|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8221
Przeczytał: 7 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 18:27, 15 Lis 2018 Temat postu: Mój kumpel i ja. |
|
|
Za zgodą i z upoważnienia Agi wklejam jej fanfik zatytułowany "Mój kumpel i ja". Życzę miłej zabawy
A i jeszcze jedno:
poniższy tekst jest własnością Agi. Rozpowszechnianie, przetwarzanie i kopiowanie całości lub części poniższego tekstu bez zgody autorek/autorów jest niezgodne z prawem. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 04.02.1994 r. Dz.U. Nr 24, poz. 83).
Mój kumpel i ja, czyli prześmieszne przygody konia Sporta i jego pana Adama C. przez Agę spisane.
Zawsze myślałem, że będę wiódł spokojne życie u jego boku. I tak nieźle trafiłem. Mam dość nostalgiczną naturę i „on” jak się okazało też. Chyba nie wytrzymałbym długo z hałaśliwym kompanem, jakim jest mały Joe. Mały, chudy i nadmiernie wesoły do tego wiecznie wpadający w kłopoty, z których po części i ja muszę go wyciągać. Dzięki Bogu niewiele mam do czynienia z Hossem. Miły, sympatyczny olbrzym. "Olbrzym" to słowo zawsze trochę mnie przerażało. Kiedy patrzę jak dosiada mojego kolegę zza ściany drżały mi kolana. Ale wracając do „niego”. Bardzo się lubimy, chociaż „on” nie jest zbyt wylewny. A nawet powiedziałbym, że jest bardzo skryty i niedostępny. Czasami tak sobie myślę, iż sam sobie wmówiłem „jego” przyjaźń ze mną, taki jest mizantropijny. Cóż mam dużo czasu na obserwacje i mogę nie chwaląc się zbytnio rzec, że wyciągnąłem wiele ciekawych wniosków na „jego” temat. A miałem dużo czasu na przemyślenia…. tak bardzo dużo czasu. Zwłaszcza marznąc godzinami na dworze, kiedy „on” zabierając się jak „pies do jeża” próbował oświadczyć się dziewczynie przy kominku. Ha! „Próbował” to bardzo dobre słowo. Najczęściej wychodził z domu nie wyciągnąwszy pierścionka, poklepał mnie z nutą niezdecydowania w ciemnych oczach i wracaliśmy do domu. Tak –„on” - to ciężki przypadek. Chyba kiedyś umrę na tym mrozie nie doczekawszy się w oczach mego właściciela triumfu. Aha zapomniałem się przedstawić. Jestem Sport, a moim właścicielem jest najbardziej małomówny i skryty facet w całym stanie Nevada –Adam Cartwright.
****
-Gdzie nasi właściciele? –Buck spojrzał na najmłodszego pobratymca z niepokojem.
-Chyba ciągle gaszą pożar. –Cochise nerwowo stukał kopytkiem o powalone drzewo. –Jak mogliśmy tak po prostu uciec i zostawić ich tam?
-Instynkt nic nie poradzisz bracie. –filozoficznie stwierdził Sport spoglądając w niebo.
-Poradzą sobie. –ze stoickim spokojem powiedział Buck wciągając w nozdrza ledwo wyczuwalną woń palonego drzewa.
-Pożar nie jest wielki i w porę zauważony. Jak ich znajdziemy? –Chub łagodnie aczkolwiek zdecydowanie spojrzał na resztę.
-Cochise mógłbyś? –Buck zarżał spoglądając na łaciatego kolegę.
Cochise pochylił łeb i nozdrzami obwąchiwał ziemię szukając zapachu małego Joe. Reszta koni z dezaprobatą spoglądała na jego poczynania.
-Nigdy go nie zrozumiem. – pokręcił łbem Sport z niesmakiem. –Jak Ty to robisz?
-Właśnie. Jak Ty to robisz? – powtórzył jak echo Chub.
-Normalnie. –Cochise spojrzał pokazując białe zęby. –rozpoznaję zapach swojego pana i tyle. -Są pół godziny drogi stąd, w tę stronę. –machnął łbem na zachód i prychnął.
-Skąd wiesz jak pachniał mały Joe pół godziny temu? –drążył temat Chub.
-To proste. Inaczej niż godzinę temu. –ponownie zarżał Cochise.
Reszta tylko westchnęła i ruszyła za Cochisem. Nigdy go nie zrozumieją. Ale jedno musieli przyznać. Mimo, że wszyscy byli zadowoleni ze swoich właścicieli to tylko między małym Joe a Cochisem była wyjątkowa więź. Obaj byli rozbrykani jak małe źrebaki i wiele im wybaczano. Zdarzało się, że pili wodę z jednej filiżanki. Mały Joe bezustannie okazywał młodzieńczą miłość do Cochisa, wylewnie, impulsywnie, energicznie.
„Może, dlatego, że są najmłodsi? Źrebaki niewiedzące jeszcze nic o życiu” –westchnął w myślach Sport. - „Adam jest oszczędny w okazywaniu emocji to i swojego przywiązania nie eksponuje, dlatego każdy jego gest sympatii traktuję z namaszczeniem.”
-Widzę ich! –Cochise wyrwał do przodu i zatrzymał tuż przy małym Joe.
-Hej Pa! Konie wróciły. –umorusany mały Joe krzyknął i podbiegł do Cochisa wtulając twarz w jego łeb. –Dobry konik, dobry….-mały Joe sięgnął po bukłak z wodą przypięty do siodła i upiwszy łyk polał sobie sporą ilość twarz.
-Pa! Sprawdzę pastwisko na wschodzie! –utytłany Adam wskoczył na Sporta i pognał, co tchu.
-Uważaj na siebie Adam. –zdążył krzyknąć Ben.
Chciał jeszcze coś dodać, ale tylko machnął zrezygnowany ręką widząc już tylko plecy syna. Podszedł do Bucka rozciągając po drodze kości. Po dwóch godzinach gaszenia pożaru adrenalina opadła i zmęczenie w dwójnasób dało znać o sobie.
-Wracamy do domu chłopcy. –Ben ciężko wsiadł na konia.
-Zdążę na randkę z Katie. –ucieszony mały Joe energicznie dosiadł Cochise’a. –Juhu!
-Mam nadzieję, że Hop Sing przygotował więcej niż zwykle na kolację. –Hoss pogłaskał się po brzuchu. –Zjadłbym konia z kopytami.
-O matko ze źrebięciem! –jęknął Chub przewracając oczami w stronę Bucka.
-Dasz radę Chub. –prychnął Buck.
-Nie bądź miękki, twoje kopytka nie jedno jeszcze udźwigną. –zarżał Cochise.
-Mądrala! Nie wiesz, co mówisz! Mały Joe to jedna trzecia Hossa. Jedna trzecia! A on chce podwójną kolację! –zarżał Chub i wzdrygnął się na samą myśl o swoich czterech kolankach.
-Spokojnie koniku. –Hoss przemawiał łagodnie głaszcząc Chuba po grzywie. –Pa, konie są bardzo niespokojne.
-Co się dziwisz synu. Wciąż czują dym. Zwierzęta łatwo wpadają wtedy w panikę. –Ben poklepał swojego konia po szyi.
-Kolana! Chodziło mi o kolana! –parsknął Chub.
-Daj spokój strata czasu. –Buck uciął dalsze wywody kolegi.
****
Adam gnał niemal na złamanie karku. Mimo zmęczenia i pragnienia było w nim ogromne poczucie odpowiedzialności. Upały i brak deszczu od długiego czasu spędzał sen z oczu nie tylko Cartwrightom. Susza i przypadkowe pożary ostatnich tygodni były zmorą wielu farmerów.
„To jest właśnie mój pan. Odpowiedzialny, rzetelny i sumienny. Zawsze był dojrzalszy od swoich rówieśników, Ja też. Dlatego idealnie się uzupełniamy. Adam od małego opiekował się braćmi, pilnował ich przy lekcjach, uczył jazdy konnej. Pierwszy wstaje, ostatni kładzie się spać. Ja też tak mam. Zawsze ostatni idę spać., sprawdzam czy drzwi stajni są zamknięte na skobelek, czy jest wystarczająca ilość siana w żłobie i woda w korytku u wszystkich i… w ogóle… Poczucie solidności i rozwagi mam we krwi. To po prostu przeznaczenie.”
Rozważania Sporta przerwał Adam gwałtownie ściągając cugle. Koń stanął dęba zaskoczony tym niespodziewanym manewrem.
-Kim pani jest? –mężczyzna zeskoczył z konia i stanął przed młodziutką dziewczyną.
Niebieska sukienka w drobne granatowe kwiatki podkreślała lazurowe oczy niewysokiej brunetki.
„To chyba maciejki ” –przemknęło przez myśl Sportowi. „Ostatnio mój pan na pikniku przeglądał pięknie zrobiony album z zasuszonymi kwiatami zrobiony przez Mary Ann. Podziwiali je ze trzy godziny. Stałem za nimi, skubałem majestatycznie trawkę to i rzuciłem okiem od czasu do czasu. Nie wiem tylko, dlaczego Mary Ann tak się wierciła na tym piknikowym kocu. Adam naprawdę był zainteresowany tym albumem, a Mary Ann jakby mniej. Właściwie to nie bardzo. A przecież to był jej album. Dodam pięknie zrobiony. Nie muszę natomiast dodawać, że więcej Mary Ann nie umówiła się z moim właścicielem. Nie wiem, dlaczego. Ten album to była naprawdę pierwszorzędna robota.”
-Kim pani jest i co tu robi? –zniecierpliwienie dało się wyczuć w głosie Adama
-Emily Parker. –odpowiedziała rozglądając się niepewnie. Spoglądała nerwowo za siostrą, która zniknęła jej z oczu.
Mężczyzna wyglądał niechlujnie. Nie wzbudzał zaufania i przeraził Emily.
Adam przeczesał dłonią włosy i wtedy zdał sobie sprawę z własnego wyglądu. Osmalony, brudny, rozczochrany i spocony. Wyglądał jak bezdomny pijak a nie jak syn szanowanego ranczera. Jego jestestwo doznało wstrząsu na myśl, jaką odrazę musiał wzbudzać w tej młodej, ładnej dziewczynie.
-Przepraszam bardzo. Nie chciałem pani wystraszyć. Jestem Adam Cartwright... –niepewnie wyciągnął rękę by po chwili cofnąć ją z niesmakiem. -…a pani jest na naszej ziemi.
-Przeprowadziłyśmy się z siostrą i bratem z San Francisco. Nasze ranczo, po wuju Gregorym Parkerze, graniczy z Ponderosą.
-A tak. –zmęczonym głosem odpowiedział Adam przyglądając się badawczo dziewczynie. – Słyszałem. Przykro mi z powodu śmierci wuja. Był porządnym człowiekiem.
-Emily! Emily gdzie jesteś? –z oddali dał się słyszeć kobiecy głos.
-Do widzenia. –Adam skinął ledwie zauważalnie głową, dotknął palcami ronda kapelusza i dosiadł Sporta.
-Już idę Helen! –odkrzyknęła w kierunku siostry. – Do widzenia panie… - przerwała widząc już tylko plecy mężczyzny. -…Cartwright. – dodała szeptem długo patrząc za znikającą sylwetką.
***
Najbliższy koncert w Wirginia City był dobrą okazją do spotkania się z dawno niewidzianymi sąsiadami. Ben z synami i Laura z Peggy siedzieli na wspólnym kocu. Adam naprawiał lalkę dziewczynce nie wiedząc, że jest obserwowany przez parę oczu o lazurowej barwie podkreślanej przez niebieskie maciejki na sukience. Chociaż ciężko było z daleka dostrzec rysy mężczyzny i stwierdzić czy jest ładny czy brzydki, a jedyne, że jest czysty, coś w jego ruchach i postawie sprawiało, że dziewczyna wodziła za nim wzrokiem. Emily Parker wraz z rodzeństwem Helen i Adrianem zajmowali koc kilkanaście metrów dalej nieco onieśmieleni na uboczu. Byli tu zaledwie kilka dni i nie poznali nikogo poza pastorem i sklepikarzem. Serdeczność mieszkańców dała jednak znać o sobie i wkrótce Emily straciła z oczu interesujący obiekt. Cartwrightowie nie wiedzieli również o tym, że cztery pary końskich oczu kibicuje Adamowi i Laurze na tym niedzielnym pikniku.
-Myślicie, że Laura jest odpowiednią klaczą dla Adama? –Chub spojrzał na towarzyszy żując trawkę.
-Każda jest dobra niż żadna. –skwitował Sport. –Kolejnej zimy nie przetrzymam na mrozie czekając aż mój pan będzie się próbował oświadczyć. Niech się ruszy i wreszcie coś zrobi. Mam go uczyć jak się adoruje klaczkę?
-O matko ze źrebięciem! –zarżał Cochise. –Ty? A czego on się od Ciebie nauczy? Czasami myślę, że pan upodabnia się do właściciela, albo na odwrót? –pytająco spojrzała Sporta.
Nie zdążył usłyszeć kąśliwej uwagi Sporta. Nagle wszyscy usłyszeli pisk Laury i Peggy. Laura gwałtownie zerwała się z koca i machając rękoma próbowała coś z siebie zrzucić. Peggy widząc piszczącą mamę zaczęła krzyczeć ze strachu. Mieszkańcy tłoczyli się z zaciekawieniem by dojrzeć, co sprawiło, że Cartwrightowie i Laura Dayton poderwali się i zaczęli wykonywać swoisty, o bliżej nieskoordynowanych ruchach, taniec.
-O matko ze źrebięciem, czyżbym miał de ja vu? –Sport przekrzywił łeb z niepokojem wytrzeszczając oczy. –A tak pięknie się zapowiadało.
-O co chodzi bracie? –Chub spojrzał pytająco na Sporta.
-Ben nie będzie miał wnuków. –Buck spojrzał w niebo zrezygnowany i pokręcił łbem.
Sport zamknął oczy na myśl o kolejnej zimie na mrozie.
-To było w zeszłym roku. Mój pan wybrał się na piknik, z panną Jadzią. –rozpoczął swą opowieść Sport smutnym głosem. -Wszystko przygotowane, kocyk i gitara…bardzo się wtedy postarał. Zaprzągł mnie do bryczki, i po pannę ruszył. Nie była to saloon girl, wdowa czy kwakierka, w miasteczku często na dziewczynę zerkał…
-Skąd wiesz? –dociekał Buck.
-Przecież jestem spostrzegawczy i byłem tam. Więc Adam szepnął: "Na piknik razem pojedziemy" A ona ... "Raczej grzyby wraz zbierać będziemy, to nasza ulubiona strawa, borowiki, kanie. Adam się zdziwił, lecz rzekł - "Będzie grzybobranie.”
-Czy Ty musisz mówić wierszem? –Cochise wzdrygnął się stukając kopytkiem z niezadowoleniem.
-No, co zawsze tak mam. – Sport westchnął -Kiedy się denerwuję opowiadając ciągle rymuję.
-No nie znowu na garść owsa! –Cochise wzdrygnął się. –Gdybym potrafił zatkałbym sobie uszy kopytkami.
-Nie przerywaj. –upomniał go Buck. –Chcemy wiedzieć, co się stało na tym pikniku. Opowiadaj Sport.
-Więc mój pan dobrze wychowany, chociaż wielce zdziwiony odpowiedział: -Jadziu, szanuję wasze obyczaje, kulinarne dania. Postaram się ze wszystkich sił sprostać tym zadaniom. Choć na grzybach się nie znam, ale się douczę. Wezmę z sobą i wiersze i ... grzybowy samouczek.
-No nie! Na snopek siana! Adam przegiął. –tym razem Chub nie wytrzymał. –Tyle książek na jeden piknik? Ben nie doczeka wnuków.
-Dajcie mi skończyć. Nazbierali tych grzybów pełen kosz. Usiedli i zaczęli zaglądać sobie w oczy …. I wtedy to się stało. –pociągnął nozdrzami Sport.
-Co się stało mów bracie? –Chub ponaglał stukając kopytkiem o ziemię.
-A cóż tu mówić… panna Jadzia zerwała się, krzyczała, trzepotała kopytkami, to znaczy…rękami i wołała - Coś mnie gryzie i łazi pomiędzy ... halkami.
-Co to jest halka? –zaintrygowany Cochise spojrzał na Sporta.
-Eeee… to …taka …dodatkowa derka... do ochrony przed mrówkami. –Sport zerknął na Chuba i Bucka.
Przysiągłby, że widzi na ich pyskach uśmiech.
-Coś nie bardzo ta derka pomogła pannie Jadzi. –kąśliwie zauważył Cochise wzbudzając parsknięcie u towarzyszy. – Chyba mnie nabieracie?
-Jesteś na to za młody Cochise. –Sport spojrzał z wyższością na młodszego kolegę.
-Do rzeczy, co z tymi mrówkami i derkami. –Buck się niecierpliwił.
-Panna Jadzia zaczęła machać tymi…halkami i mój pan –to usłyszałem wyraźnie, zaczął mruczeć coś pod nosem.
-Ale co? Coś istotnego dla przedłużenia rodowodu Cartwrightów? –dopytywał Chub.
-Jak wiecie Adam jest bardzo… powolny, tak to dobre słowo, „powolny”, a tu natura mu pomaga. Więc słyszałem jak mruczy pod nosem, a potem woła: Nie muszę podchodów czynić zręcznych, panna sama pozbędzie się łaszków nieporęcznych.- tu Sport zawiesił na chwilę głos.- I dalej mówi: Cóż czynić mam Jadziu wskaż mi drogę, mów proszę jak pomóc Ci mogę. Wszak mrówki, choć małe to jednak dokuczliwe, nie chcę by pokąsały miejsca Twe cnotliwe.”
-Żartujesz Sport? Tak powiedział? –Buck zagwizdałby gdyby umiał. –A niby taki powolny….
-Niestety zza krzaka wyszedł Joe i Hoss, skąd się wzięli? Nie wiem. Niestety również, nie pierwszy raz psuli piknik mojemu panu. Nie zdziwiłbym się gdyby Joe te mrówki w słoiku przyniósł i wypuścił na mojego pana i pannę Jadzię.
-O przegiąłeś Sport. –Cochise potrząsnął łbem nerwowo. –Mały Joe nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Nigdy!
-Oczywiście. –Sport spojrzał pobłażliwie na Cochisa i kontynuował.
-Adam na swoją rodzinkę pokręcił głową, zrobił nieszczęśliwą minkę. I mruknął:, że mu nie idą zaloty. Ale przynajmniej pierwsze koty za płoty. Wszak łydkę panny widział, a to sztuka niemal niemożliwe, bo z Jadzi proszę ja Was moi bracia, to dziewczę raczej jest płochliwe. By panna tak wysoko halkę podnieść chciałaby Adam kostkę zobaczył godzinami poezję na kocyku czytał, choć wzrok jego inną część chętnie by wyhaczył.
-Kostkę? –Cochise przewrócił się na grzbiet i śmiał się machając niemiłosiernie kopytkami. -Tylko kostkę?!? -rżał.
-Co w tym takiego śmiesznego? –obraził się Sport.
Potrząsnął łbem odwrócił się tyłem do Cochisa i zaczął nerwowo i nie majestatycznie żreć trawę.
-Nie obrażaj się Sport. –Chub podszedł do kolegi. –Mów dalej to bardzo ciekawe.
-Dobrze…-Sport spojrzał spod półprzymkniętych oczu. –Ale jeśli jeszcze raz Cochise będzie nabijał się z mojego pana zamilknę.
-W porządku. –Buck spojrzał groźnie na Cochisa, który niechętnie zamilkł.
-Więc… -Sport jeszcze obrażony, ale mówił dalej.- Mój pan zawołał -"Nikczemne mrówki jakże je wyłapię?” – tu jak zwykle, nie w porę, włączył się Joe pytając: „Gdzie są? Chętnie pomogę. Ale mój pan złapał go za fraki i przez zaciśnięte zęby wyszeptał „Nie pozwalam Ci łapać za mej Jadzi nogę. choć w oczach widziałem jak woła: -„Cudo! Jadzia halkę zadziera za chwilę zobaczę jej udo".
-A jednak jest nadzieja na wnuki Bena. –Buck aż podskoczył.
-Nie tak prędko. –zgasił entuzjazm Bucka. -Adam szarpał się miotał, tłukł mrówek rzesze i do ucha Bena się nachylił i rzekł ”Pa, jeśli chcesz doczekać miłych wnucząt bierz swych synów i idźcie gdzieś daleko stąd.
-Iiii…?? –Chub ponaglał Sporta.
-I nic. Benowi nie trzeba było powtarzać dwa razy. Wszak wnuków chciał. Chwycił synów za ręce i pognali razem. A Adam teraz mógł z należnym zapałem zająć się szukaniem mrówek ... wraz z Jadzi udziałem.
-No iiii??? –tym razem Cochise nie wytrzymał. –Sport mógłbyś tak nie zawieszać głosu. Rozumiem potęgujesz napięcie, ale ja chcę wiedzieć!
-Nie ma, co opowiadać. –Sport zrezygnowany zastrzygł uszami. –przez chwilę miałem nadzieję, że mój pan wreszcie zabierze się do roboty….cholerne mrówki. –wyrwało się Sportowi.- Usłyszałem jak pan mówi do siebie: "Trzeba z okazji korzystać, bo dzień krótki" – i zaczął Adam z ust Jadzi wyciągać mrówki. A ta krzyczy „Niżej niżej” no to Adam pyta: "Gdzie luba?" Adam drżącą dłonią sięga dekoltu zbierając mrówki dokonując rewolty.
-Aaaa…..westchnął Sport. –Było tak blisko. No, ale ona znowu wrzeszczy „Niżej, niżej!"
-O w mordę. Na garść owsa! - krzyknął Cochise. - To już nie ułuda za chwilę mógł dotknąć tej panienki uda.
-Guzik dotknął a nie uda. –pociągnął nozdrzami Sport. –Jadzia zaczęła krzyczeć tym razem:
„Wyżej, wyżej!" – no to się mój pan zirytował i zniecierpliwiony zapytał:
„Skończ wreszcie mą udrękę, gdzie gryzą Cię te mrówki?
-No i….. no i ..
-Wyduś to wreszcie i skróć naszą mękę Sport.
-Powiedziała „W rękę, w rękę.”
-I po ptokach. –stwierdził filozoficznie Chub.
-Nie będzie wnuków…-dodał Buck.
-Umrę następnej zimy na zapalnie płuc.
***
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Czw 19:11, 15 Lis 2018, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8221
Przeczytał: 7 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 18:29, 15 Lis 2018 Temat postu: |
|
|
-To woda. Nie będę powtarzał. –zirytowany Sport z wyższością spojrzał na kolegów i pogrążył się z powrotem w lekturze.
-Cochise nie stukaj tak głośno kopytkiem. Poczekajmy, chyba nie umrzemy do rana. –Chub zagłębił się korytko z owsem.
-Kiedy mnie się chce pić. –zniecierpliwiony konik zarżał żałośnie próbując kopytkiem rozwalić wieko, na oko dwudziestolitrowej, beczki.
-Czy to nie dziwne, że woda leży tutaj, tak sobie w beczce zamiast, być ogólnie dostępna w korytku? –Chubowi, rozsądniejszemu zwykle od impulsywnego Cochisa, ale jednak równie spragnionemu, włączyła się czerwona lampka w jego wielkim, wrażliwym końskim łbie. –Sport? Zainteresowałbyś się, co? W końcu pod nieobecność Buck’a to ty jesteś za nas odpowiedzialny. Nie chcesz chyba, żeby Buck rżał ci kazanie nad uchem, hm?
-Na pękniętą podkowę! Nie dacie w spokoju koniowi poczytać. –Sport delikatnie wyciągnął zębami małą książeczkę z korytka i położył na półce.
-Wieszcz się odezwał. Na co Ci te książki? Adamowi nie pomagają zarwać klaczki, dlaczego myślisz, że Tobie pomogą panie zarozumiały, nadęty, megalomanie? –zarżał kpiąco Cochise.
Sport pokręcił z niezadowoleniem łbem, wzniósł oczy do nieba i westchnął. W końcu ruszył leniwie, wolniej niż zwykle, pokazując towarzyszom swoją wyższość i podszedł do beczki.
Kopytem delikatnie przejechał po napisie. Z namaszczeniem dotykał liter ruszając niemo wargami. Chub i Cochise spojrzeli na siebie cynicznie, ale kiedy Sport spojrzał na nich ich pyski były na powrót poważne.
-„Wasser” to po niemiecku „woda” –studiował napis Sport.
-Ponoć panna Jadzia była z Polski…-Chub zmarszczył brwi.
-No proszę!?! –z niemym zachwytem Cochise zerknął na starszego kolegę. –Poliglotę tutaj mamy. Skąd, na snopek siana, znasz niemiecki?
-To chyba logiczne… z pikników. Cochise, co Twój pan robi na piknikach?!? –Sport spojrzał szczerze zdziwiony na pobratymca.
-A co robi Twój? –bezgranicznie osłupiały Cochise zerknął na Sporta.
-Głównie czyta….
-Łahahahaha…..-Cochise przewrócił się na grzbiet i wierzgał kopytkami, krztusząc się ze śmiechu. –….Czyta....matko ze źrebięciem….czyta…słyszałeś Chub?!?
-Przestań Cochise, bo obudzisz wszystkich. –Chub stanął na kolegą.
-Ok. –Cochise błyskawicznie przerwał nabijanie się i wstał. -Otwierajmy! –Cochise stuknął kopytkiem pokrywę.
-Zaczekaj! –Chub szturchnął kolegę. –Sport, po co ten…cały brat panny Jadzi…Krzesimir dawałby naszemu panu beczkę wody w prezencie? Przecież tutaj mamy jej pełno w jeziorze i rzekach?
-Swoje powiedziałem. –Sport ściągnął wargi i ruszył do swojego boksu.
-Musisz być taki nadęty Sport? –zezłoszczony Cochise stuknął kopytkiem z całej siły i usłyszał trzask pękających desek. –Jest! Juhu!- zanurzył pysk w płynie i równie szybko wyciągnął krztusząc się i prychając.
-Co jest bracie? –Chub z niepokojem spojrzał na Cocise’a.
-Moje oczy! Wypaliło mi oczy.... –Cochise stanął dęba. -…i pysk! …i język…. na niedomknięte drzwi w kurniku! Chub ratuj!
-Przestań! Nic Ci nie jest. –Chub delikatnie siorbnął odrobinę płynu i skrzywił się. -Sport podejdź tu, z tą wodą coś jest nie tak. Ma jakiś dziwny smak. Ostry, korzenny…- mlasnął Chub. –Ale można się przyzwyczaić.
-Na garść owsa! –rozdrażniony Sport zamknął z trzaskiem tomik poezji. –Nie dacie koniowi przygotować się do rozmowy z pewną damą. –Sport mimowolnie uśmiechnął się na wspomnienie klaczki panny Emily Parker, którą widział na „mrówkowym pikniku”.
Z daleka - co prawda, dość daleka - dojrzał ją, ale od razu zwróciła jego uwagę w tłumie innych kobyłek. Delikatna, zwiewna, subtelna, z niemożliwie długimi rzęsami, którymi kilka razy zamrugała w stronę Sporta, nieco szybciej niż nakazywały końskie obyczaje.
-To woda….woda…-Sport dopiero teraz dostrzegł nalepkę zasłaniającą część napisu. –„Goldwasser” to złota woda. –trochę mniej pewnie dodał.
-Na złotą nie wygląda. –dość krytycznie przyglądał się Chub. –chociaż widzę jakieś żółte okruszki na dnie. Bogaci Ci Polacy…sypać złoto do wody…
-Faktycznie smak dziwny. –Sport delikatnie zanurzył koniec języka i niepewnie z zamkniętymi oczami rozprowadzał kilka kropel dostojnie delektując się smakiem. -Dobre. –pokiwał łbem. –Cóż szkodzi spróbować? Wszak to tyko mała beczułka wody.
Godzinę później.
Do stajni zaniepokojony hałasem wszedł w białej koszuli nocnej w zieloną kratkę Hoss i równie szybko pobiegł w stronę domu wołając Adama i małego Joe.
-Na pękniętą podkowę?!? –zaśmiał się Chub, choć zamierzał się przerazić. –Dwóch Hossów chce mnie dosiąść! Żegnajcie moje kolanka. –bełkotał zataczając na ścianę boksu.
-Nie widzę ….Hossa. – mocno wyluzowany Sport żarł właśnie ostatnią stronę tomiku poezji. –Gdzie jest?
-Wyszli….obaj…-Chub z ulgą machnął kopytkiem i zatoczył się na drugą stronę boksu. –Niedobrze mi…
–Na stos z niepraktycznymi metodami podrywu klaczek! –Cochise złapał zębami okładkę i odrzucił daleko za siebie.
-Na stos… -zarumieniony Sport, uświadamiany przez Cochise’a, niepewnie spojrzał za lecącą okładką. – O! Witaj Adam! Nie uwierzysz ….czego …się dowiedziałem…wszystko robimy źle…nauczę Cię podrywać klaczki…
-Hoss, co im jest? –Joe z niepokojem głaskał łeb łaciatego konia.
-To jakaś zaraza? Hoss znasz się na zwierzętach najlepiej. Co im jest?!? –Adam wyciągał właśnie kawałek strony z pyska swojego wierzchowca.
-Nie mam pojęcia…chociaż…- Hoss podrapał się po głowie. -…objawy przypominają zatrucie szalejem jadowitym. Ale jakim cudem nażarli się szaleju w środku nocy?
-Nie ma czasu na myślenie! –Adam odsunął się gwałtownie, kiedy Sportem targnął gwałtowny skurcz. –Joe obudź Franka, wspominał, że pracował z weterynarzem.
-Trzeba oczyścić ich organizmy. -zaspany Frank drapał się w głowę. –Wymusić wymioty i zrobić lewatywę…co najmniej kilka razy….
-Wymusić wymioty?! –zarżał Chub pękając ze śmiechu, choć nie zamierzał rżeć radośnie. –Sport, kiedy wytrzeźwieję ….zabiję cię… -nie dokończył gdyż właśnie targnął nim odruch wymiotny.
-Lewatywę?! –Cochise przewrócił się na grzbiet i chichocząc machał kopytkami niemal turlając się. –Sport…ja też Cię zabiję….jak tylko…
-Nie musicie chłopcy…-Sport płakał ze śmiechu….-sam to zrobię…
-Zacznijmy od Cochise’a – Joe klęknął przy koniu i zaczął go delikatnie głaskać po pysku. –Z nim jest chyba najgorzej.
Dwa dni później.
Sport stał w boksie i tępo patrzył w deski drzwi. Udawał, że liczy sęki. Udawał również, że nie dostrzega wpatrzonych w niego intensywnie trzech końskich łbów. Stali tak nieruchomo, patrzyli wymownie z wyrzutami na pyskach, zaklinając sprawcę ich nieszczęścia wzrokiem.
-No dobrze, już dobrze…- nie wytrzymał Sport. –Pomyliłem się. Długo będziecie tak na mnie patrzeć?
-Oglądaj się za siebie brachu. –Cochise odezwał się po dłuższej przerwie. –Zemsta może czaić się za rogiem.
-Przestań Cochise. –zareagował Chub. –To ty nalegałeś na otwarcie beczki. A Sport… on cierpiał z nami. –dokończył Chub krzywiąc się na wspomnienie ostatnich dwóch dni.
Buck nie brał udziału w rozmowie. Uznał, że dostali wystarczającą nauczkę. Pokręcił tylko pobłażliwie głową i parsknąwszy w myślach „Dzieciaki” zanurzył pysk w korytku z owsem.
***
Od kilku dni nic nie szło po myśli mieszkańców Ponderosy. Ulewne deszcze wstrzymywały prace na powietrzu. Złodzieje bydła ukradli kilkadziesiąt sztuk ze stada i to niemal pod nosem Cartwrightów. W pokoju Adama zaczął przeciekać dach, grypa zwaliła Bena z nóg, Hoss czuwał przy koniach, którzy dochodzili do siebie po zjedzeniu szaleju jadowitego, Hop Sing złamał rękę w nadgarstku i chłopcy musieli sobie sami gotować od tygodnia, a przedłużający się powrót Joe z Carson City ze sporą gotówką podnosił ciśnienie wszystkim i niepokoił dopóki najmłodsza latorośl nie przestąpiła progu domu. Kiedy wreszcie wyszło upragnione słońce, wszyscy czuli się jak nabuzowane psy spuszczone ze smyczy. Ben jeszcze osłabiony wydawał dyspozycje i zaprzągł synów do roboty.
Hoss i Joe wymieniali uszkodzone paliki w ogrodzeniu. Adam miał załatwić sprawy w banku, więc wypachniony w śnieżnobiałej koszuli dosiadł Sporta i ruszył do miasta. Po drodze minął uświnionych braci, którzy pokłócili się o podział władzy i przenieśli pyskówkę do pobliskiej kałuży. Sport spod półprzymkniętych powiek obserwował zdarzenie, patrząc na zażenowane miny Cochise’a i Chuba. Adam uśmiechnął się kpiąco mijając ich szerokim łukiem by jakaś niepozorna plamka nie skalała jego koszuli. Dwie mile dalej Sport stanął dęba i zrzucił jeźdźca. Adam upadł plecy i stracił na chwilę przytomność. Sport ocknął się z amoku po kilku sekundach galopu i zawrócił.
„Na pękniętą podkowę, co ja narobiłem. Adam ocknij się.” –Sport dotknął delikatnie kopytkiem zanadrza swojego pana. Raz, drugi i trzeci. Adam nie reagował. Sport trzęsącym się kopytkiem dotknął policzka i czoła Adama. Następnie tymże kopytkiem próbując znaleźć jakieś rany na głowie swojego pana, ruszył delikatnie głowę odciskając policzek Adama w błocie.
„Na garść owsa, ależ Cię pobrudziłem.” – mruknął i jął kopytkiem wycierać plamy z koszuli i twarzy. „Niedobrze, trzeba użyć wody.” –wahał się przez chwilę, po czym liznął błoto z czoła. Tfuj, tfuj….” –Sport prychnął opluwając pana po twarzy i włosach. Efekt jego ciężkiej pracy był mizerny. Rozczochrane obłocone włosy, brudna, umazana twarz, i paskudnie utytłana koszula zamieniła nieskazitelnie czystego Adama w przydrożnego, bezdomnego pijaczka.
Sport tymczasem wyczuł nozdrzami powód zrzucenia swojego właściciela i amoku, któremu chwilowo uległ. Podniósł łeb i zamarł. Kilka metrów przed nimi stała ONA. Śnieżnobiała klaczka, której łeb poruszał się majestatycznie to w prawo, to w lewo, jak w zwolnionym tempie, grzywa uprawiała magiczny taniec z wiatrem, a rzęsy trzepotały delikatnie jak skrzydła motyla. „Jestem u bram raju.” –Sport zapatrzony tępo nawet nie zauważył, że Adam z trudem wstał trzymając się dłonią za tył głowy. Oparł się o konia dochodząc do siebie, gdy jego ogier napawał się wzrokiem królową swego serca. Kilkanaście metrów dalej z koszykiem pełnym kwiatów Emily Parker pochylała się nad makami. Adam podniósł głowę i zamarł. Przed nim stała najpiękniejsza i najdelikatniejsza istota o lazurowych oczach, ciemnych włosach, które muskane wiatrem próbowały uwolnić się spod dłoni właścicielki, która chwyciła je zgrabnie na karku by je okiełznać. Po chwili dostrzegła mężczyznę i podeszła bliżej.
-Adam Cartwright. -lekko oszołomiony próbował sobie przypomnieć skąd zna tę twarz.
-Emily Parker, poznaliśmy się już. –z niesmakiem przyglądała się mężczyźnie.
-Jadę do miasta i…
-Do miasta? W takim stanie? –wyrwało się Emily, ale zawstydzona natychmiast zamilkła i zasłoniła usta dłonią.
-W jakim stanie?– warknął Adam dając upust napięciu ostatnich dni.
-Mógłby pan czasem wziąć kąpiel. –Emily odgryzła się odwracając stronę klaczki.
-Jestem czysty. –Adam spojrzał na nią zdziwiony i zły jednocześnie.
-Oczywiście. –Emily pomyślała, że jeśli on uważa się za czystego w tej chwili, to ciekawe jak wygląda, kiedy uważa się za brudnego.
-Jestem Sport moja pani. Poznać imię twe będzie mi dane?
-Rose. –niechętnie odpowiedziała biała klaczka spoglądając z ukosa na utytłanego Sporta, jednak z lekkim zaciekawieniem.
„I co teraz?” –Sport intensywnie myślał o zeżartym tomiku poezji i radach Cochise’a, które koniec końców nakazywały iść na całość. Co prawda Sportowi nie mieściło się w głowie opuścić całą finezyjną otoczkę końskiego podrywu, ale błyskawicznie podsumował swoje i Adama podboje i doszedł do jedynego słusznego wniosku, że Cochise może mieć rację i trzeba uderzyć natychmiast.
-Ekm, ekm…. Na górze róże na dole bez, chcę Cię natychmiast chyba o tym wiesz.” –Sport przywołał najpiękniejszy uśmiech na pysk ukazując śnieżnobiałe uzębienie.
-Uświniony prostak! –prychnęła klaczka i odwróciła łeb w druga stronę.
„Co znowu? Może byłem za bardzo bezpośredni” –pomyślał Sport. –Wybacz pani, ale choroba ostatnich dni zmąciła mój umysł. Nie to chciałem…
-Jaka choroba? –nieco współczująco spojrzała na ogiera.
-Eeee…spiliśmy się…na obluzowaną sprzączkę w siodle, chciałem powiedzieć…
-Żenada, lepiej nic już nie mów. –spojrzeniem spod półprzymkniętych oczu i wyniosłą miną zamknęła nieudolne wywody Sport’a.
Oczyma wyobraźni Sport robił kilka rzeczy naraz. W chwili obecnej palił się ze wstydu ze spuszczonym łbem, w następnej kolejności stukał siebie w kopytkiem w czoło i w kolejnej odsłonie intensywnie stukał kopytkiem w pusty łeb Cochise’a.
-Niech pan czasem spojrzy w lustro panie Cartwright. –Emilly pociągnęła cugle zawracając konia i odjechała.
Adam dojechał do miasta w złym nastroju i wszedł do fryzjera, kierując swoje kroki przed lustro. Krew odpłynęła mu do nóg. Z niedowierzaniem przymknął oczy i otworzył ponownie.
„O Boże! Wyglądam jakby przebiegło po mnie stado koni!” –pomyślał o tym, iż drugi raz Emily Parker widzi go w takim stanie. Po chwili oględzin zmarszczył brwi i zaczął zbliżać się do lustra. Intensywnie przyglądał się śladom na koszuli i twarzy. Powoli potarł szczękę i pliczek. Na koszuli i czole wyraźnie odciśnięte były ślady podków. Obłocone i rozczochrane włosy przypominały uwite naprędce gniazdo przez niechlujnego ptaka.
-O zgrozo. Jestem czysty…–jęknął zrezygnowany i przeciągnął dłonią po twarzy.
***
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Czw 19:14, 15 Lis 2018, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8221
Przeczytał: 7 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 18:31, 15 Lis 2018 Temat postu: |
|
|
-Adrian obiad! –Helen stała w progu dłonią robiąc daszek osłaniając oczy przed słońcem.
-Za chwilę! –Adrian rąbał ostatnie polana.
-Wypadałoby zaprosić sąsiadów na wieczorek zapoznawczy Emily. Co o tym myślisz? –Helen minęła siostrę rozkładającą talerze w drodze do kuchni.
-To dobry pomysł, mieszkamy tu już dwa tygodnie. Masz kogoś na myśli?
-MacGillów, McDonaldsów, Cartwrightów… -zaczęła wyliczać Helen.
-Cartwrigtów! –skrzywiła się Emily.
-Masz coś przeciwko nim?
-Eee…wiesz nie należą do najczystszych sąsiadów.
-Hm, masz rację Emilly. –roześmiała się Helen. –Widziałam dzisiaj dwóch.
-Ja jednego.
-Jakie wrażenia?
-Adam Cartwright jest chyba najstarszym synem Bena Cartwrighta i to jego dzisiaj widziałam. -Emily roześmiała się szczerze.
-Jaki on jest? –Helen spojrzała z zaciekawieniem na siostrę.
-Wysoki, przystojny, ciemnowłosy, ma piękne oczy i przejmująco niski głos. –Emily zarumieniła się na to niespodziewane dla siebie wyznanie.
-Aha!
-Och, daj spokój Helen. Jest jeden problem. Adam Cartwright to najbardziej uświniony ranczer w okolicy. –zakończyła lekko rozczarowana wycierając ostatni talerz.
-W takim razie nie widziałaś jego braci. –westchnęła Helen. –Ja miałem okazję. Przez chwilę, kiedy ich mijałam…nawet mnie nie zauważyli. Ubłoceni od stóp do głów. Taplali się w błocie. Chociaż ten większy miał najbardziej błękitne oczy, jakie w życiu widziałam i najłagodniejszą twarz.
-Dostrzegłaś to wszystko przez chwilę? –Emily podejrzliwie spojrzała na zawstydzoną siostrę.
-Tak jakoś wyszło. Zastanówmy się lepiej nad listą gości.–Helen zniknęła w drzwiach kuchni.
-Tak –westchnęła Emily i z trudem przełknęła ślinę. –Lista gości…
***
Słyszeliście? Idziemy na imprezę. –Cochise wszedł do boksu machając łbem i wierzgając z radości .
-Spokojnie koniku, co w ciebie wstąpiło? –Mały Joe złapał go za cugle i przyciągnął pocierając dłonią między oczami.
-Dzieciaku emocje na wodzy. –Chub wzniósł oczy do nieba. –Ucz się od Sporta.
-Niech Cochise nawet nie patrzy w moim kierunku. –wciąż obrażony koń najstarszego z braci Cartwright’s przeżuwał nonszalancko źdźbło owsa.
-Jaką imprezę?
-Do Parkerów. Przyjezdni, wieczór zapoznawczy z okolicznymi sąsiadami. Wreszcie spotkam jakieś klaczki. –rozmarzył się Cochise. – Sport poduczyć cię czegoś?
-Nie odzywaj się do mnie.
-Sport, on tylko próbował ci pomóc poderwać klaczkę. –Chub nieśmiało bronił młodszego kolegę.
-Sam sobie doskonale radzę. –spod półprzymkniętych powiek spojrzał na Chuba.
-Właśnie widać. –prychnął Cochise. –Kiedy ostatni raz byłeś na randce, hę?
-Eeee…. nieważne…liczy się jakość nie ilość.
-Na pękniętą podkówkę, jeśli jest jak mówisz...-Cochise zanosił się rżeniem.-…to…to Ben…nigdy nie doczeka wnuków.
-Na garść owsa przestań mnie obrażać Cochise!- Sport prychnął z irytacją w głosie. –Twoja „ilość” też nie dała Benowi wnuków.
-Ale ja nie wydurniłem się oferując klaczce na pierwszej randce…
-Błagam Cię nie kończ. –Sport zanurzył łeb w korytku na myśl o tanim podrywie. –„Czy można utopić się majestatycznie w korytku?” –pomyślał.
-Czy on zamierza utopić się w korytku? –Chub z niepokojem patrzył na Sporta.
-Daj spokój Sport. Cochise próbował tylko….ci pomóc. –Buck wtrącił się do rozmowy. –Sport?... Sport? –zaniepokojony krzyknął.
-Tak? –Sport prychając i krztusząc się potrząsał łbem. –Nawet w spokoju nie można przemyśleć kilku spraw.
-A niby, co takiego chcesz przemyśleć topiąc się w korycie?
-Rose uznała mnie za skończonego prostaka. Dzisiaj jest spotkanie. Jak ja jej spojrzę w oczy?
-Ja jej mogę spojrzeć. –zaoferował się Cochise.
-Wara od niej. –przez zęby cedził Sport.–Dość kłopotów przez Ciebie.
-W sumie to nie ja jestem winny…tylko ty. –Cochise spojrzał pewnie na Sporta.
-Ja? –Sport omal się nie udławił ziarenkiem owsa. –…że niby ja sam sobie doradziłem, żeby iść na całość na pierwszej randce?
-Kto wywyższał się, że umie czytać? Spiłeś nas, a po pijaku… koń różne rzeczy mówi. –niewinnym wzrokiem spojrzał na starszego kolegę.
Sportowi opadła szczęka. -Nie będę tego komentował. Mam czas do wieczora, coś wymyślę.
-Miarowy stukot młota nie bardzo pomoże Ci się skupić. –Buck spojrzał w kierunku Adama, który od godziny prostował gwoździe.
–Twój pan ma chyba jakiś zgryz. –przekrzywił łeb Chub.
-Pewnie ma….-Sport zmarszczył brwi. –…zgryz…. w maciejkach.
-Co? –pozostałe konie spojrzały ze szczerym zdziwieniem.
-Sport wyduś to z siebie! –Chub prychnął zniecierpliwiony.
-No mów!
-Sport? –Buck i pozostali patrzyli się intensywnie na pobratymca.
-A niech to. Powiem wam. Mój pan chyba…zakochał się.
-Zakochał??? –trzy końskie głowy rozdziawiły pyski.
-W kim?
-Znamy ją?
-I najważniejsze czy ona o tym wie? –zapytał Buck.
-Emily Parker… nie, nie znacie jej, ale poznacie wieczorem…nie wiem czy wie, ale się dowie…mój pan, jak wiecie, kiedy czegoś chce to zdobywa to bez problemu.
Sport zamknął oczy słysząc rżący śmiech towarzyszy. Miał ochotę zapaść się pod ziemię. Najbardziej zabolał go śmiech Buck’a.
"No, co, jak co, ale Buck mógł się powstrzymać od naigrawania z jego właściciela.” –spojrzał z wyrzutem na najstarszego konia. „Mój pan naprawdę jest zdobywcą. Wykształcony, jako jeden z niewielu w mieście. Inteligentny, błyskotliwy, łebski….że się tak wyrażę….Zawsze bierze sprawy w swoje ręce, umie przejąć inicjatywę, jest charyzmatyczny, potrafi rzeczowo i rozsądnie przekonać do swoich pomysłów, podsuwa racjonalne rozwiązania, uparty i zdecydowany bronić swoich poglądów. Ma łeb na karku, wiele razy ratował skórę młodszym braciom, ojciec bezdyskusyjnie powierza mu inwestycje ufając jego instynktowi i wiedzy. Mój pan brał udział w realizacji śmiałych projektów, pomagając bezinteresownie okolicznym sąsiadom. Jest mądry, zdecydowany i stanowczy w działaniu. Niezaprzeczalnie zauważalny i doceniany przez mieszkańców Virginia City. Tak…Jestem z niego dumny. Tylko ….z dziewczynami coś nie bardzo mu wychodzi…Skryty, powściągliwy, z lekko introwertyczną duszą, na uboczu ostrożny rozważny wstrzemięźliwy. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że przy dziewczynie, zwłaszcza tej, która mu się wyjątkowo podoba, jest nieco…drętwy…tak…to dobre słowo. Paraliżuje go niewidzialny strach. Zawsze przed pierwszą randką….no dobrze przez kilka pierwszych randek…Wtedy Adam wpada w popłoch, jest spanikowany i zaniepokojony…no, ale to chyba zrozumiałe…w końcu mój pan jest perfekcjonistą…to chyba normalne, że…
-Sport? Eeee kolego… znowu przeprowadzasz analizę psychologiczną swojego właściciela? –zarżał Cochise zasłaniając kopytkiem oczy.
-Skąd?....nieważne myślę po prostu jak mu pomóc.
-Ty już mu lepiej nie pomagaj.
-Właśnie –zarżał Chub. - Przypomnij mi to odciśnięte kopytko na jego czole…
-…i to na koszuli…
-…i policzku…
-Przestańcie wreszcie się nabijać ze mnie…to był rząd nieprzewidzianych, niesprzyjających okoliczności. Więcej to się nie powtórzy.
-Adam, Adam! – Ben wszedł do stajni i poczekał aż mężczyzna przestanie pracować. -Adrian Parker prosił o pomoc w zaprojektowaniu młyna. Wiedział, że już brałeś udział w takim przedsięwzięciu. Powiedziałem, że przyślę ciebie z planami. Tylko nie wiem gdzie są. –Ben podrapał się w czoło niepewnie patrząc na syna.
-Ale ja wiem. –Adam odłożył młot i przetarł spocone czoło wierzchem dłoni. –Wezmę tylko kąpiel.
-No brachu szykuj się na wcześniejsze spotkanie z Rose. -Buck spojrzał na spanikowanego Sporta. – Nie zachowuj się jak Adam. Dasz radę. Sport? Słyszysz, co do ciebie mówię? –Buck patrzył zrezygnowany na odrętwiałego kolegę zawsze, gdy nie był przygotowany na nieplanowane wydarzenia. –Cały Adam…z jednej gliny ulepieni. –westchnął i pokręcił łbem.
-Czarno to widzę.
-Ja też.
* * * *
Emily i Helen uwijały się jak w ukropie. Od rana sprzątały, piekły ciasta i gotowały. Zapachy mieszały się i tworząc ciekawy aromat, który roznosił się po całym domu. Do wieczora zostało kilka godzin. Niby sporo, ale jeszcze kilka spraw kulało, potrawy wymagały ostatnich poprawek, a piecyk przy każdym otwarciu drzwiczek wybuchał niewielką ilością sadzy. Domek po wuju wymagał wielu napraw, co ważniejszymi zajął się Adrian, ale z pomniejszymi jeszcze trzeba było trochę powalczyć. Helen poszła zagonić kurczaki zostawiając siostrę w kuchni.
-Powiem Adrianowi, żeby tu zajrzał. –Helen odsunęła się odruchowo, kiedy Emily po raz kolejny została oprószona sadzą.
-Tak zawołaj go albo…-Emily nie dokończyła, kręcąc głową, widząc plecy znikającej siostry.
-Wszystko jest? –na głos myślała dziewczyna. –ciasta, pasztet, chleb, gulasz…dobrze, że jesteś czekam na ciebie…. –Emily odwróciła się widząc cień i zamarła.
Sport zlustrował otoczenie. Nigdzie nie dostrzegł Rose. Serce miał w gardle. Sam nie wiedział, czego chce. Rose nigdzie nie było, zatem jest w stajni. –Jaka szkoda. –westchnął rozczarowany. Pozostało mu czekać na swojego właściciela i przygotować się na wieczór.
W drzwiach w leniwej pozie, oparty ramieniem o futrynę z rozbawieniem na twarzy stał Adam Cartwright. Wykąpany, wyperfumowany, ubrany na czarno. Emily zdążyła zarejestrować, że oliwkowa cera idealnie komponuje się z migdałowymi oczami i hebanowymi lśniącymi włosami. W ręku trzymam zwinięty rulon białych kartek.
-Czekałaś na mnie? W czym mogę pomóc panno Parker? –Adam odkleił się od futryny i powoli zbliżył się Emily lustrując dziewczynę od stóp do głów zatrzymując intensywnie wzrok w jej niebieskich oczach.
-Ja…-dziewczyna zaskoczona z pustką w głowie zaczęła się rumienić. –Ja…
Doskonale wiedziała, że prezentuje się niezbyt atrakcyjnie. W myślach zastanawiała się jak wygląda. „Pewnie mam włosy w nieładzie, upoconą twarz i brudne ręce…ach ta sadza.” –Emily wytarła dłonie w fartuch.
-Przywiozłem papiery dla pani brata. –Adam wyciągnął rulon przed siebie z wahaniem by w końcu cofnąć dłoń.
-Ach tak czekał na nie. Proszę pozwolić, że je wezmę. –Emily wyciągnęła rękę.
-Wolałbym nie. –Adam odsunął papiery.
-Słucham?
-Nie chciałbym, żeby się… pobrudziły. –Adam uśmiechnął się łobuzersko.
-Słucham? Sugeruje pan, że jestem jakimś kocmołuchem?
-Nie skąd? Ale mogłaby pani czasem wziąć kąpiel Emily. Ja czasami biorę.
-Jest pan bezczelny panie Cartwright. –Emily zatrzęsła się oburzona. –Obraża mnie pan w moim domu…
-Ależ nie śmiem panno Parker….-Adam westchnął i wyciągnął powoli śnieżnobiałą chusteczkę. Strzepnął ją i delikatnie dotknął czubka nosa dziewczyny. –To…najmniejsza z kropek. –Adam uśmiechnął się pokazując ubrudzoną chusteczkę.
Dziewczyna zawstydzona popędziła do lustra i zamarła. Cała twarz, włosy i część sukni była w sadzy. Zamknęła oczy, miała ochotę zapaść się pod ziemię. Odwróciła się, ale usłyszała tylko tętent końskich kopyt.
-Katastrofa. –w dłoni miętosiła już nie tak śnieżnobiałą chusteczkę z inicjałami A.C. na myśl o wieczornym spotkaniu.
***
Adam ostatni raz spojrzał w lustro przyglądając się z każdej strony swojemu odbiciu. Zmarszczył brwi widząc niesforny kosmyk, który sterczał na czubku głowy. Przygładził go i nalał na dłoń odrobinę wody kolońskiej i delikatnie roztarł krople w dłoniach by następnie subtelnym ruchem palców napinając mięśnie szyi wklepać pachnący płyn w twarz i okolice. Hoss wszedł do pokoju ubrany, jego zdaniem, pierwszorzędnie.
-Hoss mógłbyś ściągnąć tę krowią kamizelkę. –stwierdził Adam zapinając guziki śnieżnobiałej koszuli w cieniutkie świetliste pionowe paseczki.
-Skąd wiesz?
-Zawsze ją wkładasz, jest beznadziejna.- Adam odwrócił się w stronę brata zapinając mankiety koszuli. –Odstraszysz młode i piękne sąsiadki.
-Skąd wiesz, że są młode i piękne? –Hoss spojrzał zaskoczony na brata.
-Jedną widziałem, kilka razy, aczkolwiek…..-Adam ponownie odwrócił się w stronę lustra zerkając czy gruba, czarna tasiemka, podkreślająca jego hebanowe, aksamitne włosy i opalony kolor skóry, jest idealnie zawiązana pod szyją. -….okoliczności nie bardzo mi sprzyjały. Gotowy? –Adam uniósł pytająco brwi krytycznie patrząc na jego kamizelkę.
-Co Ci tak wesoło Cochise? -Sport kopytkiem strącał z nogi niewidzialny pyłek.
-Imprezka się szykuje, poznamy nowe klaczki.
-Masz kogoś konkretnego na myśli Cochise? - Sport podejrzliwym wzrokiem zmierzył kolegę.
A tak …mam….może zobaczę….
-Kogo zobaczysz? –podejrzliwe przerwał Sport.
-Jest taka jedna…śnieżnobiała …
-Chwileczkę! –Sport gwałtownie się wyprostował. -Chyba nie zamierzasz…podrywać panny Rose?
-Nie przypominam sobie, żebyś oficjalnie się z nią spotykał. –mrugnął Cochise.
-Nie waż się… -Sport warknął na pobratymca. …zbliżać do Rose. –Sportowi zrobiło się gorąco na myśl, że Cochise zwinie mu tę miłość jego życia sprzed nosa.
-Jak się będziesz guzdrał Sport, to jeśli nie ja …choćby Chub w końcu ci ją buchnie. -zarżał Cochise.
-Chwileczkę! -zaprotestował Chub. -Co to znaczy „choćby?” Jestem gorszy od ciebie brachu? –Chub spojrzał groźnie na młodszego kolegę.
-Nie bądź taki nerwowy, ja tylko dobrze radzę. –parsknął Cochise.
-Chłopcy dajcie spokój.-wtrącił Buck.
-O nie! Tylko nie to! –zarżał żałośnie Cochise. - Nie idę z wami na wieczorek zapoznawczy.
-Co się stało brachu? –Chub z niepokojem spojrzał na młodszego kolegę.
-Mały Joe tu idzie, nie widzicie co ma w ręku?
-To chyba…to pasta do butów? –Sport zmrużył oczy.
-Zgadłeś. Cóż taki mój los. Muszę go przyjąć z godnością.
-Ale co? –dopytywał Sport. - –Wciąż nie rozumiem.
Konie ironicznie poza Sportem, spoglądali na właściciela Cochisa, skrupulatnie pastującego białe plamy sierści konia.
-Ktoś mnie wtajemniczy? –Sport zerknął na pobratymców.
-No tak nie było Cię kiedy Joe pierwszy raz kamuflował Cochisa. –przypomniał sobie Chub. - –Otóż Joe wpadł na genialny sposób by pojechać na randkę do Sue Garden.
- Wciąż nie rozumiem. -Sport poruszył zniecierpliwiony łbem.
-Cochise jest jedynym srokatym koniem w okolicy. Mały Joe go ujednolica, żeby nie rzucał się w oczy. – wyjaśnił Buck.
-Po co?
-Pojedzie na randkę do tej Sue. Jak ostatnio. –cierpliwie tłumaczył Chub.
-Joe nie Cochise. dodał Buck.
–Och domyślam się, że Joe. –Sport prychnął.
–Mały Joe musiał uciekać oknem, a że było dość ciemno nikt go nie rozpoznał. Ani Joe ani konia.
-A cóż to nasz najmłodszy braciszek nie jedzie z nami? –Hoss wszedł do stajni i krytycznie przyglądał się małemu Joe.
-Nie chłopcy, mam ciekawsze zajęcia. –Joe zrobił tajemniczą minę.
-Randka z …kim tym razem? –Adam poprawiał tasiemkę.
-Z Marion Readon. –Joe zamykał wieczko.
-A co z Sue Garden? –Adam uniósł brwi. –Już się nie spotykacie?
-Nie słyszałeś Adam? –Hoss uznał wtrącić się. –A ciebie nie było… otóż Joe spotkał się z Sue, ale jej bracia spuścili mu łomot, na szczęście noc była ciemna i Joe zdołał uciec nierozpoznany…
-Było ich dwóch, jednemu dałbym radę. –wtrącił Joe gładząc czuprynę.
-Czyli randka się nie udała? –kpił Adam.
-Randka udała, ucieczka trochę mniej. –łobuzersko uśmiechnął się Joe. –Tym razem wybrałem dziewczynę….bez rodzeństwa.
-Więc po co pastujesz konia? –Adam zerknął ironicznie i dosiadł Sporta.
-Na wszelki wypadek. –Joe wzruszył ramionami. –Jej ojciec jest wielki.
-Na wszelki wypadek. - powtórzył Cochise. --Jej ojciec jest wielki. -westchnął żałośnie Cochise.
-Powodzenia brachu.
-I pamiętaj…kopytkuj ile sił w nogach. –zakpił Sport. --Dobrze ci radzę. -mrugnął do kolegi.
* * * *
-Jak ci idzie Sport? –Chub spojrzał na kolegę.
-Jakbyś nie trzymał ciągle łba w korycie z owsem to widziałbyś, że…nie idzie. Rose stoi w stajni i nawet na mnie nie zerknęła…od godziny. – pokręcił łbem. -To koniec, koniec!
-Przesadzasz Sport. A zresztą będą inne okazje.
-Jakie okazje, jakie okazje? –Sport spojrzał zrozpaczony na Chuba.
-Spójrz na Adama i tę pannę w maciejkach. -Chub łbem machnął w kierunku pary przed domem. -Od godziny gaworzą jak dwa gołąbeczki. Śmieją się. O! A Adam? Przeczesał dłonią włosy i przekrzywił głowę na bok. Zawsze tak robi kiedy jest onieśmielony.
-Faktycznie jak mogłem tego nie zauważyć? - z nadzieją w głosie spojrzał na swojego pana. --A jeśli panna Parker wpadnie w oko mojemu panu…-dedukował Sport.
-…to oczywiste, że ty będziesz spotykał Rose! –triumfalnie zakończył Chub. -Poznacie się bliżej, wykorzystasz swoje atuty i Margerita jak nic wpadnie po uszy i ci przebaczy.
-Margerita? –-Sport znieruchomiał unosząc brew.
-Powiedziałem …Margarita? -Chub poruszył się niespokojnie. -To oczywiste, ze chodziło mi o Rose.
-Dobra, dobra Chub kim ona jest?
-Ojej…Margarita to klaczka panny Heleny Parker. -zarumienił się Chub. -Piękna kasztanowa… z piwnymi oczami…nieśmiała…-rozmarzył się Chub.
-Dlaczego nic nie mówiłeś do tej pory?
-Spójrz na mnie? Ona nawet nie zwróci na mnie uwagi.
-Przestań tyle żreć owsa to spojrzy. Musisz gapić się w jej kierunku to spojrzy.
-Ty gapisz się od godziny i co?
-U mnie sprawa inna…poległem przez Cochisa. Ty masz szansę. Dawaj, tylko wyciągnij w końcu łeb z koryta co Chub?
Sport i Chub w bezruchu wpatrywali się w otwarte drzwi stajni od kilkunastu minut. Widzieli rozmawiające klaczki, które ale ani razu nie spojrzały w ich kierunku. Sport zmrużył oczy, intensywnie myśląc nad czymś. W końcu dość ostentacyjnie kopnął koryto z wodą.
-Słyszałaś Emily? – głuchy, ale dość głośny dźwięk oderwał Adama na chwilę od oczu panny Parker.
-Nie. –dziewczyna powiodła wzrokiem za Adamem w stronę stojących koni w kamiennej nieruchomej pozie.
-O czym rozmawialiśmy…Emily? –Adam uśmiechnął się ledwie, unosząc jedną brew wywołując rumieniec na twarzy panny Parker.
-O niedzielnym pikniku po nabożeństwie organizowanym przez radę miasta.
-Spotkamy się? Co ty na to? Wy i my.
-A co z damą, która towarzyszyła ci ostatnio?
–Obserwowałaś mnie. –Adam łobuzersko uśmiechnął się.
-Jesteś pan zbyt pewny siebie panie Cartwright. –obruszyła się dziewczyna. –Pani Dayton i jej córeczka narobiły tyle wrzasku, że każdy was obserwował. A poza tym…
-Poza tym?
-Byłam zaskoczona. Oślepiała mnie pańska śnieżnobiała koszula. –odgryzła się i ruszyła w kierunku stołu.
Wzięła tacę z ciastem i proponowała gościom nie patrząc w stronę Adama. Adam westchnął i ruszył w kierunku wołającego go Adriana. Po drodze minął Emily, która tylko zadarła nos, nawet nie zerknąwszy w jego stronę. Adam uśmiechnął się triumfalnie do siebie.
-Widziałeś? –przez zęby zapytał Sport nie spuszczając stajni z oczu.
-Nie widziałem, nawet nie zerknęły w naszą stronę. -Chub zrezygnowany zmierzał łbem do koryta.
-Przestań żreć. Patrz cały czas. –Sport ponownie stuknął kopytem w koryto.
-No i co? Nie patrzą.
-Chub czasami mnie zaskakujesz swoją lotnością umysłu. To chyba logiczne, że nie patrzą. Doskonale wiedzą co robimy. -triumfalnie spojrzał na Chuba. -Dobrze jest brachu, obgadują nas …czyli jest nadzieja. -z błyskiem w oku zawyrokował Sport. –Mamy was klaczki.
* * * *
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Czw 19:18, 15 Lis 2018, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8221
Przeczytał: 7 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 18:32, 15 Lis 2018 Temat postu: |
|
|
-Gdzie jest beczka?- Joe nerwowo przeszukiwał boks Cochisa.
-Na garść owsa! Gdzie jest beczka? –Cochise spojrzał z przerażeniem na swoje odbicie w korytku z wodą. –Wyglądam okropnie! Jestem jednolity, a to oznacza….że jestem pospolity!!! -konik stanął dęba i zarżał żałośnie.
-Uspokój się Cochise, beczułka się znajdzie, Joe cię wyczyści i znowu będziesz …wyjątkowy.-Chub przemawiał łagodnie.
-Ta beczułka się nie znajdzie. -Chochisa olśniło. -Bo my ją opróżniliśmy…. spiliśmy się bo… Sport nie umiał czytać! –Chochise zarżał.
-Masz rację Cochise. –Chub spojrzał na Sporta wymownie robiąc nietęgą minę.
-Czytać umiem, miałem mały problem z interpretacją. –Sport ruszył dumnie łbem.
-Adam! Adam miałem tu schowaną beczkę. –Joe wybiegł ze stajni widząc wychodzącego brata. –Widziałeś …
-Nie ma! Nie ma beczki!
-Przestań się wydzierać Cochise. -Sport skrzywił się i wsadził łeb do korytka. –Jesteś piękny, twoja grzywa nawet nie drgnie. A poza tym nie rozumiem…o co tyle hałasu?
-Alkohol pomaga zetrzeć łój, którym mój pan we mnie wtarł …w tym wypadku z sadzą…dla niepoznaki, a teraz…
-Teraz twój pan będzie musiał poradzić sobie inaczej. –westchnięcie Sporta rozniosło się echem w korytku.
-Jestem w szoku! W ogóle nie obchodzi cię mój los! –ciskał się Cochise.
-Obchodzi.-zadudniło echem z korytka.
-Mógłbyś chociaż na mnie spojrzeć?
-Nie mogę. –zadudniło ponownie z korytka.
-Co ty tam robisz Sport? –Cochise podejrzliwie patrzył na kolegę.
-Jem.
-Dlaczego zatem nie ruszasz pyskiem?
-O Boże….-zadudniło z korytka. –Wóz owsa za chwilę spokoju …
-Sport? Co robisz? –Chub powoli zbliżał się zainteresowany niemniej niż Cochise.
Skutkiem tego kiedy zrezygnowany Sport uniósł oczy nad nim do korytka próbowały zajrzeć dwa pyski.
-To książka. –uprzedził pytania pobratymców.
-Jest coś o czym nie wiem?
-Tak Cochise gdybyście byli z małym Joe ostatnio w kościele, a nie odsypiali nocny wypad do saloonu wiedziałbyś, że jutro jest piknik nad rzeką dwie mile za kościołem połączony z konkursem na najlepszy wypiek.
-A ty masz wziąć udział w konkursie… -próbował zgadywać Chub. -Na najlepszy wypiek?
-Dlatego studiujesz przepisy Hop Singa. –dokończył triumfalnie Cochise.
-Tak. –Sport zamknął oczy i powtarzał coś szeptem po czym zerknął zrezygnowany na zaskoczonych kolegów. -Oczywiście, że nie! Nie będę piekł ciasteczek. To książka, ale Adama i odpowiem na kolejne pytanie tak… to wiersze miłosne i na kolejne Cochise, mam zamiar porozmawiać z Rose językiem miłości.
-To znaczy…niech no zacytuję: ”Na górze róże na dole bez…”
-Jeszcze jedno słowo Cochise, a przemówię do ciebie językiem zagłady i zniszczenia. –warknął Sport.
-Adam! Hoss! Mam nadzieję, że wrócicie przed wieczorem. –Ben wyszedł przed dom w chwili gdy synowie dosiadali koni. –Chciałbym omówić z wami proces wymiany ogrodzenia.
-Tak Pa. –Adam spiął konia i poprawił kapelusz.
-Niech Hop Sing ugotuje coś pysznego! -Hoss uśmiechnął się z rozmarzeniem.
-Przecież panny Parker’s was nakarmią. –pokręcił z pobłażaniem głową.-Nim skończycie pomagać stawiać młyn Adrianowi i jego siostrom, Hoss przestaniesz mieścić się w drzwiach stodoły. –roześmiał się Ben.
* * * *
-I jak wam poszło chłopcy? –Buck zapytał gdy Adam i Hoss rozsiodłali konie.
-Nijak. –burknął Sport. –Tyle przygotowań, a ona nawet na mnie nie spojrzała.
-Chub? -Buck spojrzał z wyczekiwaniem na kolegę.
-Sport przesadza. Panna Margerita zamieniła ze mną zdanie, może dwa, a Rose pewnie porozmawiałaby ze Sportem gdyby stała bliżej.
-Czyli jednym słowem randka nie wyszła? –Cochise indagował.
-Nam nie bardzo, ale przynajmniej nasi właściciele zrobili wrażenie na panienkach Parker.
-Taak…kiedy Hoss podniósł tę belę, zupełnie sam…pannie Helen ze zdumienia wypadł talerz który akurat wycierała. –ożywił się Chub.
-A Hososwi omal nie wypadła belka kiedy to zobaczył. –dodał Sport.
-A Adam, wykazał się niezwykłą zwinnością, żwawo skakał to tu to tam, wchodził, zeskakiwał energicznie, płynnie i żwawo...tędy, tamtędy i owędy niczym pracowita mróweczka.
-A kiedy tłumaczył pannie Emily zawiłości w oczach miał takie iskry.
-Kto miał iskry? –zainteresował się Buck.
-Oboje. Panna Emily promieniała słuchając ożywionego Adama. Wyglądał jak profesor. Ach te błyski.
-Chyba gwiazdy. –przerwał Chub.
-Gwiazdy?
-Adam z takim zacięciem tłumaczył panience Emily zasady działania młyna, że wypadł mu ołówek, oboje chcieli go podnieść i …
-Bęc.-zarżał Chub.
-Panienka Emily zarumieniła się kiedy Adam chwycił ją w pasie…żeby nie upadła. Chociaż im coś wychodzi. -westchnął Sport.
-Cóż jutro też jest dzień. –Buck dodał otuchy kolegom. –Piknik po mszy daje wiele możliwości.
-Taaa…jutro też jest dzień. –Sport zanurzył łeb w korytku, a do uszu kolegów doszło dudniące westchnięcie.
* * * *
Po mszy mężczyźni wozami przewieźli dębowe stoły i krzesła na łąkę tuż nad rzeką. Kobiety rozkładały koce i wyciągały smakołyki z koszy. Ochotniczki biorące udział w konkursie wykładały na stoły reprezentacyjne ciasta. W jury byli pastor, burmistrz i pani Tucket wieloletnia laureatka. Jednak każdy mieszkaniec miasta mógł wybrać swojego kandydata i wrzucić los do urny. Aromat wanilii, cynamonu i migdałów roznoszący się w powietrzu mieszał się z zapachem jabłek, śliwek , pomarańczy drażniąc nozdrza okolicznych mieszkańców. Co bardziej ambitne panie tłukły w moździerzach cukier by w ostatniej chwili z pomocą małych siteczek oprószyć ciasta tuż przed pokrojeniem. Dzieci biegały między stołami próbując uszczknąć coś dla siebie. Takie sytuacje były do przewidzenia i na tę okazję przygotowane były dla nich babeczki i różnego rodzaju cukierki, które znikały z prędkością godną podziwu. Emily i Helen nieco onieśmielone stały przy swoich ciastach. Były tu zaledwie kilka tygodni i chciały pokazać się z jak najlepszej strony. Ich ciasto rabarbarowe i szarlotka były smaczne, ale nie odbiegały od innych wypieków wyglądających równie efektownie i smakowicie.
-Emily nie denerwuj się tak bo i mnie się udziela. –Helen z trudem przełknęła ślinę.-Nasze ciasta są na pewno smaczne.
-O tak. –jęknęła Emily widząc zbliżającego się Adama. –„Oby” –dodała w duchu uśmiechając się lekko.
-Witam piękne sąsiadki. –Adam dotknął ronda nie spuszczając z oczu Emily.
-Dzień dobry. -Hoss miętosił w dłoniach kapelusz zerkając nieśmiało to na Helen to na ciasto rabarbarowe.
-Oddałbym porcję owsa by dowiedzieć się o czym rozmawiają. –Chubb wyciągał szyję próbując wyłowić coś wśród harmideru jaki panował na pikniku.
-Chub coś taki zainteresowany losem swojego pana? Chyba nieźle mu idzie. –Granit koń Adriana mrugnął do kolegi.
-Ważą się moje losy. Jeśli panienka Helen spojrzy łaskawszym okiem na mojego pana to i ją będę częściej widywać….
-Margeritę? - Granit ze zrozumieniem pokiwał łbem.
-Skąd wiesz? –Chub poruszył się niespokojnie.
-To widać na milę. Zresztą powiem ci w sekrecie, że Rose i Margerita ciągle o was plotkują.
-Mówisz? –Sport nadstawił ucha.
-Mówię. A poza tym Hoss podoba się Helen.
-Skąd wiesz?
-To proste Panna Helen skubie rękaw sukni przy nadgarstku.
-Nie bardzo rozumiem…
-Zawsze tak robi kiedy się denerwuje. Lata praktyki. –Granit prychnął widząc zaskoczenie w oczach kolegów. -Mój pan…znaczy Adrian pilnuje sióstr odkąd stracili rodziców. Musieliśmy pracować i jednocześnie pilnować panienek. Opanowaliśmy sztukę czytania z warg i mimiki ciała niemal do perfekcji.
-Co ty powiesz? –Chub rozdziawił pysk w szczerym zdumieniu.-Parzcie! Faktycznie! Skubie rękaw. Granit brachu jesteś bardzo spostrzegawczy.
-Przecież to proste. -wtrącił Sport. -Spójrz na mojego pana. Przekrzywił głowę i przeczesał dłonią włosy. Barrrdzooo poowooliii. To znak… kombinuje jak poderwać pannę Emily. –wyszczerzył zęby Sport. –A jak wiadomo włosy mojego pana to jego atut. Kruczoczarne i..
-…Aksamitne i miękkie w dotyku. –dokończył Chub. –Wiemy Sport. To akurat wszyscy wiedzą. Powiedz lepiej o czym rozmawiają?
-Staram się ale ciężko mi przebić się w tym hałasie.
-Adam mówi. –Granit zmrużył oczy. -coś o….że ….jeśli trzeba…zje całą blachę ciasta jeśli to przyspieszy spacer nad rzeką.
-Ależ ty masz słuch Granit! –Sport z podziwem patrzył na kolegę.
-A ta co tu robi? –Sport prychnął.
-Kto? –Granit wykazał zainteresowanie.
-Wdowa Dayton.
-Brzmi…niepokojąco. –Granit drgnął nerwowo i spojrzał na szczupłą kobietę w seledynowej sukni, z upiętymi w kok włosami, rozglądającą się z zainteresowaniem na boki. Za rączkę trzymała energiczną jasnowłosą dziewczynkę, która usilnie próbowała wyrwać się spod matczynej kurateli.
-Niby nie ma się czego czepić…-Granit ocenił fachowym okiem. -…ale coś mnie w niej niepokoi.
-Poluje na mojego pana. -zmarszczył brwi Sport.
-Ciągle mruga powiekami…
-Nadmiernie mruga. -skrzywił się Sport.
-I mówi takim przesłodkim głosem…
-Nadmiernie słodkim.
-Ale Peggy jest przemiłym dzieckiem.
-Bardzo sympatyczną dziewczynką.
-Mam nadzieję, że nie będzie podrywać mojego pana. –zaniepokoił się Granit.
-Peggy, chodź skarbie przywitamy się z Adamem i przy okazji oddamy mu chusteczkę. - Laura Dayton zatrzymała się tuż przy Granicie, który wybałuszył oczy na widok śnieżnobiałej chusteczki, którą Laura wyciągnęła. Granit przekrzywił łeb widząc jak kobieta delikatnie gładziła inicjały A.C.
-Granit to nie jest tak jak myślisz. –Sport spojrzał zaniepokojony na kolegę.
-Czy to nie ta sama chusteczka, którą WASZ Adam wycierał sadzę z nosa panny Emily, a którą to ona z namaszczeniem prała, krochmaliła, prasowała…-zapowietrzył się Granit.
-Granit to nie tak jak myślisz brachu…
-…i oddała WASZEMU panu na wieczorku zapoznawczym, na którym to WASZ PAN…
-…że się wtrącę Adam to właściciel Sporta. –Chub jęknął.
-…a więc na którym to TWÓJ PAN Sport przeczesywał swoje węglowe, aksamitne włosy w dotyku hipnotyzując panienkę Emily???
-Kruczoczarne.-jęknął Chub.
-Ty już lepiej nic nie mów. –przez zęby powiedział Sport i zgromił wzrokiem kolegę.
* * * *
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Czw 19:20, 15 Lis 2018, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8221
Przeczytał: 7 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 18:34, 15 Lis 2018 Temat postu: |
|
|
* * * *
-Niedaleko pada ziarno owsa od kłosa. A ja trzymałem za ciebie kciuki. Na zardzewiałą podkowę!
-Granit posłuchaj. –Sport próbował odwołać się do rozsądku kolegi. –Mój pan nie skacze z kwiatka na kwiatek, a co za tym idzie i ja.
-Oczywiście, a lisy nie wchodzą do kurnika. Jaki pan taki kram. –zakończył dyskusję Granit odwróciwszy łeb jednym okiem łypiąc na Laurę wciąż gładzącą chustkę.
-Czy przez ostatnie tygodnie miałeś powód by myśleć o nas inaczej? Wyciskaliśmy z siebie siódme poty.
-To raczej mój pan wyciskał. –nieśmiało protestował Chub.
-Mój pan korzystał z walorów umysłu, którymi tak szczodrze obdarowała go natura, gdy tymczasem twój korzystał….
-Z pierwotnej, czystej siły, której również nie poskąpiła mu nasza matka Gaja. –uniósł się Chub.
-Pomagaliśmy wam, mój pan stawiał wam młyn zupełnie bezinteresownie.
-Raczej mój pan stawiał. –nieśmiało wtrącił Chub. –Twój tylko coś tam bazgrał i zabawiał pannę Emily...
-Aha. –prychnął Granit.
-Jeszcze jedno słowo Chub, a cię wypatroszę. No dobrze Granit…może i na coś liczyłem..
-No to się przeliczyłeś Sport. Już ja opowiem Rose i Margaricie co z was za gagatki.
-Eee… Granit chyba wkradło ci się generalizowanie. Mierzenie jedną miarką nas...
-Zamilcz Chub. Po czyjej jesteś stronie? –warknął Sport.
-Chwilowo po swojej. -niewinnie uśmiechnął się Chub.
–Granit...-kontynuował Sport. -...mówiłem ci Laura jest intrygantką, a Adam…jest trochę naiwny. Pomocny sąsiad nie dostrzega drugiego dna. Ot i tyle. Znasz mowę ludzkiego ciała, sam oceń co w trawie piszczy.
Granit milczał, ale zmrużył oczy i zerknął z ukosa na Sporta.
„-Nic mi dzisiaj nie wychodzi. A zapowiadała się taka ciekawa przyjaźń…” –Sport zwiesił łeb. Łypnął okiem na marsowe czoło niedoszłego kumpla.
Westchnął ciężko i zerknął w drugą stronę. Rose i Margerita zatopione były w rozmowie i tradycyjnie nie zwracały lub udawały, że nie mają zamiaru zwracać na nich najmniejszej uwagi. –„….i możliwe, że całkiem interesująca znajomość, a w dalszej perspektywie miłość? Nic tylko zakrztusić się ziarenkiem owsa.”
-Granit. –zaczął nieśmiało Chub. –Sport to porządny koń, gdybym miał powierzyć komuś życie byłby to właśnie Sport.
Granit z zaciętym wyrazem pyska patrzył na Laurę, która puściła rączkę Peggy i zatrzymała się przy stoliku wymieniając uprzejmości starając się mieć w zasięgu wzroku najstarszego Cartwrighta. Kątem oka obserwował Sporta i Chuba, którzy spode łba z ponurymi minami patrzyli na kręcącą się Peggy, która tylko czekała aż mama poluzuje uchwyt dłoni. W końcu wyczuwszy odpowiedni moment z okrzykiem „Adam” ruszyła biegiem do mężczyzny.
-Zaczyna się.-prychnął Sport.
-Co chcesz, Peggy to sympatyczne dziecko, nieskłonne do knowań, lubi Adama. –bronił dziewczynki Chub.
-Otóż to. Nieświadome narzędzie w rękach kombinatorki.-Sport zmarszczył brwi.
-Oddałbym wiadro owsa żeby wiedzieć co knuje. -Chub z niepokojem patrzył jak Laura powoli sunie między kolejnymi stolikami z wymuszonym uśmiechem obdarowując znajomych skracając coraz bardziej odległość do Adama i towarzyszących mu osób.
-A czego tu nie wiedzieć? –ponuro stwierdził Sport. –Podejdzie pomacha Emily chusteczką Adama przed nosem, pewnie potknie się ze dwa razy zawisając na moim panu szukając w nim ratunku i koniec. –westchnął zwiesiwszy łeb.
-A chusteczkę z inicjałami Adama skąd ma? –Granitowi opadło ciśnienie.
-Peggy było gorąco kilka dni temu, to i Adam zmoczył chusteczkę, otarł małej twarz. Laura uparła się, że wypierze i odda…
-Brzmi logicznie.-ostrożnie spojrzał na kolegę.
-Granit myśl rozsądnie, znasz mnie i mojego pana. Jesteśmy u was codziennie od dwóch tygodni. Czy Adam wygląda na lekkoducha? Poza tym chwaliłeś się perfekcyjną znajomością mimiki ciała. Obserwuj, a sam wyciągniesz odpowiednie wnioski.
Wszystkie konie spod byka patrzyły za Laurą zbliżającą się do stolika panien Parker i towarzyszących im braci. Hoss sięgał właśnie po kolejny kawałek ciasta, a śmiech Emily mieszał się z ciepłym barytonem Adama.
-Adam! –Peegy wtuliła się w Adama obejmując go w pasie.
-Witaj Peggy. –Adam uśmiechnął się ciepło i nachylił na tyle by mając dobry kontakt z dziewczynką nałożyć jej swój kapelusz na głowę. Kiedy ta roześmiała się wziął ją na ręce.
-Dzień dobry Adamie. –Laura uśmiechnęła się zmierzywszy kątem oka panny Parker.
-Hm. –Granit zmarszczył czoło.
-I co? –niecierpliwił się Chub.
-Przyjęła postawę ledwie tolerującą Emily i Helen, za to wybitnie absorbującą wobec Adama.
-A nie mówiłem! –radośnie krzyknął Sport by po chwili uszło z niego powietrze. -Ale to akurat nie powód do radości.
-Jak to rozpoznałeś brachu? –Chub był pełen podziwu dla Granita.
-To proste, ta…Laura kiwnęła ledwie głową, a do waszego Adama uśmiechnęła się i coś zagaiła.
-Co? –zaciekawiło Chuba.
-Chub kolego cudów ode mnie nie wymagaj. –Granit pokręcił łbem. –Aż tak dobrego wzroku nie posiadam, a z pleców nie wyczytam.
-Coś więcej? –Sport ponaglał kolegę.
-Wyciąga chusteczkę.
-Widzę. –westchnął Sport.
-Ostentacyjnie.
-Widzę. -Sport zmarszczył brwi.
-Niemal pomachała nią przed oczami panienki Emily.
-Widzę.- Sport mówił przez zęby.
-I dotknęła przedramienia Adama, tak...że niby się potknęła. –ze znawstwem kiwał głową Granit.-Dobra jest.
-Nawet nie wiesz co mam ochotę jej zrobić.
-Przeciągnąć po prerii? –parsknął Granit.
-Znacznie gorzej. –w oczach Sporta pojawiły się błyski. –I nie wymaga to zbyt wielkiej inteligencji.
-Dokąd ona idzie?-Chub odprowadzał wzrokiem Emily Parker.
-Na miejscu Emily też bym sobie poszedł. Adam nawet nie zauważył jej nieobecności.
-No sam widzisz brachu. –Sport westchnął. –Jaka szkoda. Taka okazja zmarnowana.
-Emily szła zamyślona, niedobrze. –stwierdził Granit.
-Hoss wcina kolejny kawałek ciasta, zabawia panienkę Helen, a Peggy i Laura oplotły go niczym bluszcz.
-Peegy to miłe dziecko, jej w to nie mieszaj. –upomniał Chub. -Zresztą mała już pobiegła się bawić.
-Dobrze, że pastor i burmistrz się przyplątali.
-Myślicie, że Peggy powinna iść sama nad rzekę? –Chub zaniepokoił się ździebko.
-I jedzą ciasto rabarbarowe.-Granit dumnie wypiął pierś.
-Laura nie wygląda na szczęśliwą. –Sport wyszczerzył zęby.
-Pewnie, że nie. Musi pochwalić publicznie wypiek wroga. –zarżał radośnie Granit.
-O proszę i Adam opuścił towarzystwo. Dokąd on idzie?
-Moim zdaniem nad rzekę. –triumfalnie spojrzał Sport. –W ślad za panienką Emily.
-Może jednak coś z tego będzie? –w głosie Sporta było słychać nadzieję.
Mimowolnie zerknął w kierunku Rose i Margarity, i zadrżał gdy zarejestrował badawcze spojrzenie pewnej klaczy.
-Co się dzieje? –Granit nagle naprężył się widząc nadbiegającego mieszkańca krzyczącego coś i machającego rękoma.
-Nie rozumiem….-Chub rozglądał się niepewnie.
-Zaraz się dowiemy. –Granit wskazał łbem na biegnącego Adriana i Hossa w ich kierunku.
Ktoś krzyknął: „Weźcie długie liny”, a Hoss i Adrian błyskawicznie dopadli swoich wierzchowców. Kilku innych również dosiadło koni i ruszyli wzdłuż rzeki znikając za budynkiem. Sport zdezorientowany szukał wzrokiem znajomej sylwetki. Oczekiwał, że jego pan również weźmie udział w –prawdopodobnie, co już zdążył wydedukować- akcji ratunkowej. Z niepokojem zerknął na Rose i Margaritę. Obie wpatrywały się w Helen z dłonią na ustach próbującej opanować najwyraźniej strach i Laurę, którą ktoś próbował bezskutecznie uspokajać.
-Gdzie panienka Emily? –Rose niespokojnie stała w miejscu. –Sport?
-Nie mam pojęcia. –bezradność w takiej chwili dobijała podwójnie i niepokój.- Gdzie jest Adam?
-Zrób coś Sport. Proszę. -nalegała Rose.
-Ale…dobrze, spróbuję. –z napięciem spojrzał na Rose. Musiał działać. Nie nawykł do braku zaangażowania, a obecna sytuacja wymagała od niego prężności i kreatywności. Sport zbliżył się jak najbardziej do poziomego drąga, do którego było uwiązanych większość koni. Zębami kilka minut poluzowywał węzeł. Czuł presję czasu i oczekiwań wybranki. Dobijała go bezradność i targał niepokój o Adama. W końcu udało mu się uwolnić i podszedł do Rose.
-Wszystko będzie dobrze Rose. –uśmiechnął się i w lekkim stresie pod czujnym spojrzeniem klaczki jął mocować się z supłem.
* * * *
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8221
Przeczytał: 7 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 18:35, 15 Lis 2018 Temat postu: |
|
|
* * * *
-Spójrzcie chłopcy! Trochę wody i mydła i znowu jestem w łatki! –Cochise zarżał radośnie na widok Chuba i Sporta i ich właścicieli. Jednak zamilkł widząc posępne miny i z zaciekawieniem zaczął obserwować wszystkich.
Mężczyźni w milczeniu wprowadzili konie do stajni i ściągnęli siodła z koni. W ich oczach można było dostrzec nieobecność, w ruchach ociężałość, jakby ktoś włożył im ciężar na ramiona, którego nie mogli zrzucić. Hoss westchnął ciężko, rzucił okiem czy konie mają zapewnioną wodę i owies. Pogłaskał Chuba między oczami i powiedziawszy „Byłeś dzielny koniku” wyszedł ze stajni. Adam z zamyślonym wzrokiem stał chwilę przy Sporcie głaszcząc go bezwiednie po szyi, dłonią pocierając czoło jakby chciał zetrzeć niechciane wspomnienia. W końcu zareagował na pytanie Hossa: „Idziesz Adam?” i przetarłszy dłonią twarz i opuścił stajnię.
-Jak było na pikniku? –dało się słyszeć głos małego Joe wychodzącego z domu. –Adam, Hoss jak wy wyglądacie? Co się stało?
-Później Joe. –powiedział Adam znużonym głosem, machnął ręką i wszedł zmęczonym krokiem do domu.
-Hoss? –Joe spojrzał pytająco na brata.
Odprowadzały ich zaniepokojone spojrzenie Chuba, zaskoczony wzrok Cochisa i żałosny wyraz oczu Sporta.
-Piknik…. się udał? –zaryzykował Cochise. -Co się stało Adamowi i Hossowi? Wyglądają...nieco…-Cochise zawiesił się zastanawiając nad prawidłowym doborem słów.
-To …długa historia. –zaczął Chub.
-A temu co się stało? –Cochise ruszył łbem wskazując na Sporta, gapiącego się bezmyślnie w korytko z wodą.
-To…jeszcze dłuższa historia. –Chub cmoknął przez zęby marszcząc brwi.
-Czyżby randka z Rose nie wyszła? Znowu?
Sport westchnął ciężko i pokręcił zrezygnowany łbem.
-Daj mu spokój. To nie najlepszy moment.
-Dowiem się wreszcie?
-No dobrze. –zaczął Chub zerkając na Sporta. –Na pikniku spotkaliśmy Granita. Mówię ci Cochise, ogier w najmniejszym calu. Mięsień na mięśniu mięsniem poganiany, a przy tym smukły i…
-Do rzeczy Chub na garść owsa. –niecierpliwił się Cohcise.
-Więc kiedy tak sobie staliśmy i rozmawialiśmy, nawiasem mówiąc, klaczki Margerita i Rose też tam były, ale...
-Na pękniętą podkowę Chub!. –ponaglał Cochise.
-Dobra już dobra, no to w skrócie. Peggy wpadła do rzeki, panienka Emily nie zdążyła jej złapać i również znalazła się w rzece…to taka nasza teoria jeszcze nie potwierdzona, a Adam, zobaczył je dosłownie chwilę później, w ułamku sekundy skoczył, złapał je…
-Mówisz jak było czy gdybasz Chub?
-Trochę gdybam.
-Czyli co tak naprawdę widziałeś?
-Syna sklepikarza wrzeszczącego w niebogłosy. Pewnie Adam kazał mu lecieć po pomoc nim zniknął w wodzie.
-Ten piknik był nad rzeką?
-Nie bardzo.
-Więc skąd tak tłoczno tam było?
-A bo ja wiem? Panienka Emily poszła chyba się przejść bo nie wiem czy wiesz, ale Laura....
-Chub!
-Więc Adam za nią, Peggy przed nimi, sklepikarz…
-Dobra, wystarczy. –przerwał Cochise. –I co było dalej?
-I tak sobie płynęli i płynęli…
-Możesz odrobinkę przyspieszyć kolego?
-Oczywiście teraz będzie przyspieszenie. Ja i Granit popędziliśmy co człowiek wyskoczy i milę dalej Granit przekroczył rzekę z liną, ja trzymałem z drugiej strony i złapaliśmy ich.
-Coś się komuś stało?
-Na szczęście skończyło się na strachu i wyziębieniu. Adam jak widzisz jest tylko rozczochrany, trochę mokry, lekko brudny.
-Jednym słowem utytłany. Hoss też. Czyli wszystko dobrze się skończyło. –podsumował Cochise. –Więc czemu Sport wygląda jakby akcja się nie powiodła?
-Nie wykazał się. –krótko skwitował Chub.
-Nie bardzo rozumiem.
-Rose poprosiła go by zareagował, a wiesz jaki Sport jest ambitny. Bezczynność dobija go. Chciał jej jakoś pomóc, tak tylko gdybam i ruszyć na ratunek, ale akcja skończyła się nim się na dobre zaczęła i rozczarowanie gotowe.
-Sport? –Cochise drwiąco spojrzał na kolegę.
-Milczy całą drogę nic z niego więcej nie wyciśniesz. Próbowałem. -dokończył Chub.
Westchnięcie wydobywające się z pyska Sporta poprzedziło plusk wody.
-Sport chyba nie zamierzasz ponownie utopić się w korytku. –Cochise podszedł do kumpla.-Stary, ostatnio idzie ci jakbyś ciągnął wóz pełen owsa, ale i dla ciebie zaświeci słońce. Sport? Sport?
-Co mówiłeś Cochise? –Sport wyciągnął łeb z korytka i potrząsnął nim strącając krople z grzywy.
-Uszu chyba pod wodą nie miałeś?
-Nie pocieszaj mnie jestem skończony w oczach Rose.
-Sport wiesz w czym tkwi problem?
-Nie, nie wiem, ale zapewne mnie oświecisz?
-Za dużo wysiłku wkładasz w powodzenie akcji z Rose.
-Co chcesz przez to powiedzieć?- Sport uniósł brwi w szczerym zdumieniu.
-Najwyższa pora znaleźć…inny obiekt zainteresowań. –lekko odpowiedział Cochise.
-Nie bardzo rozumiem.
-Na nieco łatwiejszy…w zdobyciu.
-Cochise jak ty nic nie rozumiesz źrebaku. –Sport westchnął, pokręcił łbem i podszedł do kąta w boksie.
Kopytkiem delikatnie usunął wierzchnią warstwę słomy i zębami złapał za tomik poezji. Umieścił go w korytku z owsem i po chwili słychać było szelest przewracanych stron.
-O zgrozo. –Cochise zmarszczył brwi. –Sport mam prośbę. Mógłbyś nieco ciszej deklamować te wierszydła? Chciałbym się wyspać. Jutro mam randkę.
-Jak bardzo cicho mam czytać?
-Najlepiej bezgłośnie.
* * * *
-Witaj brachu. –Chyb szczerze ucieszył się na widok Granita.
-A witaj, witaj kolego.
-Co cię sprowadza o tak wczesnej porze?
-Jedziemy do miasta, ale mój pan chciał podziękować Adamowi za pomoc.
-No tak wczoraj nie było okazji. Wszystko działo się tak szybko.
-Otóż to. Adrian niósł na rękach Emily do doktora. Szeryf Peggy, a Adam i Hoss zniknęli po angielsku, że się tak wyrażę.
-W sekrecie ci powiem, że Adam chciał zobaczyć się z panienką Emily, ale Laura rozpaczała…
-Chociaż nie miała powodu, jej źrebięciu nic się nie stało.
-Dokładnie Peggy przemoczona raptem była, ale Laura to jednak matka, mimo, że intrygantka.
-A widziałeś Chub jak ona wkomponowała się w waszego Adama? Niczym puzzel. Byłem pełen podziwu, choć to nasz wspólny wróg.
-Od kiedy wspólny?
-Od kiedy zapowiedziała się odwiedzić panienkę Emily zerkając niepokojąco, a wręcz zachłannym- moim zdaniem -spojrzeniem na Adriana.
-A to harpia. Mało jej nasz Adam? –oburzył się Chub. –Słyszysz Sport? Sport?
-A cóż on taki milczący. –zainteresował się Granit. -Sport?
-Nie wyciągniesz go wołami z boksu. –pokręcił głową Chub.
-Założysz się? –Granit mrugnął do Chuba i zawołał. –Mam wiadomość od Rose.
-Od Rose? –Sport wychylił łeb.
-Podsłuchiwałeś. –zarżał Granit.
-Wcale nie. –obruszył się Sport.
-A wcale, że tak. –parsknął Cochise. –Ucho miał przyklejone do drzwi stajni.
-Bzdura!
-Bałem się, że drzazga ci wejdzie. –kpił Cochise.
-Jeszcze jedno słowo Cochise…-zgromił młodszego kolegę Sport i spojrzał zaciekawiony na gościa. –Nie przerywaj sobie Granit.
-Zaprasza cię na miarkę owsa i kwartę wody. Właśnie po to przyjechaliśmy. W sobotę Emily zaprasza Adama na podwieczorek.
-Ale Rose? Mnie? Dlaczego? Nie rozumiem? Nic nie zrobiłem.
-Ale próbowałeś. Rose jest pełna zachwytu nad twoimi zdolnościami.
-Masz jakieś zdolności Sport? –Cochise niemal gwizdnął.
-Tak mówiła? Nie zmyślasz Granit? –Sportowi omal serce nie wyskoczyło z piersi.
-Brachu niby po co? Powiedziała, że masz mocne zęby i giętkie wargi ...znaczy chrapy.
-Że co? –Chub omal nie zakrztusił się ziarenkiem owsa. –Coś ty robił Sport kiedy my ratowaliśmy ludzi?
-Właśnie. –Cochisa zatkało. – Granit zamieniam się w słuch.
-Przestań Cochise, nie czas na żarty. –Sport stukał nerwowo kopytkiem. -Mów Granit, mów!
-Ja chyba nie bardzo chcę to słyszeć.-przerwał Chub.
-Na niedomknięte drzwi kurnika, Chub nie przerywaj gościowi. To nie to o czym myślisz.
-Rose powiedziała. –Granit zawiesił na chwilę głos. -…że nie zna konia, który tak zwinnie za pomocą zębów i elastycznych chrap …
-Na pękniętą podkowę i zardzewiałe ostrogi w całym stanie! –nie wytrzymał Cochise. –Sport coś ty robił na tym pikniku???
-No właśnie Sport? –zawtórował Chub. –Coś ty robił?
-A to już nasza słodka tajemnica. –Granit mrugnął do Sporta i nabrał wody w usta.
-Nie o wszystkim musicie wiedzieć dzieciaki. –Sport uśmiechnął się i spojrzał z nadzieją w niebo. –A więc jutro naprawdę też jest dzień.
* * * *
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8221
Przeczytał: 7 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 18:36, 15 Lis 2018 Temat postu: |
|
|
-Chłopaki spójrzcie co mam.-Cochise konspiracyjnie rozejrzał się po stajni. –Pamiętacie tego „szalonego” Meksykanina co to pracował kilka dni nim Ben go zwolnił?
-Pamiętamy. –Chub delikatnie wyrywał źdźbło trawy, które wtargnęło w szczelinę między deskami.
-Wiecie za co wyleciał?
-Wiemy, wszyscy wiedzą. –parsknął Chub. –Za chodzenie po dachu stajni tak jak go Pan Bóg stworzył.
-A wiecie dlaczego tak się zachowywał? –Cochise zmrużył oczy.
-Nie bardzo. –Chub zerknął zainteresowany na kolegę.
-Bo jadł to. –Cochise wysunął torbę zza beczek. –Zawsze o zachodzie słońca wyciągał z torby kaktusa i ....
-Chcesz mi wmówić, że zachowywał się jak ostatni baran z powodu tej niewinnej roślinki? –Chub podszedł bliżej i nieufnie przyglądał się kaktusowi.
-Aha, najczęściej siedział tu z zamkniętymi oczami i śmiał się do siebie, ale wtedy chyba mu odbiło. Może my byśmy spróbowali? –Cochise powąchał zawartość torby.
-Oszalałeś Cochise?! Idę na randkę, nie zamierzam zbłaźnić się przed Margeritą.
-Nie wyglądasz jakbyś jechał do dziewczyny. –Cochise obdarzył kolegę krytycznym spojrzeniem.
-Co chcesz od mojego wyglądu? –Chub zbity z pantałyku podszedł do korytka z wodą.
-Rozczochrany fryz, utytłane kopytka i najważniejsze….śmierdzisz.
-Jak możesz Cochise? –Chub omal nie zemdlał. –Odświeżyłem się.
-Czyli co? Bo znamy się jak łyse konie i wiem, że na pewno nie wziąłeś kąpieli.
-Prawie wziąłem.- Chub dreptał niepewnie kopytkami w miejscu.
-To znaczy?
-Stanąłem w przeciągu….i …
-Iiii? Błagam cię Chub nie kończ.
-Nie zdążę się przygotować. –rozpaczał Chub. –Co robić?
-Sport? –Cochise spojrzał na kolegę stojącego nieruchomo nad korytkiem w wodzie.
-Hm…-mruknął nieobecny duchem Sport.
-Co robisz Sport?- Cochise podszedł bliżej.
-Hm…
-Na garść owsa! Czyżbyś znowu zamierzał się utopić? … Parkerowie odwołali podwieczorek? … Rose rozmyśliła się?.... Sport? … Sport?
-Nie przeszkadzaj mu. –Chub wynurzył łeb z korytka pełnego owsa.-On się szykuje na randkę. Od godziny się przegląda, szuka skazy w wyglądzie.
-Nie żryj tyle owsa Chub. –Cochise pokręcił łbem. –Miałeś zrzucić kilka funtów.
-Zdenerwowałem się, to znaczy…ty mnie zdenerwowałeś. –Chub zanurzył ponownie łeb w ziarenkach po same uszy.
-Nie stój od zawietrznej, a będzie dobrze. –doradził Chubowi i spojrzał na milczącego Sporta. -Sport czy ty nie przesadzasz? –skrzywił się Cochise.
-Hm…- Sport łypnął okiem na Cochise’a i ponownie zerknął w korytko, a oceniwszy swój wygląd jako zadowalający chrapami wyciągnął ukryty na półce tomik poezji.
-Chyba trochę przesadzasz, to tylko zaproszenie na podwieczorek i nawet nie ciebie tylko twojego Adama.
-Jak ty nic nie rozumiesz dzieciaku. –Sport obdarzył konika kpiącym spojrzeniem.-Czuję, że to moja szansa, Rose nareszcie mnie doceniła. Muszę zrobić jak najlepsze wrażenie.
-Sport ty niewiele musisz robić by poderwać klaczkę. –westchnął Chub. –Właściwie nic nie musisz robić. Same do ciebie się garną. –dodał nieco rozżalony.
-Ale nie te właściwe. –Sport kopytkiem strzepnął kawałek słomki z drugiego kopytka. –Ale to ostatni raz. Tym razem jestem przygotowany.
-Ponoć zawsze jesteś przygotowany.– zarżał Cochise. –I co? Na kilka spotkań z Rose nie wypaliło żadne.
-Tym razem będzie inaczej, przygotowałem się do randki pedantycznie. –Sport prychnął strumieniem powietrza zmieniając ułożenie grzywki.
-Pedan…że co? –Chub spojrzał pytająco na kolegów.
-Starannie, skrupulatnie, precyzyjnie. –wyrecytował jednym tchem Sport. –Będę ją adorował, deklamował wiersze…
-Dekla…-Chub zmarszczył brwi.
-Recytował…-Cochise spojrzał na Chuba z politowaniem. –Mnie też czasem się zdarza.
-Niemożliwe. –zakpił Sport. –To ty w ogóle mówisz w czasie randek?
-Bardzo śmieszne, naprawdę Sport. –A ty gadasz jak najęty i co z tego masz?
-Nie przerywaj Cochise. –zganił kolegę Chub. –Mów Sport tak pięknie ci to wychodzi.
-To jedyne co mu wychodzi. –mruknął Cochise.
-Będę jej prawił komplementy….-niezrażony ciągnął Sport. -… emablował…
-Że co? Mógłbyś mówić normalnie Sport. –Chub zastrzygł uszami.
-Będzie się umizgiwał. –powiedział Cochise.
-obsypywał komplementami…-sprostował Sport.
-Chyba pocałunkami Sport. To lepsza droga niż gadanie.
-Niby lepsza droga do czego Cochise? Do uzyskania przydomku bawiklaczki? –prychnął Sport. –Ja jestem stały w uczuciach.
-I do czego cię to zaprowadziło? Ja przynajmniej używam życia. Wiesz z ilu korytek jadłem owies? –prężnie napiął pierś Cochise.
-Nie liczy się ilość, a jakość. –niepewnie parsknął Sport. –Ja się zakochałem prawdziwie, porządnie, dozgonnie i tym razem uda się. Zresztą… –Sport uśmiechnął się chytrze spod półprzymkniętych powiek. -…ostatnio zapunktowałem zmywając z siebie nieco widmo prostaka.
-A ja wciąż nie wiem za co. –Cochise zmrużył oczy. –Powiesz nam?
-Nie.
-Dlaczego?
-Bo nie.
-Nie bądź taki.
-Przestań Cochise, nic z niego nie wydusisz. –Chub zarżał. –Wiesz, że jak Sport się uprze to jak kamień w wodę.
-Są sposoby….-Cochise mrugnął do Chuba, a na jego pysku pojawił się wyraz knowania. Albo powiesz po dobroci….
-Nie. –krótko uciął dyskusje Sport i zaczął przyglądać się swoim kopytkom schylając łeb niemal do ziemi.
-Czyste są. –Chub zarżał. –Chyba trochę przesadzasz Sport. To tylko podwieczorek.
-Co to było? –Sport spojrzał na falującą wodę w korytku.
-Nie wiem o czym mówisz. –Cochise uśmiechnął się niewinnie.
-Słyszałem plusk.
-Strasznie jesteś podejrzliwy Sport. –Cochise pokręcił łbem i stanął w swoim boksie bacznie spoglądając na Sporta.
-Gorąco dziś, jak się nie napiję to chyba zasnę. –Cochise ostentacyjnie ziewnął.
-Adam jesteś gotów? -Hoss uniósł brwi widząc wystrojonego brata wychodzącego z domu. –Fiu, fiu, ale się wystroiłeś. To tylko sobotni podwieczorek.
-To „aż” podwieczorek. –Adam strzepnął niewidzialny pyłek z mankietów śnieżnobiałej koszuli. -Hoss nie podchodź do mnie z tym udkiem. Wreszcie mam szansę zrobić dobre wrażenie niesiony na fali bohaterskiego czynu.
-Słucham? –Hoss popatrzył zbaraniałym wzrokiem na brata. –Myślisz, że do tej pory nie zrobiłeś wrażenia na Emily Parker? Wyglądasz świetnie. Jak zawsze zresztą. –dodał z podziwem Hoss.
-Wystarczy trochę wody i mydła Hoss. W takim stanie…-Adam przerwał na chwilę spoglądając na Hossa krytycznie.- … masz marne szanse u panny Helen.
-Skąd wiesz? –Hoss zaczął gwałtownie kaszleć.
-Na milę widać jak wodzisz wzrokiem za dziewczyną. Ale bez kąpieli i w tej krowiej kamizelce szanse masz niewielkie.
-Brałem kąpiel. –Hoss nosem wciągnął powietrze.
-Kiedy?
-Ledwie tydzień temu.
-Yhm. –Adam westchnął i pokręcił głową. –Radzę ci bracie nie stój dzisiaj od zawietrznej.
-Nie napijesz się wody Sport? –niewinnie zapytał Cochise. –Żeby nie zaschło ci w gardle od nadmiernego słowotoku.
-Może i masz rację? –zastanowił się Sport.- Niezwykle rzadko, ale czasami ją masz.
-Serio? –Cochise’a zatkało od tej adoracji Sporta. –A tobie niezwykle rzadko zdarza się mnie pochwalić.
-Serio?
-Wiesz Sport, może jednak nie pij…-Cochise’a ruszyło sumienie.
-Widocznie rzadko masz rację mój niedojrzały kolego. –parsknął Sport z wyższością. –Mówiłeś coś Cochise?
-Nie…nic. –Cohcise uśmiechnął się złośliwie.
* * * *
-Sport, dobrze się czujesz? –Chub spojrzał spode łba na kolegę, który kiwał się z zamkniętymi oczami i mruczał coś do siebie.
-Jak nigdy w życiu. –na pysk Sporta wylazł uśmiech.
-Od godziny tak stoisz. A Rose zaczyna się niecierpliwić. –szepnął konspiracyjnie.
-Co mam robić Chub? –Sport kiwał się nadal.
-Mam cię uczyć jak podrywać klaczkę? –Chuba zatkało.–Co z twoją mową? Miałeś deklamować wiersze, prawić komplementy, Sport? Ruszże się albo cię tu zostawię.-Chub spojrzał w kierunku niecierpliwiącej się Rose, oczekującej Margarity oraz mocno wkurzonego Granita.
-Hmm, hmm… -Sport mruczał melodyjnie. –O tak…tak, tak….
-Idę. –zdecydował Chub. –Chcesz to stój sobie tak do końca świata i śmiej się do siebie jak mysz do sera.
-Co mu jest? –Granit zbliżył się do koników Ponderosy i zaczął bez wstępów.
-Nie mam bladego pojęcia Granit. –Chub westchnął ciężko.
-Rose jest rozczarowana.
-Wiem.
-A ja …dałem mu szansę.
-Wiem Granit. Nie wiem co ci powiedzieć, ale Sport nigdy się tak nie zachowuje.
-Odkąd go znam ciągle zalicza jakieś wpadki.
-To splot nieszczęśliwych zbiegów okoliczności.
-Więc jeśli jest pechowcem nie chcę by Rose marnowała sobie z nim życie.
-Ależ Granit nie mówisz poważnie?
-Ależ mówię. –w głosie Granita słychać było upór.
-Mógłbym porozmawiać z Margeritą? -zapytał słabo Chub.
-Nie sądzę. –Granit zmrużył oczy.
-Dlaczego?
-Dlatego.
-Sport...-Chub spojrzał na kiwającego się w rytm wyimaginowanej melodii konia. –Słyszysz? Nie mogę zobaczyć Margarity. To przez ciebie! –wydarł się koledze do ucha.
-Tak, tak Rose.- mruknął Sport.
-Słyszysz Sport? –Granit wydarł się „kumplowi” do ucha.
-On nie reaguje. –jęknął Chub.
-Wła-śnie wi-dzę. –cedząc Granit zaintrygowany przyglądał się koledze.
-Podobno znasz się na mowie ciała…-zaczął z nadzieją w głosie Chub.
-Dziwne. –Granit obdarzył przenikliwym spojrzeniem Sporta. –Od kiedy się tak zachowuje?
-Gdzieś od połowy drogi. W boksie był jeszcze normalny, szykował się na randkę, ćwiczył przed odbiciem w wodzie.
-Jadł coś? –przerwał Granit.
-Nie.
-A niech to miałem pewną teorię.
-Ale pił wodę.
-Hm.
-A wiesz coś mi się przypomniało Granit. –zaczął Chub.
-Mów kolego. –Granit spojrzał z zainteresowaniem na Chuba.
Kilka minut później.
-I co? –Chub spojrzał na skupiony pysk Granita.
-Powiedz Cochisowi, że ma przechlapane.
-Co zrobił Cochise?
-Naćpał Sporta kaktusem z mescaliną. –zawyrokował Granit.
-Wiedziałem! To znaczy wiedziałem, że coś knuł, ale żeby aż tak?
-Idź do Margarity, a ja pogadam z Rose. –Granit pokręcił łbem. –Nie wiem jednak czy będzie mnie chciała wysłuchać.
-A co ze Sportem? Zostawimy go tutaj?
-Sport jest teraz w innym wymiarze. Niech tu sobie stoi i kiwa się do swoich halucynacji, może mu przejdzie do wieczora.
-Sport będzie wściekły. Tak bardzo chciał dobrze się prezentować przed Rose….jak Adam dzisiaj. –Chub spojrzał w kierunku Adama i Emily rozmawiających przy ogrodzeniu.-Pięknie wyglądają.
-Tak. –zgodził się Granit. –Pasują do siebie. Emily od akcji w rzece ciągle wzdycha, obrywa płatki kwiatków, a kiedy Adrian zapytał ją dwa dni temu czemu chodzi ciągle taka zamyślona, zarumieniła się po czubek włosów.
-To wróży na przyszłość dla nich. –odetchnął Chub.-A właśnie, gdzie jest twój pan?
-Adrian spóźni się, jest na spotkaniu z burmistrzem.
-Dlaczego nie z tobą? –zainteresował się Chub.
-Mam naciągnięte ścięgno. –wyjaśnił Granit.
-O trzeba dać znać Hossowi on się zna na zwierzętach jak nikt na świecie.
-Mówisz?
-Pokuśtykaj trochę, a mój pan weźmie cię pod swoje skrzydła. A i ja skorzystam gdy będziemy cię doglądać. –rozmarzył się Chub.
-Dobry pomysł.
-Spójrz Laura Dayton tu zmierza. –Chub spojrzał na zatrzymującą się bryczkę, z której z okrzykiem „Adam” zeskoczyła Peggy i biegiem puściła się do pary rozmawiającej przy ogrodzeniu. Za nią wysiadła Laura mrużąc oczy.
-A ona czego tu? –zachmurzył się Granit
-Dzień dobry panno Parker, cześć Adam! Wszędzie cię szukamy. Mama chciała zaprosić cię na kolację.
-Witaj Peggy. – Adam poruszył się niepewnie i chwycił dziewczynkę na ręce kiwnąwszy głową w kierunku idącej trochę uwodzicielsko Laury
-I romantyzm właśnie szlag trafił. –skwitował Granit.
-Mów Granit, mów! –ponaglał Chub.
-Emily zesztywniała, Adam wygląda jakby właśnie popełnił przestępstwo, Layra Dayton jakby wygrała los na loterii, a Sport kiwa się nieświadomy, że jego romans z Rose wisi na włosku.
-Na garść owsa. –westchnął Chub.
-…i niedomknięte drzwi kurnika. –niewyraźnie dokończył Granit.
* * * *
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
ADA
Administrator
Dołączył: 22 Kwi 2017
Posty: 8221
Przeczytał: 7 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 18:42, 15 Lis 2018 Temat postu: |
|
|
-Cześć chłopcy jak podwieczorek u Parkerów? –Ben wyszedł z domu na przywitanie synom.
-Średnio/Nie najgorzej. –Równocześnie odpowiedzieli Hoss i Adam.
Z tym, że Adam warknął i ściągnąwszy kapelusz przegładził nerwowo włosy, a Hoss westchnął jakby z krzyża zrzucił wielki ciężar, a jego błękitne nabrały blasku.
-A cóż takiego zepsuło jednemu wieczór? –zainteresował się Ben.
-Nie „cóż” a „któż” Pa.- Hoss poczuł się w obowiązku wyjaśnić widząc, że Adam usiadł na schodku ganku i przejechawszy dłońmi po twarzy po czym wsunął palce we włosy i tak podparty łokciami o kolana gapił się bezmyślnie w ziemię.
Hoss i Ben odeszli kilka metrów dalej by w spokoju porozmawiać.
-Laura? –zgadywał Ben.
-Tak Pa, Laura.-Hoss podrapał się w skroń.
-Hm. –niskim głosem mruknął Ben zmarszczywszy brwi.
-Hm, hm, hm. –mruczał Sport melodyjnym głosem.
-Sport? Dobrze się czujesz? –Chub szturchnął łbem kolegę.
-Jak nigdy w życiu Chub. – Sport pogwizdywał wesoło.
-Bo widzisz Sport, musimy poważnie porozmawiać.
-Mów brachu, mów.
-Tylko martwię się jak to przyjmiesz.
-Chub życie jest za krótkie by się zamartwiać. –Sport radośnie szturchnął kolegę i zaśpiewał:
-„Och Rose doskonałości moja esencjo
Przytakiwałaś ochoczo wczoraj mym intencjom.”
-Niedobrze. –szepnął Chub.
-Co niedobrze Chub, co niedobrze? –niemal śpiewał i zaczął recytować:
„O pięknolica, ma słodka Rose,
Zawładnęły mną oczy w kolorze brąz.”
-Na garść owsa ty rymujesz Sport. –jęknął Chub.
-Zawsze rymuję kiedy jestem szczęśliwy i klaczkę pomyślnie adoruję.
-Myślałem, że tylko wtedy kiedy jesteś zestresowany.
-Prawda, kiedy się denerwuję również rymuję, lecz…
„kiedy jestem na emocjonalnym haju
i czuję się jak w raju…
-Słuchaj…musimy pogadać. –przerwał Chub i nabrał powietrza. –Skoro już zacząłeś mówić o narkotykach…-Chub przygryzł wargę pomny słów Granita by delikatnie sprowadzić Sporta na ziemię.
„Ty powiesz Sportowi, że miał halucynacje i wczorajszy wieczór może sobie w siano wsadzić, a ja spróbuję porozmawiać z Rose. Dasz radę Chub, ja chyba też.”
-Sport…-Chub przełknął ślinę po czym wsadził łeb w korytko z owsem po same uszy.
-Słucham brachu? –Sport radośnie patrzył w swoje odbicie w wodzie.
-Zaraz. Jem. –stchórzył Chub i zaczął żuć wyjątkowo długo porcję owsa.
-Kiedy mi powiesz?
-Po śniadaniu. –Chub wetknął łeb w korytko.
-Po którym śniadaniu Chub. Miałeś nie żreć tyle owsa.
-Śniadania są dwa w ciągu dnia i jem właśnie drugie.
-Na moje oko dziesiąte.
-Bo jem małe posiłki a częściej.
-Częściej-tak, małe-nie.
-Weterynarz zalecił jeść mi częściej a mniej. Moje śniadanie ma 500 kalorii.
-Na moje oko to szóste 500 kalorii dzisiejszego dnia. Za chwilę wyczerpiesz limit do stycznia, a zaznaczam mamy lipiec.
-Jem wyłącznie w sytuacjach wyjątkowo nerwowych i ona właśnie nastąpiła. –jęknął Chub żując nerwowo owies.
-Przecież podwieczorek był rewelacyjny. –westchnął Sport. –Maregerita cię bardzo lubi, a Rose, ach Rose….-Sport zrobił maślane oczy. –Chub jestem najszczęśliwszym koniem na ziemi! –zakrzyknął Sport i wierzgnął przednimi kopytkami. –Poproszę ją o kopytko.
-Nie! –Chuba zaczął kaszleć.
-Dlaczego Chub?
-Bo widzisz…jakby ci to powiedzieć Sport. –Chub westchnął ciężko zsuwając na dalszy plan miłą pogawędkę jaką uciął sobie wczoraj z Margaritą.
* * * *
Granit obudził się wyjątkowo zasępiony. Gapił się w korytko z owsem milczący przysłuchując się rozmowie Margarity i Rose zastanawiając nad „swoją misją”.
-Chub jest najwrażliwszym koniem jakiego spotkałam. –Margerita uśmiechnęła się do śnieżnobiałej towarzyszki. –Wrażliwy, ciepły i to łagodne spojrzenie, a jednak silny i postawny. Jakbym patrzyła na oazę spokoju….Och Rose wybacz. –zreflektowała się Maregerita widząc smutek na pysku koleżanki.
-Cieszę się twoim szczęściem Margarito, ale dzisiaj jakoś nie mam nastroju…
-Ekm, ekm… -chrząknął Granit. –Rose musimy porozmawiać.
-Zabrzmiało nieco złowieszczo. –zauważyła Maregerita.
-Jeśli chcesz rozmawiać o Sporcie, to lepiej zamilcz. –Rose spojrzała na ścianę stajni i patrzyła nieruchomo udając niezmierne zainteresowanie liczbą sęków w ścianie.
-Otóż zgadłaś chodzi o Sporta.…-zaczął niewyraźnie.-Otóż nie uwierzysz Rose jaka dziwna przygoda mu się ostatnio przytrafiła.
-Już nie wierzę, a nawet nie zacząłeś go bronić Granit. –Rose z zaciętym wyrazem twarzy spojrzała na kolegę.
-Tym razem Sport miał wyjątkowy niefart.
-No co ty nie powiesz Granit. Sport składa się wyłącznie z dziwnych przygód, niezręcznych sytuacji i niezwykle wymyślnych, fatalnych zbiegów okoliczności.
-Rose, daj dojść do słowa Granitowi, może to ważne. –Margerita uśmiechnęła się łagodnie.
-Słucham Granit. –fuknęła Rose. –Cóż takiego niespotykanego spotkało wczoraj Sporta, że nie raczył zamienić ze mną nawet jednego słowa?
-Sport bardzo przeżywał spotkanie z tobą. Jak każde zresztą.
-Nie zauważyłam.
-Czesał grzywę, wypachnił się, czyścił kopytka, powtarzał najpiękniejsze wiersze….-niezrażony słowami koleżanki Granit mówił dalej. -…bo wiesz Sport to bardzo mądry i pedantyczny ogier, zasady dobrego zachowania ma w jednym kopytku, a tomik poezji wykuł na blachę.
-Doprawdy? Deklamator raczej z niego kiepski. Już mi recytował kiedyś jeden wiersz. Zaraz, zaraz jak to było….-Rose udawała, że szuka w pamięci słowa Sporta. –„Na górze róże na dole bez, chcę ciebie teraz, natychmiast mieć.”
-Rose już o tym mówiłaś. – skrzywił się Granit. –I dobrze wiesz również, że Sport ma kolegę, który go spił i wpuścił w maliny.
-Tak wiem, niedojrzały, dowcipny kolega spił biednego Sporta i kazał mu w tak pięknych okolicznościach flory zacytować wiersz godny największego jaskiniowca.
-Tak właśnie było. –niewyraźnie powiedział Granit.
-Co tym razem spotkało Sporta. Kolega dosypał mu cos do jedzenia? Dolał do picia?
* * * *
-Dzień dobry panienkom, witaj brachu. –Chub stanął obok Granita skinąwszy łbem Rose i Margericie.
-A witaj, witaj. Co cię tu sprowadza kolego?
–Hoss przywiózł maść Adrianowi na twoje ścięgno.
-Świetnie, dzięki brachu. Jak Sport przyjął wiadomości o…
-Nic nie wie. –Chub zarżał żałośnie. –Nie miałem serca powiedzieć mu, że to wszystko, co wyprawiał z Rose to efekt halucynacji. A jak tobie poszło?
-Rose mi nie uwierzyła. Jest rozgoryczona i rozżalona.
-Co zrobimy?
-Nie mam bladego pojęcia, ale Sport ma przechlapane u Rose. –Granit nachmurzył się, a Chub zwiesił łeb.
-Jedno jest pewne. –zdecydowanym głosem powiedział Granit. –Przekaż Cochisowi, że jak tylko dorwę go w swoje kopytka to przez rok żadna klaczka na niego mnie spojrzy.
-Jak panienka Emily? –zmienił temat Chub.
-Chodzi przygaszona. Bo ona ładna i delikatna, ale niepewna swojej urody. Adrian tłumaczył jej na próżno, że Adam to porządny człowiek i pomocny sąsiad. A cała ta Laura bierze go na bezradność i swoje źrebię. Ale panienka Emily nie umie rozpoznać czy Adam w stosunku do niej jest porządny i pomocny, czy…
-Czyli porażka na wszystkich gatunkach. –krótko podsumował Chub.
-Na całej linii. –dodał Granit.
* * * *
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ADA dnia Czw 19:25, 15 Lis 2018, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|