie mieli na nic czasu. Nie jeździli na sobotnie potańcówki do Virginia City i zapomnieli, że jest coś takiego jak randka z dziewczyną w świetle księżyca. Była tylko praca. Rytm ich dnia wyznaczały stado bydła, którego ojciec nie zdążył w całość przegrać, pastwiska, niekończące się naprawy wciąż w dziwny sposób uszkadzanych ogrodzeń, zagród i tym podobnej architektury pastwiskowej, wyręb lasu czy przeganianie niechcianych lokatorów, którzy coraz częściej próbowali zapuścić korzenie w Ponderosie.
Pierwszy nie wytrzymał Hoss. Było to dziwne, bo to właśnie on najbardziej identyfikował się z ziemią, na której przyszło im żyć. Podczas, gdy Joe ciężko pracował, Adam był nie wiadomo gdzie, a Pa uprawiał hazard, Hoss najzwyczajniej w świecie lenił się i jadł, jadł i lenił się. Tak jak kiedyś był najpracowitszym młodym człowiekiem stawianym za wzór w całej okolicy, tak teraz nie robił kompletnie nic, mając jedynie do wszystkich wokół mniej lub bardzie uzasadnione pretensje. Joe musiał spojrzeć prawdzie w oczy, jego ukochany brat Hoss stał się największym wałkoniem w całej Nevadzie. Na domiar złego postanowił, podobnie, jak ich brat Adam i Pa wyjechać w świat i tam szukać przygód. Joe został zupełnie sam. Nawet Hop Sing wyniósł się do Virginia City twierdząc, że tam gdzie czterech mężczyzn mieszka samotnie tylko nieszczęście może być radosne.
Mały Joe pomyślał, że sam z tym wszystkim sobie nie poradzi. Musi z kimś porozmawiać, komuś się wyżalić, kogoś się poradzić. Nikt jednak nie przychodził mu do głowy. Siedział zły, jak chmura gradowa. Bujając jedną nogą przewieszoną przez podłokietnik fotela patrzył w ogień trzaskający na kominku. I nagle przypomniał sobie, że w najbliższą niedzielę nabożeństwo w kościele ma odprawiać nowy pastor. Może u niego znajdzie dobrą radę i pociechę. Szeryf Roy Coffe mówił mu niedawno, że ten pastor jest młodym człowiekiem, a kościół w Virginia City jest pierwszą jego parafią.
Ten kaznodzieja wydał się Joemu najlepszym rozwiązaniem. Ktoś, kto jest nowy w jakimś środowisku nieraz może lepiej ocenić sytuację, bowiem nie kieruje się uprzedzeniami czy sympatiami. Joe postanowił, więc, że w niedzielę przed mszą pójdzie do pastora i poprosi go o rozmowę.
Kolejne dni upływały Joemu na ciężkiej pracy. Wcześnie wstawał, późno kładł się spać. Był tak zmęczony, że nie miał siły przyszykować sobie jedzenia. Często jego jedynym posiłkiem była czarna, mocna kawa, którą wypijał całymi dzbankami. Wiedział, że bez pomocy tak długo nie pociągnie i wreszcie dojdzie do katastrofy. Na niedzielę czekał jak na zbawienie wierząc, że rozmowa z pastorem rozwiąże wszystkie jego problemy.
Wreszcie nadszedł ten tak długo wyczekiwany dzień. Joe wstał skoro świt. Umył się i elegancko ubrał, a nawet przygotował sobie śniadanie. I jak to dawniej bywało, nakrył do stołu i usiadł przy nim by posilić się przed drogą do Virginia City. Nalał sobie kawy do porcelanowej filiżanki i sięgnął po chleb. Popatrzył na puste miejsca i przez chwilę wyobraził sobie siedzącego u szczytu stołu ojca, Adama z książką w dłoni i Hossa pałaszującego ogromny kawałek ciasta. Przypomniał sobie wszystkie rozmowy, sprzeczki i żarty, jakie toczyli przy stole i zrobiło mu się żal tego, co bezpowrotnie minęło. Spojrzał na zegar. Zrobiło się późno, najwyższy czas jechać, jeśli chce przed nabożeństwem porozmawiać z pastorem.
Droga do Virginia City upłynęła mu w minorowym nastroju. Niewiele pozostało z tego niegdyś radosnego i swawolnego chłopca. Konieczność uczynniła z niego silnego mężczyznę o bezdennie smutnych oczach. Po drodze spotkał kilku znajomych, z którymi przywitał się i zamienił parę niezobowiązujących słów. Wszystkie panny z sąsiedztwa na widok Małego Joe serca miały przepełnione uczuciem współczucia, a i czegoś cieplejszego również. „Gdyby zechciał tylko zwrócić na mnie uwagę” – myślała niejedna młoda dama. Ale Małemu Joe nie to było w głowie. Praca na ranczo pochłonęła go całkowicie. Stał się odludkiem, a ludzie w Virginia City mówili już, że Ponderosa stała się przekleństwem rodziny Cartwrightów.
Gdy wreszcie przyjechał do miasta na wieży kościelnej zegar wybijał właśnie godzinę dziesiątą. Zatrzymał konia na tyłach kościoła i zapukał do drzwi prowadzących do prywatnych pomieszczeń kaznodziei. Otworzyła mu piękna młoda kobieta, o oczach błękitnych jak niebo i spytała, czego sobie życzy, a gdy odpowiedział, że porady i pocieszenia, zaprosiła go do środka. Joe wszedł do mieszkania duchownego, a kobieta, która przedstawiła się, jako żona pastora poprosiła go, żeby usiadł i zaczekał chwilę, bowiem jej mąż przygotowuje się do nabożeństwa.
Joe skorzystał z zaproszenia, ciekawie rozglądając się po pokoju. Jego wzrok przykuła dziwnie znajoma pozytywka stojąca na komodzie. Miał już wstać, żeby ją obejrzeć, gdy pojawiła się żona pastora mówiąc, że mąż go prosi. Joe przeszedł do drugiego znacznie większego pokoju i zobaczył wysokiego czarnowłosego mężczyznę stojącego do niego tyłem i spoglądającego przez okno.
- Pastorze, nazywam się Joseph Cartwright i potrzebna jest mi duchowa pociecha – zaczął Joe i zamilkł, bowiem w duchownym, który przed nim stał rozpoznał swego najstarszego brata Adama.
- Witaj braciszku – powiedział Adam łagodnie.
- To ty? Niemożliwe! Jakim sposobem? – spytał Joe zaskoczony.
- Na zaproszenia Boga, nie można pozostać głuchym – odparł Adam i uważnie przypatrując się bratu powiedział – wiem, co się działo przez te wszystkie lata, gdy nie było mnie w domu, ale teraz wszystko się zmieni. Joe, daję ci na to moje słowo. Wierzysz mi?
- Tak, pastorze … tak Adamie, ale Pa i Hoss …
- Oni tu są Joe i czekają na Ciebie – przerwał mu Adam, a widząc niepewną minę brata dodał – chcemy prosić cię o wybaczenie. Czy dasz nam jeszcze jedną szansę?
Joe ze łzami w oczach spojrzał na Adama i rzucił się w objęcia brata, który równie wzruszony powiedział:
- Teraz już wszystko będzie dobrze. Odnaleźliśmy przecież siebie.

Koniec


Powyższy tekst jest własnością autorki. Rozpowszechnianie, przetwarzanie i kopiowanie całości lub części powyższego tekstu bez zgody autorki jest niezgodne z prawem. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 04.02.1994 r. Dz.U. Nr 24, poz. 83).


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Czw 0:19, 29 Mar 2018, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.plonocamapa.fora.pl Strona Główna -> Nasz ogród / Uroczysko ADY / Z archiwum Aderato Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin